Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Cześć, Bird, jak ci się dziś żyło? – Zamruczałam, drapiąc go pod brodą. – Czy coś jest w stanie sprawić, byś nie spał tak ciągle?

Zamknął oczy i wyprężył szyję albo chcąc pokazać swoje niezadowolenie, albo starając się maksymalnie wykorzystać moje pieszczoty. Kiedy cofnęłam rękę, ziewnął szeroko, ponownie położył głowę na łapach i przyglądał się mi spod ciężkich powiek. Poszłam do sypialni, wiedząc, że w końcu i tak przyjdzie. Odpięłam spinki do włosów, rzuciłam ubrania na podłogę, zdjęłam narzutę i zwaliłam się na łóżko.

Natychmiast zapadłam w mocny, pozbawiony snów sen. Nie było żadnych zjaw, żadnych mrożących krew w żyłach scen. W pewnym momencie poczułam na nodze ciepły ciężar i zrozumiałam, że to Birdie, ale spałam dalej, pogrążona w czarnej próżni.

Potem nagle serce zaczęło walić mi jak młotem i otworzyłam szeroko oczy. Byłam zupełnie rozbudzona, czułam silny niepokój, ale nie wiedziałam dlaczego. Przejście było tak nagle, że musiałam mieć chwilę na to, by dojść do siebie.

W pokoju panowały egipskie ciemności. Zegarek wskazywał pierwszą dwadzieścia siedem. Birdiego nie było. Leżałam w ciemności, wstrzymując oddech, nasłuchując i starając się zrozumieć. Dlaczego moje ciało tak gwałtownie zareagowało? Czy coś usłyszałam? Co wykrył mój osobisty radar? Jakiś receptor przesłał sygnał. Czy Birdie coś słyszał? Gdzie on jest? Nie miał zwyczaju włóczyć się gdzieś po nocach.

Rozluźniłam mięśnie i wytężyłam słuch. Słyszałam tylko serce dudniące w mojej piersi. W domu panowała złowieszcza cisza.

Potem to usłyszałam. Miękkie uderzenie, a po nim słaby metaliczny brzęk. Czekałam zesztywniała, nie oddychając. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia sekund. Na zegarze zmieniła się cyfra. Potem, kiedy już myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, usłyszałam to znowu. Uderzenie. Brzęk. Zacisnęłam zęby trzonowe z siłą imadła, a ręce zwinęłam w pięści.

Czy ktoś jest w mieszkaniu? Przyzwyczaiłam się do normalnych dźwięków tego miejsca. Ten był inny, był akustycznym intruzem. Nie znałam go.

Cicho odsunęłam kołdrę i spuściłam nogi z łóżka. Błogosławiąc się w duchu za wczorajsze niedbalstwo, sięgnęłam po bluzę i dżinsy i założyłam je na siebie. Ruszyłam ukradkiem przez dywan.

Zatrzymałam się przy drzwiach, żeby się rozejrzeć za jakąś potencjalną bronią. Niczego takiego nie zauważyłam. Nie było księżyca, ale światło latarni ulicznej sączyło się przez okno w drugiej sypialni i spowijało część przedpokoju słabą poświatą. Ukradkiem minęłam łazienkę i zbliżałam się do przedpokoju, skąd prowadziły drzwi do ogrodu. Co kilka kroków zatrzymywałam się i nasłuchiwałam, wstrzymując oddech i mając cały czas szeroko otwarte oczy. Koło wejścia do kuchni ponownie usłyszałam ten dźwięk. Uderzenie. Brzęk. Dochodził gdzieś z okolicy drzwi balkonowych.

Skręciłam w prawo do kuchni i spojrzałam w stronę drzwi balkonowych, skąd widać było wewnętrzny dziedziniec budynku. Nic się nie ruszało. Cicho przeklinając swoją awersję do broni, rozejrzałam się po kuchni za jakąś sztuką. Arsenał to nie był. Cicho przesunęłam drżącą rękę wzdłuż ściany, chcąc wyczuć wieszak na noże. Wybrałam nóż do chleba, oplotłam rączkę palcami, skierowałam ostrze ku górze i wyprostowałam rękę.

Powoli, badając grunt bosymi stopami, ruszyłam na palcach tak daleko, żeby móc zajrzeć do dużego pokoju. Było tam równie ciemno jak w sypialni i kuchni.

W mroku udało mi się zauważyć Birdiego. Siedział ponad metr od drzwi i wpatrywał się uporczywie w coś za szybą. Koniuszek jego ogona kołysał się nerwowo z lewa na prawo. Wyglądał na tak napiętego, jak łuk przed strzałem.

Usłyszałam kolejne uderzenie-brzęk, serce przestało mi bić i wstrzymałam oddech. Dźwięk dobiegł z zewnątrz. Birdie podniósł uszy.

Zrobiłam pięć niepewnych kroków i znalazłam się koło niego. Odruchowo wyciągnęłam rękę, żeby pogłaskać go po głowie. Nie spodziewając się dotknięcia, wystrzelił jak strzała i przemknął po pokoju z taką prędkością, że jego pazury zostawiły ślady na dywanie. W mroku wyglądały jak małe, czarne przecinki. Jeśli można by powiedzieć, że koty krzyczą, to Birdie właśnie to zrobił.

Jego ucieczka zupełnie mnie rozłożyła. Przez chwilę byłam sparaliżowana, wrośnięta w podłogę, jak posąg w ziemię na Wyspie Wielkanocnej.

Zrób tak, jak kot i wynoś się stąd! Odezwał się we mnie strwożony głos.

Zrobiłam krok do tyłu. Uderzenie. Brzęk. Zatrzymałam się, ściskając nóż i, taką siłą, jakby to była lina ratunkowa. Cisza. Ciemność. Da-dum. Da-dum. Słuchałam bicia swojego serca, starając się znaleźć w mózgu jakąś część będącą jeszcze w stanie jasno myśleć.

Jeśli ktoś jest w mieszkaniu, dotarło do mnie, to musi być za tobą. Droga ucieczki prowadzi przed ciebie, a nie do tyłu. Ale jeśli ktoś jest na zewnątrz, nie otwieraj mu drogi do środka.

Da-dum. Da-dum.

Hałas dochodzi z zewnątrz, upierałam się. To, co słyszał Birdie, jest na zewnątrz.

Da-dum. Da-dum.

Rozejrzyj się. Przyciśnij się do ściany obok drzwi prowadzących na dziedziniec i odchyl zasłony tylko tyle, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Może zobaczysz jakiś kształt w ciemności.

Logiczne.

Uzbrojona w nóż kuchenny, odlepiłam jedną nogę od dywanu i powoli ruszyłam do przodu, aż dotarłam do ściany. Oddychając głęboko, odciągnęłam nieco zasłonę. Kształty i cienie na dziedzińcu były słabe, ale dało się je rozpoznać. Drzewo, ławka, trochę krzaków. Nie widać żadnego ruchu, oprócz gałęzi smaganych wiatrem. Stałam nieruchomo przez długą chwilę. Nic się nie zmieniło. Podeszłam do środka zasłony i sprawdziłam klamkę drzwi. Zamknięte.

Trzymając nóż w pogotowiu, plecami ocierając się o ścianę, przesuwałam się w stronę drzwi wejściowych. W stronę systemu alarmowego. Światełko się paliło, wskazując, że nikt nie dostał się do mieszkania! Powodowana impulsem, nacisnęłam przycisk próbny.

Pisk przeciął ciszę i pomimo że się go spodziewałam i tak podskoczyłam. Ręka odskoczyła mi do góry, przygotowując nóż do ataku.

Głupia! powiedziała mi działająca część mózgu. Alarm działa i nikogo nie ma w domu! Niczego nie otworzono! Nikt nie wszedł.

Więc jest na zewnątrz! odpowiedziałam, cały czas rozdygotana. Być może, przyznał mózg, więc nie jest jeszcze tak źle. Zapal jakieś światła, pokaż, że coś się dzieje w mieszkaniu i każdy sęp się stąd ulotni.

Starałam się przełknąć ślinę, ale usta były zbyt suche. Zdobyłam się na odwagę i włączyłam światło w przedpokoju, a po chwili wszystkie inne między przedpokojem a sypialnią. Nigdzie ani śladu intruzów. Kiedy usiadłam na brzegu łóżka, trzymając w ręku nóż, znowu to usłyszałam. Stłumione uderzenie, brzęk. Wzdrygnęłam się, prawie się raniąc.

Ośmielona przeświadczeniem, że w mieszkaniu nikogo nie ma, pomyślałam: W porządku, sukinsynu, tylko się rusz, to zadzwonię po gliny.

Wróciłam do drzwi balkonowych wychodzących na boczny dziedziniec, tym razem szłam szybko. Ten pokój ciągle był nie oświetlony, więc jeszcze raz odchyliłam brzeg zasłony i wyjrzałam na zewnątrz, śmielej niż przedtem

Wszystko wyglądało tak samo. Niejasno znajome kształty, niektóre poruszane przez wiatr. Uderzenie, brzęk! Wzdrygnęłam się odruchowo, a potem pomyślałam: Ten dźwięk nie dobiega od drzwi, tylko skądś dalej.

Przypomniałam sobie o reflektorze na bocznym dziedzińcu i ruszyłam się, żeby znaleźć włącznik. Nie czas, by myśleć o tym, że sąsiedzi się zdenerwują. Włączyłam światło i wróciłam do zasłony. Reflektor nie był silny, ale w jego świetle wystarczająco wyraźnie widać było dziedziniec.

Deszcz przestał padać, ale zerwał się wiatr. W snopie światła tańczyła delikatna mgiełka. Nasłuchiwałam przez chwilę. Nic. Kilkakrotnie przebiegłam wzrokiem przestrzeń w polu widzenia. Nic. Zuchwale wyłączyłam alarm, otworzyłam drzwi balkonowe i wytknęłam głowę na zewnątrz.

Po lewej stronie, koło muru stał czarny, dorodny świerk, ale żaden obcy kształt nie czaił się w jego gałęziach. Uderzenie. Brzęk. Nowa fala strachu.

Bramka. Te odgłosy wydaje bramka. Spojrzałam na nią właśnie w momencie, kiedy wracała na miejsce. Patrzyłam jak wiatr nią porusza, na tyle, na ile pozwala zamykający ją rygiel. Uderzenie. Brzęk.

Czując się upokorzona, wyszłam na dziedziniec i podeszłam do bramki. Dlaczego nigdy wcześniej nie odkryłam tego dźwięku? Potem ponownie się wzdrygnęłam. Zniknęła kłódka. Czy to Winston zapomniał ją założyć i zamknąć bramę po skoszeniu trawy za nią? Na pewno.

Dopchnęłam silnie bramę i przesunęłam rygiel tak daleko, jak się dało, i odwróciłam się w stronę drzwi.

Wtedy usłyszałam inny dźwięk, cichszy i stłumiony.

Spojrzałam w stronę, z której dobiegł, i zobaczyłam w swoim zielniku jakiś obcy przedmiot. Jak dynia nabita na patyk, wystawał z ziemi. To wiatr poruszający tą plastikową płachtą powodował cichy szelest.

Tknęło mnie przerażające przeczucie. Nie wiedząc, dlaczego to wiem, czułam, co jest pod plastikową płachtą. Nogi mi się trzęsły, kiedy szłam przez trawę. W końcu szarpnęłam plastik.

Widok sprowokował mdłości i odwróciłam się, żeby zwymiotować. Wytarłam ręką usta, a potem rzuciłam się do domu, zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je, po czym ponownie uruchomiłam system alarmowy.

Wyszperałam numer, chwiejnym krokiem podeszłam do telefonu i zmusiłam się, żeby wystukać właściwe cyfry. Podniesiono słuchawkę przy czwartym sygnale.

– Przyjedź tutaj, proszę. Od razu!

– Brennan? – Zachrypnięty. – Co się k…?

– Natychmiast, Ryan! Już !

63
{"b":"96642","o":1}