Lonna rozmyślała nad tym, co powiedziałem, i wiedziałem, że muszę jej dać trochę czasu. Rozważała, czy ma wystarczająco mocne plecy, aby zupełnie mnie zlekceważyć. Tylko, widzicie moi mili, rozsądni ludzie bardzo rzadko pozwalają sobie na lekceważenie inkwizytorów. Nawet jeśli tym inkwizytorem jest tylko biedny Madderdin, wasz pokorny i uniżony sługa. Nigdy nie wiadomo, co się stanie i nigdy nie wiadomo, czy pewnego wieczoru przyjaciele w czarnych płaszczach nie zastukają do twoich drzwi. A wtedy lepiej, aby byli ci przychylni. To zresztą rzadko kiedy pozwalało przeżyć, ale przynajmniej godnie umrzeć. Jeśli śmierć w ogóle może być godna.
Tak więc ona sobie spokojnie myślała, a ja bez pośpiechu popijałem winko. W końcu zdecydowała się.
– Kupił sześć dziewczyn – powiedziała – ale to było specjalne zamówienie.
– Dziewice? – nawet nie zapytałem, a w zasadzie stwierdziłem.
– Skąd wiesz? – Otworzyła szeroko oczy.
– Co z nimi zrobił? – Nawet nie chciało mi się odpowiadać.
– Kazał załadować je na barkę płynącą na północ – odparła po chwili. – Wiem, bo Grytta eskortował ich do portu.
– Zawołaj go – rozkazałem.
– Mordimer, ja cię proszę, nie mieszaj mnie w to wszystko – prawie że jęknęła i była urocza z tą bezradnością. Oczywiście, jeśli ktoś dawałby się nabrać na tak proste sztuczki. Ale przynajmniej była na tyle przestraszona, by zacząć je stosować. A to już coś.
– Grytta zobaczył tam coś, prawda, Lonna? Coś, co ci się bardzo nie spodobało. Pozwolisz mi zgadywać, czy jednak zawołamy Gryttę?
Dolałem sobie hojnie wina, bo było naprawdę smaczne. Wystarczająco cierpkie i orzeźwiające, ale nie zostawiające na języku tego chłodnego, metalicznego posmaku, świadczącego, iż nie leżakowało we właściwej beczce lub winnica była nie dość wystawiona na promienie słońca. Nie byłem bynajmniej koneserem win, ale lubiłem od czasu do czasu napić się dobrego trunku. Zwłaszcza, że miałem w życiu aż nadto okazji, by pijać trunki podłe. Zresztą samo Pismo mówiło przecież: „A wino rozweseliło serce człowiecze”. Nie miałem nic przeciwko temu, by być wesołym.
Lonna westchnęła, wstała i pociągnęła jedwabny sznurek wiszący koło drzwi. Po chwili do pokoju wczłapał Grytta. Jak zwykle z wyrazem oddania i skupienia na twarzy.
– Powiedz panu Madderdinowi, co widziałeś w przystani – rozkazała zmęczonym tonem.
– Znaczy wtedy? – upewnił się Grytta, a Lonna skinęła głową.
Słuchałem nieco bezładnej opowieści Grytty i robiłem w myśli notatki. Bogobojny Bulsani kupił sześć młodych i pięknych dziewic z południa, po czym kazał je załadować na barkę w porcie. Małą barkę z kilkoma ludźmi załogi. Grytta nie widział twarzy tych ludzi, słyszał tylko, że do jednego z nich Bulsani zwrócił się per „ojcze”. Do kogóż to prałat mógł zwracać się z aż takim szacunkiem? Ale nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejszy był fakt, że na szacie tego człowieka Grytta dojrzał w krótkim blasku przyniesionej latarni wyhaftowanego, karmazynowego węża. Grytta nie miał pojęcia, co oznacza ten symbol. Ja miałem. Lonna również i dlatego właśnie aż tak się bała. Karmazynowym wężem pieczętował się stary i zdziwaczały kardynał Ingus Beldaria mieszkający w ponurym dworzyszczu jakieś dwadzieścia mil od Hez-hezronu. Kardynał słynął z zastanawiających upodobań, a jego wyczyny nawet bliscy mu dostojnicy Kościoła określali jako „godne ubolewania”. A prawda była taka, że Beldaria był zboczeńcem i okrutnikiem. Nawet w naszych dzikich czasach rzadko spotyka się kogoś aż tak zepsutego. Mówiono, że brał kąpiele w krwi nie ochrzczonych dzieci, w lochach zgromadził zadziwiającą kolekcję nadzwyczaj interesujących narzędzi, a kiedy łapały go ataki migreny, co zdarzało się aż nazbyt często, jego ból koiły tylko jęki torturowanych. Przy tym wszystkim kardynał był przemiłym staruszkiem, z siwą, trzęsącą się bródką i lekko wyłupiastymi, błękitnymi jak wyprany chaber, oczami. Miałem zaszczyt ucałować kiedyś jego dłoń w czasie zbiorowej audiencji (wiele lat temu, kiedy przyjmował jeszcze na audiencjach) i zapamiętałem jego dobrotliwy uśmiech. Niektórzy twierdzili, że kardynała strzeże wyjątkowo potężny Anioł Stróż o gustach podobnych do gustów swego podopiecznego. Ale, jak się zapewne domyślacie, nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, aby pytać o podobne sprawy mojego Anioła Stróża. Bo a nuż uznałby za dobry dowcip lub dobrą nauczkę przedstawić mnie opiekunowi kardynała? Jeśli ten opiekun rzeczywiście istniał, a nie był tylko wymysłem zabobonnych dworzan.
W każdym razie, skoro Bulsani służył kardynałowi Beldarii, równie dobrze mogłem spokojnie wrócić do zacnego Hilgferarfa i obwieścić mu smutną nowinę, iż jego pieniądze przepadły raz na zawsze. W ten sposób miałbym czyste sumienie, zaliczkę w kieszeni i czas oraz pieniądze na szukanie przeklętych heretyków, czego żądał ode mnie Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu. Podziękowałem Grytcie za relację, nie dając nawet drgnieniem powieki do zrozumienia, co z niej wywnioskowałem. Znowu zostałem sam z Lonną i znowu osuszyłem do dna kieliszek. Rzadko się upijałem, a z całą pewnością nie mogłem upić się właśnie dzisiaj. Zresztą nie było takiej obawy, to słabe winko nawet nie mogło zakręcić mi w głowie.
– Dziękuję, Lonna – powiedziałem – nie pożałujesz tego.
– Już żałuję – odmruknęła. – Zawsze marzyłam o spokoju, Mordimer. O wytwornej klienteli, ładnej posesji i wesołych dziewczynkach. A co mam zamiast tego? Inkwizytora, który przesłuchuje mnie we własnym domu, i prałata zamieszanego w konszachty z samym diabłem.
Przypomniałem sobie, że faktycznie kardynała Beldarię nazywano Diabłem z Gomollo, od nazwy rodowej siedziby. Zresztą nazywanie go diabłem nie miało specjalnego sensu, bo kardynał co najwyżej był złośliwym gnomem, a do diabła było mu tak daleko, jak mnie do anioła. Ale wiadomo, że pospólstwo lubi mocne efekty. Oczywiście, wcale nie oznaczało to, iż kardynał nie był niebezpieczny. Wręcz bardzo niebezpieczny, jeśli ktoś próbowałby mu wejść w drogę. Swoją drogą, ciekawe, czemu Kościół tolerował tego świątobliwego staruszka? Dlaczego miał on tak mocne plecy? Wielu dostojników za mniejsze grzeszki lądowało na klasztornym dożywociu, zwykle w solidnie zamurowanej celi i pod czujnym okiem straży. Albo po prostu podawano im wino, po którym umierali na katar kiszek.
Zresztą, wszystko to było nieważne. Nie do mnie należało ocenianie słuszności postępowania Kościoła wobec grzeszników. Ja – Mordimer Madderdin – byłem karzącą dłonią Kościoła, a nie jego mózgiem. I całe szczęście. A że przy okazji mogłem połączyć przyjemne z pożytecznym i służąc Kościołowi, służyć również samemu sobie, było tylko dodatkowym powodem, dla którego szanowałem pracę. Nie mówiąc już o tym, że bycie inkwizytorem i bycie byłym inkwizytorem różni się mniej więcej tak samo, jak życie różni się od śmierci.
– Dobrze, Lonna – wstałem z fotela, chociaż siedziało się na nim wyjątkowo wygodnie. – Dla własnego dobra trzymaj buzię na kłódkę – położyłem palec na jej ustach.
Próbowała szarpnąć głową w tył, ale przytrzymałem ją za włosy lewą dłonią. Stała pochylona, z odgiętą do tyłu głową i głośno posapywała. Ale nie próbowała się wyrywać. Przejechałem opuszkiem wskazującego palca po jej pełnych wargach.
– Będziesz grzeczną dziewczynką – powiedziałem – bo widzisz, Lonna, jeśli kiedykolwiek dowiedziałbym się, że ktoś szepnął na mieście, iż Mordimer Madderdin szuka prałata Bulsaniego, wtedy mógłbym do ciebie wrócić, perełko – uśmiechnąłem się łagodnie. – A wiesz kogo przyprowadziłbym ze sobą? – nie czekałem na odpowiedź, zresztą Lonna była zbyt przestraszona, żeby coś z siebie wykrztusić. – Przyprowadziłbym mojego przyjaciela, Kostucha, który zwierzył mi się niegdyś, że bardzo wpadła mu w oko pewna cycata właścicielka burdelu. I bardzo chętnie by z nią pobaraszkował godzinkę lub dwie. A wierz mi, perełko, że po takim doświadczeniu nie byłabyś już tą samą dziewczynką, co dawniej.
Puściłem ją i pozwoliłem, żeby opadła na fotel.