– Nie musisz mi grozić, Mordimer – powiedziała cicho i widziałem, że drżą jej dłonie.
– Nie, nie muszę – zgodziłem się – i nawet wcale tego nie lubię. Ale wiem, że to bardzo ułatwia życie. Do widzenia, Lonna. Jeśli będę w mieście, wpadnę wieczorem i obrobię dla ciebie tego szulera.
Nie odezwała się już, więc wyszedłem. Grytta otworzył bramę.
– Serdecznie zapraszamy, panie Madderdin – powiedział, ale tym razem postanowiłem nie dawać mu już napiwku. Co za dużo, to niezdrowo.
Po raz drugi tego dnia czekał mnie uroczy spacerek w stronę spichlerzy. Cóż, należało powiadomić Hilgferarfa, że może położyć krzyżyk na swoich pieniądzach. Szkoda, bo cztery i pół tysiąca dukatów to piękny majątek. Za takie pieniądze można zabić, chociaż znałem i takich, co zabijali dla pary dobrych, skórzanych butów albo manierki z gorzałką. Taaak, życie w Hez-hezronie nie było cennym towarem i ci, co potrafili je długo zachować, mieli czym się chlubić. Hilgferarf nadal był w biurze i kiedy mnie zobaczył, uniósł wysoko brwi.
– Pan Madderdin – rzekł – jakieś nowe wieści?
Opowiedziałem mu wszystko, co usłyszałem od Lonny, rzecz jasna, nie ujawniając źródła informacji. Podejrzewam jednak, że nie był na tyle głupi, aby się nie domyślić. W miarę jak mówiłem, widziałem, że jego oczy ciemnieją. Cóż, żegnał się właśnie z czteroma i pół tysiącami dukatów. To musiało boleć. Kiedy skończyłem, wyciągnął omszałą buteleczkę wina i rozlał nam do małych pucharków. Spróbowałem. Znakomity gust miał ten były doker. Powiedziałem mu to i podziękował skinieniem.
– Co pan teraz zamierza? – zapytał.
– Cóż ja mogę zamierzać? – odparłem pytaniem. – Sądzę, że na tym kończy się moje zadanie.
– Porozmawiajmy jednak – rzekł uprzejmie. – Prałat Bulsani pracuje dla Diabła z Gomollo. A obaj wiemy, że kardynał ma ogromny majątek. Czy możemy więc domniemywać, że Bulsani nie uszczuplił jeszcze swoich zapasów gotówki, a może nawet je powiększył?
Mój Boże – pomyślałem – „możemy więc domniemywać” mówił ten były doker. Czyżby brał lekcje manier oraz wymowy? A może był szlacheckim bękartem, podrzuconym do doków, przez wyrodną matkę?
– Może tak, może nie – odparłem. – Sześć dziewic z południa mogło go kosztować koło czterech tysięcy, trzysta w tą albo w tamtą, w zależności od tego, czy były naprawdę bardzo piękne, jak się targował oraz jak bardzo ich potrzebował. Ale ja podejrzewam, że te dziewczyny mają być prezentem dla Beldarii, a to oznacza, że prałat wydał swoje, a nie cudze pieniądze. No, oczywiście jeśli w ogóle można powiedzieć, że kiedykolwiek te pieniądze były jego.
– Taaak – Hilgferarf zastukał knykciami w blat stołu. – Co ten idiota może chcieć od Diabła?
– Tak daleko moja domyślność już nie sięga – wzruszyłem ramionami – ale sądzę też, że lepiej się tym nie interesować.
– Być może, być może – Hilgferarf pokiwał głową w zamyśleniu, a jego zamyślenie wyjątkowo mi się nie podobało. – No dobrze – dodał żywym już głosem, jakby ocknął się z jakiegoś półsnu. – Madderdin, chcę, żeby pan udał się do Gomollo, sprawdził, czy jest tam Bulsani, i przywlókł go do mnie. Rzecz jasna żywego.
– A „stoliczku nakryj się” nie chce pan? – spytałem nawet bez cienia ironii w głosie – albo kijów samobijów?
– Bardzo zabawne – spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.
Wyraźnie był nieprzyzwyczajony, aby odpowiadano mu w ten sposób. Ale za to ja byłem przyzwyczajony, że próbowano mi zlecać różne idiotyczne zadania. Ku własnemu ubolewaniu część z nich zresztą przyjmowałem. I tylko niezwykłemu szczęściu, a może czujnej opiece Anioła Stróża, zawdzięczałem fakt, iż moja głupota do tej pory mnie nie zabiła.
– Nie pomyślał pan, Madderdin, że pańscy ludzie mogą być w Gomollo? Albo przynajmniej zmierzać w tamtą stronę?
– Nie – odparłem szczerze – bardzo wątpię, by odkryli to, co ja.
Ale w chwili, kiedy wypowiadałem te słowa, sam zacząłem się zastanawiać. Faktem było, że Kostuch i bliźniacy zniknęli z miasta. Oczywiście nie sprawdziłem jeszcze wszystkich możliwości, czyli w zasadzie jednej. Nie poszedłem do burgrabiego i nie zapytałem, czy właśnie ich nie przymknął za jakieś rozróby. Gdyby mieli pieniądze, siedzieliby zapewne w burdelu i to tak długo, póki nie skończyłaby im się gotówka. Ale nie mieli pieniędzy i mieli zadanie, którego wykonania się podjęli. Nie sądziłem, by postanowili wyślizgać Hilgferarfa. To nie było w ich stylu. Pies nie sra tam, gdzie je – mówiło stare przykazanie, a oni za dobrze zdawali sobie sprawę, ile można zarobić w Hez-hezronie. I jak szybko traciło się tu reputację. A reputacja była wszystkim, co posiadaliśmy.
Jednak wyprawa do Gomollo w celu ratowania Kostucha i bliźniaków nie wydawała mi się szczególnie atrakcyjna. Widzicie, nie jesteśmy przyjaciółmi oddanymi sobie na śmierć i życie, dzielącymi się ostatnim okruchem chleba i wspominającymi przy kominku oraz grzanym piwie wzajemne przysługi. Takie związki istnieją tylko w pięknych legendach o paladynach i ich wiernych kompanach. A życie jest nieco bardziej skomplikowane. Owszem, jest nam wygodnie podejmować się razem pewnych zleceń i tworzymy zgraną drużynę. Zgraną, bo chłopcy wiedzą, kogo słuchać. Ale tym razem wzięli się za sprawy, które ich przerosły. I będą musieli za to zapłacić.
Pewnie, że wizja Kostucha i bliźniaków w lochach Gomollo nie budziła mojej radości, ale nie widziałem powodu, by ryzykować dla nich reputację, koncesję, a tym bardziej życie. Byłem pewien, że kardynał nie zawahałby się zabawić w swych kazamatach z inkwizytorem i uznałby to za miłą rozrywkę po znojach dnia codziennego. Z drugiej strony patrząc, wiedziałem jednak, że trudno mi będzie zebrać podobną grupę. W końcu nie wszystkich zadań mogłem podejmować się sam. Mordimer Madderdin był od myślenia, przyjmowania zleceń i targowania się o honoraria, ale trudno znaleźć kogoś, kto lepiej władałby szablą od Kostucha, a niesamowite zdolności bliźniaków zadziwiały nawet mojego Anioła Stróża. Poza tym znaliśmy się tak długo, iż czasami mogliśmy porozumiewać się bez słów. Podrapałem się więc po brodzie, gdyż stanąłem, jak to się ładnie mówi, przed dylematem. Hilgferarf najwyraźniej postanowił pomóc mi w rozwiązaniu go.
– Jestem w stanie zainwestować jeszcze trochę gotówki – powiedział ostrożnym tonem. – Byłoby źle, gdyby moi dłużnicy wiedzieli, że naciągnięcie mnie na pięć tysięcy uchodzi płazem. W końcu, tak naprawdę, dla nas wszystkich najcenniejsza jest reputacja.
Powiedział to, jakby czytał w moich myślach. Faktycznie, dłużnicy są drogocennym towarem i nie należy dopuszczać, by uległ on zniszczeniu. Chyba, że jest się człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym lub chce się dać nauczkę innym, spragnionym łatwego zysku. Znałem niegdyś pewnego lichwiarza, który swym niewypłacalnym dłużnikom kazał obcinać palce, zaczynając od najmniejszego u lewej dłoni. Nie macie nawet pojęcia, jak bardzo obcięcie palca zwiększa u człowieka możliwości zarobkowania oraz oddawania długów.
– No, nie wiem – powiedziałem równie ostrożnym tonem, jak on. – Cała ta sprawa cuchnie na wiele mil. A ja od tego smrodu wolałbym się znajdować jak najdalej.
Pokiwał głową.
– W zasadzie ma pan rację – powiedział uprzejmie – ale tak, jak mówię, jestem zdecydowany, aby dopaść Bulsaniego. Oferuję panu trzy tysiące koron, jeśli odzyska pan pieniądze lub przyniesie mi tu prałata w worku, albo tysiąc koron, jeśli uzna pan, że dług jest nie do odzyskania. Ale wtedy w worku chcę mieć głowę Bulsaniego.
Niełatwo mnie zaskoczyć, ale jemu się udało. Dla kogoś, kto miałby kłopoty z zapłaceniem za następny nocleg, trzy tysiące koron było królewskim majątkiem. Swoją drogą, niewielu znałem, którzy nawet za taką sumę zechcieliby się narażać Diabłu z Gomollo. Czy Hilgferarf aż tak bardzo chciał dopaść oszusta? Czy naprawdę zależało mu tylko na reputacji? Jasne, że lepiej zapłacić trzy tysiące za odzyskanie pięciu niż położyć kreskę na całej sumie. Ale jednak ta zawziętość była aż dziwna. Przecież w razie niepowodzenia Hilgferarf ryzykował być może nawet życie, jeśli kardynałowi chciałoby się wyciągać łapska tak daleko i jeśli rzeczywiście związany był jakoś z Bulsanim. Co nadal pozostawało w sferze przypuszczeń. Przynajmniej dla mnie.