– Zostawcie – rozkazał Ignacius, który pozbierał się już i stał obok mnie. – Szkoda, że nie wyrwaliśmy mu języka…
– Otworzyć? – spytał mężczyzna i przestał mnie kłuć.
– Nie. Nanieście chrustu i podpalajcie. – Spojrzał w moją stronę. – Jeśli jeszcze raz odezwiesz się, Mordimerze, każę wypalić ci plugawy jęzor.
Nie powiedziałem ani słowa, ale uznałem, że, cóż, wypadało spróbować. Oczywiście równie dobrze jak łaskę biskupa mogłem ofiarowywać im Cesarstwo. Niezależnie od moich przyrzeczeń i tak wszyscy zostaliby przesłuchani i spaleni. Mogłem się jednak łudzić, że o tym nie wiedzą.
Ignacius stał tuż koło mnie i znowu się uśmiechał.
– Jakże się cieszę, iż poradziłeś sobie z naszym mordercą – powiedział. – Jednak dobrze cię wyszkolono, Mordimerze. Zanim się zorientowałem, że można z ciebie zrobić większy pożytek, planowałem bezsensownie cię usunąć…
– A więc to byliście wy – chciałem powiedzieć, ale przezornie zmilczałem, bo wolałem umierać z językiem w gębie.
– Nie wiedziałem jednak, że używasz dekańskich strzałek… Hmmm… Bardzo skuteczna broń, jeśli wolno mi powiedzieć, choć nietypowa dla inkwizytora.
Mężczyźni spokojnie układali chrust wokół wiklinowego kosza.
– Mokre to drewno – poskarżył się jeden z nich półgłosem.
– Mokre, więc będzie się dłużej palić – odparł wesoło Ignacius. – Suche, to tylko pssst i nie byłoby Mordimera. No, ale obróćcież go twarzą do rzeki – rzekł nagle – bo jakże tak…
Dwaj mężczyźni zawołali jeszcze kogoś i, stękając, przesunęli wiklinową postać, by front klatki, w której byłem zamknięty, wychodził na rzekę. W związku z tym straciłem z zasięgu wzroku ogniska i krzątających się przy nich ludzi, a przed sobą miałem tylko gładką, ciemnoszarą toń zalewu i błotnisty brzeg.
– Zdziwisz się, Mordimerze – ciągnął Ignacius tonem przyjacielskiej pogawędki. – Kto wyjdzie z toni, by podziwiać twoją śmierć. Tylko nie rozczaruj mnie, chłopcze, i krzycz. Krzycz głośno, kiedy ogień będzie palił twoje ciało.
– Jednak jesteś nienormalny – powiedziałem, wzdychając, bo uznałem, że skoro podnieca go mój krzyk, to jednak nie każe mi wyciąć języka.
Roześmiał się tylko.
– Nigdy nie miałeś okazji podziwiać płomieni z tej właśnie strony, Mordimerze. To będzie nowe doświadczenie życiowe.
Podwładni Ignaciusa skończyli układać chrust wokół wiklinowej figury i teraz przyglądali się efektom swojej pracy.
– Czas zaczynać – rzekł uroczystym tonem Ignacius i odszedł na bok. Wrócił, trzymając w dłoni płonącą pochodnię. – Chodźcie tu, dzieci moje – krzyknął, a ja usłyszałem, że za moimi plecami zaczynają się gromadzić jego współwyznawcy.
– Bogowie rzek i lasów, bogowie pól, łąk i bagien… – zaintonował uroczyście.
– Alleluja, wyłazić potwory! – wrzasnąłem. – Huzia! Hej! Mordimer zaraz skopie wam tłuste dupska!
Usłyszałem za sobą wrogi pomruk, a ktoś wbił mi boleśnie koniec kija w żebra. Zatchnąłem się i zakaszlałem, a wtedy ktoś inny dodatkowo huknął mnie w potylicę.
– … przyjmijcie naszą ofiarę – wołał dalej Ignacius. – A w zamian uczyńcie z wody, drzew, wiatru i piasków naszych przyjaciół. Ześlijcie naszym wrogom burze i wiry, uderzcie w nich piorunami…
– Pierdnięciami! – wrzasnąłem i znowu oberwałem tak, że zahuczało mi się w głowie.
Niemniej miałem nadzieję, że nieco im psuję uroczysty nastrój. Zawsze uważałem, że jeśli już się umiera, to tak, by był to temat do pieśni albo przynajmniej uciesznej historii.
– … odsłońcie rafy i mielizny przed dziobami ich statków. O to was prosimy!
– Prosimy, prosimy, prosimy – wyjęczała stojąca za mną gromada.
– Pojawcie się i syćcie oczy męką Chrystusowego sługi – wołał Ignacius. – Niech zdycha tak, jak zdechnie jego Bóg!
I nagle, wierzcie mi lub nie, mili moi, zobaczyłem, że z szarej toni coś się wyłania. Jeszcze daleko od brzegu, na krawędzi ciemności, ale jednak… Widziałem, że woda zakotłowała się, jakby pluskała się w niej ogromna ryba. Mimo woli przeszedł mnie dreszcz. Czyżby ci głupcy rzeczywiście nauczyli się przyzywać demony? Cóż, w końcu Ignacius był doświadczonym inkwizytorem, a Bóg tylko raczy wiedzieć, jakie księgi studiował i czego się z nich nauczył.
Z tafli wody wyłaniało się coś ogromnego. Coś szarozielonego, błyszczącego upiornie w słabym blasku księżyca. Coś pokrytego mułem i roślinną pleśnią. Wokół tej niekształtnej, zwalistej postaci widziałem też inne, mniejsze, o jakby kobiecych sylwetkach. Cały ten korowód zbliżał się powoli, a woda wokół niego bulgotała i chlupotała, niczym wzburzona podziemną erupcją. Nie było mi już teraz do śmiechu i bliski byłem, by podziękować Ignaciusowi, że przeznaczył mnie na całopalenie, a nie postanowił rzucić tym istotom na pożarcie. Bo zapewne, jak wszystkie demony, nie miałyby nic przeciwko przekąsce z ludzkiego mięsa.
– Oto wasza ofiara – rzekł Ignacius i zobaczyłem kątem oka, że wznosi dłoń z pochodnią.
I zaraz potem usłyszałem świst, pochodnia upadła w błoto, a Ignacius wrzasnął. I tym razem nie był to wrzask kaznodziei, lecz zranionego człowieka. Za moimi plecami wszczął się tumult, rozległy się krzyki, ale nad nimi dominował potężny głos.
– Naprzód, dzieci Chrystusa! – słyszałem, i głos ten wydał mi się znajomy.
Usilnie próbowałem obrócić głowę, ale nie byłem w stanie tego dokonać i w efekcie nie widziałem nic poza błotnistym brzegiem, wodą oraz zgaszoną w mule pochodnią, która miała służyć do zapalenia mojej pułapki. Stwory wyłaniające się z wody zamarły. A potem zaczęły się cofać. Za plecami słyszałem przeraźliwe krzyki, wrzaski bólu, jęki, świst mieczy i ciężkie mlaskanie stóp w błocie. A potem trzy postacie wbiegły w moje pole widzenia. Dwoma z nich byli mężczyźni w białych szatach, trzecią ktoś potężny, zwalisty, ubrany w czarny płaszcz z kapturem. Ciemna postać, mimo swej wagi i tuszy, dognała pierwszego z uciekających i skręciła mu kark jednym, zdawałoby się niedbałym, ruchem lewej ręki. Wyraźnie usłyszałem trzask pękającego kręgosłupa. Potem ogromny mężczyzna okręcił się niczym baletnica, uchylił przed cięciem szabli i uderzył drugiego z kultystów prosto w pierś. Nie, moi mili, uderzył, to źle powiedziane. On wbił mu palce w klatkę piersiową, przełamał żebra i wyrwał serce. A potem zaśmiał się i rzucił krwawiący ochłap daleko w wodę. Kobiece sylwetki skoczyły, rozszarpując ten strzęp mięsa, a zaraz potem usłyszałem piski i obrzydliwe mlaskanie.
Mężczyzna podszedł w moją stronę, chwycił wiklinowy posąg i jednym ruchem obrócił go tak, że front klatki tym razem skierował się znowu ku lasowi. Dostrzegłem kilka ciemnych, zakapturzonych postaci i wiele białych plam leżących wśród podeptanych ognisk. Gwoli ścisłości należy przyznać, że niektóre z tych plam nie były białe, lecz biało-czerwone. Tymczasem mój wybawca wyrwał drzwiczki klatki i wyciągnął mnie ze środka. A później odrzucił do tyłu ciemny kaptur przesłaniający mu do tej pory twarz.
– Jesteś… jesteś inkwizytorem? – zapytałem bezsensownie, bo widziałem przecież czarny kaftan ze srebrnym, połamanym krzyżem wyhaftowanym na piersi.
Roześmiał się, a jego obwisłe policzki zadygotały.
– Właśnie kimś takim – odparł.
– Musisz nam wybaczyć, Mordimerze, że użyliśmy cię jako przynęty. Ale pamiętasz zapewne, że Pismo mówi: „Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje, ustawnie go ćwiczy”. Pan wystawił na próbę twój zapał i twą wiarę, a ty wyszedłeś z próby zwycięsko.
Trudno bym nie pamiętał tego cytatu z Pisma, jako że sam dwa dni wcześniej przytaczałem go, rozmawiając z Enyą. Zresztą dogłębne poznanie słów Pana i Apostołów było częścią mojego wykształcenia. Nie jestem, co prawda, aż tak zuchwały, by twierdzić, że wiem tyle, co uczeni doktorowie, ale jednak posiadam pewną, skromną teologiczną wiedzę.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
– A nie wszyscy to potrafią. W końcu Pismo wyraźnie mówi, że: „Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć”.