Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Niewiele im pomógł. – Spojrzałem na leżące na ziemi ciała i ludzi w czerni kręcących się pośród nich.

– Ano niewiele, Mordimerze, a wiesz czemu?

– Bo Bóg tak właśnie chciał – odparłem.

– Najprostsze wytłumaczenie. Ale to nie do końca prawda, Mordimerze. Bóg tak chciał, gdyż widział prawość naszych serc i cnotę naszych uczynków. Bóg tak chciał, bo jaśniejemy światłem odbitym od Jego potęgi. Nie pomógłby nam, gdybyśmy nie byli mieczem w Jego dłoni i żołnierzami Jego armii. Bóg jest wszechmocny, ale sprzyja tylko tym, którzy ufnie wierzą w jego wszechmoc.

Czarno ubrani strażnicy wiązali ostatnich heretyków i przenosili ich na pokład łodzi, która przed chwilą wyłoniła się z mroku i cumowała teraz przy brzegu.

– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – pokręciłem głową.

Obserwowałem mojego wybawcę i wyraźnie widziałem go w świetle księżyca oraz w świetle tlących się wokół ognisk. Przed chwilą walczył z nadzwyczajną zręcznością, a na jego twarzy nie widziałem nawet kropli potu. Przypomniałem więc sobie, jak przyszedł do mojej kwatery. Zziajany, zmęczony, spływający potem i śmierdzący. Wysiłek spowodowany krótkim spacerem i wspinaczką na schody zdawał się go wtedy zabijać. Czy to był ten sam Marius van Bohenwald?

– Jak się życie plecie – uśmiechnął się. – Wiem, o czym myślisz, Mordimerze. O biednym Mariusie, któremu wejście na schody sprawiało taką trudność. Ale, zastanów się: czy ty też nie grałeś roli? Czy nie byłeś przez pewien czas kupcem Godrygiem Bembergiem, poczciwiną z Hez-hezronu? A ja byłem spasionym, niedołężnym i zmarnowanym przez życie van Bohenwaldem…

– Pociłeś się i śmierdziałeś – przypomniałem.

– Pociłem się i śmierdziałem, bo chciałem być spocony i śmierdzący, Mordimerze. Aby lepiej odegrać mą rolę. Chlubisz się tym, że umiesz z ludzkiej gliny ulepić nowego człowieka. I my wszyscy, my inkwizytorzy, znamy tę cudowną przemianę butnego grzesznika w człowieka zrozpaczonego i skruszonego. Ale być może kiedyś nauczysz się lepić samego siebie, Mordimerze. Bo jeśli wierzysz – jego głos nagle stwardniał – jeśli święcie wierzysz, to wiara stanie się rzeczywistością. I nie ma rzeczy, której nie bylibyśmy władni dokonać dzięki potędze naszej wiary. Gdybym chciał, mógłbym oderwać się od ziemi i unosić w powietrzu. Ale nie pragnę tego, bo nie sądzę, by Bóg tego pragnął…

Wyobraziłem sobie ogromnego Mariusa van Bohenwalda unoszącego się w powietrzu, niczym ptak, i mimo całej powagi sytuacji, zachciało mi się śmiać. Jednak, oczywiście, mili moi, nie dałem po sobie znać rozbawienia nawet drgnięciem brwi.

– Bawi cię to, co mówię, Mordimerze – stwierdził ze smutkiem w głosie. – Ale nie obwiniam cię, gdyż niegdyś byłem taki sam. Setki lat temu…

– Setki lat temu? – spytałem bezwiednie, choć pytać nie powinienem, gdyż Marius van Bohenwald niewątpliwie oszalał. A wariatom należy przytakiwać albo ich eliminować.

– Dlaczego nie? – odpowiedział pytaniem.

– Bo ludzie nie żyją tak długo, Mariusie – odparłem najłagodniej jak potrafiłem. Może był i wariatem, ale właśnie on w tej chwili miał władzę nad moim życiem.

– Nie? – uśmiechnął się. – Naprawdę?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się do swoich ludzi.

– Dajcie jakiegoś konia mojemu przyjacielowi – rozkazał. – I niech wraca do Tirianu.

Wyciągnął rękę w moją stronę, a ja ją uścisnąłem. Miał mocny, twardy chwyt, tak różny od miękkiego dotyku Mariusa van Bohenwalda z karczmy Pod Bykiem i Ogierem.

– Obserwujemy cię, Mordimerze – rzekł. – I będziemy obserwować. Być może kiedyś – uśmiechnął się samymi kącikami ust – zaprosimy cię na długą rozmowę.

Zapewne zdążyliście się już domyśleć, że wasz uniżony sługa nie ma płochliwego serca, a niebezpieczne sytuacje nie powodują drżenia jego łydek. Ale w chwili, gdy Marius van Bohenwald dopowiadał zdanie, poczułem zimny dreszcz biegnący od nasady karku aż po krzyże. Musiał jakoś to zauważyć albo wyczuć, bo nagle grymas przebiegł po jego twarzy.

– Och, nie, Mordimerze, nie myślałem o TAKIM spotkaniu, ale o rozmowie, która może zmienić twoje życie na lepsze.

Skinął mi poważnie głową i odszedł kołyszącym się krokiem. Chwilę jeszcze wpatrywałem się w jego ogromne plecy obleczone czarnym płaszczem, aż ktoś stanął obok i wyrwał mnie z zamyślenia.

– Koń czeka, chłopcze – powiedział człowiek, którego twarzy nie mogłem dostrzec spod ciemnego kaptura. – Szczęśliwej podróży.

– A oni? – zapytałem cicho. – Co stanie się z Ignaciusem i innymi inkwizytorami?

Człowiek w czerni ujął mnie za ramię i popchnął. Delikatnie, ale stanowczo.

– Zginęli na polu chwały, Mordimerze. W śmiertelnej walce z przeklętą herezją – powiedział. – I lepiej pamiętaj o tym, bo wśród inkwizytorów nie ma przecież odstępców.

Wiedziałem już, co się z nimi stanie. Trafią do miejsc, o których nigdy głośno się nie mówi. Do kazamat, przy których podziemia klasztoru Amszilas i lochy Inkwizytorium są pałacami. A tam, w bólu oraz pokorze, wyjawią wszystkie grzechy i ponownie nauczą się kochać Boga. Zrozumieją, że błądzili i pojmą, dlaczego błądzili. Tam zostaną pokropieni hyzopem i omyci, a ich dusze wybieleją nad śnieg, choć niewiele pozostanie z ich grzesznych ciał. Aż w końcu dokona się oczyszczenie i spłoną, dziękując Bogu oraz Jego sługom, że pozwolili im zaznać ekstatycznej radości stosu. Zaufajcie mi, że umierać będą pełni natchnionej wiary oraz bezbrzeżnej miłości. To właśnie miał na myśli Marius van Bohenwald, mówiąc o lepieniu ludzi.

* * *

Jeszcze przed świtem dotarłem do traktu, a w dwa dni później byłem już w Tirianie. Czy myślałem o tym, co się zdarzyło? A jak sądzicie, moi mili? Myślałem o tym niemal przez cały czas. O Mariusie van Bohenwaldzie, czy raczej człowieku, który przybrał to nazwisko, a był ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielem wewnętrznej kontroli Inkwizytorium. Oczywiście, że my – prości inkwizytorzy – wiedzieliśmy, iż tacy ludzie istnieją. Ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, prawda?

Rzuciłem lejce chłopcu stajennemu i wszedłem do karczmy. Oberżysta powitał mnie radosnym uśmiechem.

– Jak powiodły się interesy, dostojny panie? – zapytał.

– Dobrze – odparłem. – Całkiem dobrze. Moja kobieta jest na górze?

– Ona – zmieszał się na moment. – Ona… wyjechała. Myślałem, że wasza wielmożność wie… Ale opłaciła wszystkie rachunki na tydzień naprzód.

– Wyjechała – powtórzyłem – cóż…

Chciał jeszcze coś tłumaczyć, ale przerwałem mu i machnąłem dłonią. Byłem zmęczony i chciałem teraz tylko spać. A potem się urżnąć. Wszedłem na schody, kluczem otworzyłem drzwi do pokoju. Na biurku leżała karta papieru zapełniona drobnym, zgrabnym pismem. Ale nie list przykuł mój wzrok, lecz pierzasta strzałka przyszpilająca papier do blatu. Ostrożnie wyciągnąłem ją i położyłem na stole. Potem z kieszeni wyjąłem strzałkę, która zakończyła żywot tiriańskiego skrytobójcy i porównałem obie. Były identyczne. Poza faktem, że na tej z mojego biurka nie było śladów trucizny. Podniosłem papier do oczu.

„Kochany Mordimerze, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że sprawa zakończyła się pomyślnie i cieszysz się życiem oraz dobrym zdrowiem (a przynajmniej taką mam nadzieję). Wiesz już zapewne, czym zajmuję się naprawdę, i sądzę, że nie czujesz rozczarowania faktem, iż nie jestem dziwką. Choć dodam, że przy tobie mogłabym być i dziwką, i kochanką, i przyjaciółką. Żałuję, że los nie pozwala, by ścieżki naszego życia połączyły się na dłużej… Może, jeśli Bóg da, kiedyś jeszcze się spotkamy w równie miłych okolicznościach. Myśl o mnie czasami, Mordimerze.

Enya”.

Na dole karty było jeszcze kilkanaście słów nabazgranych w wyraźnym pośpiechu.

„Słodki byłeś, zostawiając mi pieniądze, ale zostałam naprawdę, dobrze opłacona. Skrypt dłużny na tę sumę przyjdzie do ciebie, do Hezu”.

43
{"b":"100397","o":1}