Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Zmieniłam taktykę.

– Kto jeszcze miał dostęp do tego… To jest laboratorium, tak?

– Tak, ale małe. Tutaj, w kampusie trzymamy bardzo mało zwierząt. Po prostu nie mamy miejsca. Wie pani, każdy gatunek musi być w osobnym pomieszczeniu…

– Naprawdę?

– Tak. KKOZ ma specjalne wytyczne co do temperatury pomieszczenia, jego wielkości, pożywienia i mnóstwa innych najróżniejszych parametrów.

– KKOZ?

– Kanadyjski Komitet Ochrony Zwierząt. Publikują przewodnik dotyczący opieki i wykorzystywania zwierząt do eksperymentów. To taka nasza biblia. Każdy wykonujący badania na zwierzętach musi się do niej dostosować. Naukowcy. Hodowcy. Przemysł. Mówi się tam także o zdrowiu i bezpieczeństwie personelu pracującego ze zwierzętami.

– A co ze środkami ostrożności?

– A, tak. Wytyczne są bardzo szczegółowe.

– Jakie środki ostrożności podejmowaliście?

– Teraz pracuję nad ciernikami. To ryby.

Okręcił się na krześle i wskazał długopisem na zdjęcie ryby na ścianie.

– One nie są zbyt wymagające. Niektórzy moi koledzy trzymają szczury laboratoryjne. One też nie są. Walczący o prawa zwierząt przeważnie nie kruszą kopii o ryby i gryzonie.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który niewątpliwie zagwarantowałby mu złoty medal na mistrzostwach świata kwaśnych uśmiechów.

– Oprócz szczurów, Alsa była tutaj jedynym ssakiem, więc środki bezpieczeństwa nie były takie surowe. Miała swój własny pokoik, który zamykaliśmy. Oczywiście zamykaliśmy też jej klatkę. I drzwi wejściowe do laboratorium…

Zamilkł.

– Myślałem już o tym wcześniej. Nie pamiętam, kto ostatni wychodził z laboratorium tamtego wieczora. Pamiętam, że nie miałem wieczorem zajęć, więc chyba nie siedziałem tu do późna. Pewnie jakiś student piątego roku robił obchód. Sekretarka nie sprawdza, czy tamte drzwi są zamknięte, chyba że wydam jej takie polecenie.

Znowu zamilkł.

– Podejrzewam, że ktoś z zewnątrz mógł się tam dostać. Nie byłoby specjalnych problemów, jeśli ktoś zostawiłby nie zamknięte drzwi. Nie na wszystkich studentach można polegać.

– A co z klatką?

– Klatka to na pewno nie był żaden problem. Była zamykana tylko na kłódkę. Nie znaleźliśmy jej potem. Podejrzewam, że mogła zostać przecięta.

Starałam się delikatnie zagaić następny temat.

– Czy odnaleziono brakujące części?

– Brakujące części?

– Alsę… – Teraz ja szukałam właściwego słowa. MZK.- Pocięto. W zawiniątku, w którym ją znaleziono, nie było wszystkich części. Myślałam, że może coś znalazło się tutaj.

– Co na przykład? Czego brakowało? – Jego pastelowa twarz zdradzała zaintrygowanie.

– Jej prawej ręki, doktorze Bailey. Odcięto ją w nadgarstku. Nie było jej w torbie, w której ją znaleźli.

Nie było powodu, żeby mu mówić o kobietach, które ostatnio potraktowano w ten sam sposób, o prawdziwych powodach mojej wizyty.

Milczał. Splótł ręce za głową, odchylił się na krześle i zaczął wpatrywać się w jakiś punkt nade mną. Malinowy kolor jego policzków teraz już był bliższy kolorowi rabarbaru. Małe radio z zegarkiem mruczało cicho na szafce.

Po dłuższej chwili przerwałam ciszę.

– Patrząc z perspektywy, jak panu się wydaje, co się właściwie stało?

Nie odpowiedział od razu. Po chwili, kiedy myślałam, że już w ogóle nie odpowie, odparł:

– Myślę, że zrobił to prawdopodobnie jeden z mutantów, od których aż roi się ten dół kloaczny, którym jest tutejszy kampus.

Myślałam, że skończył. Zaczął głębiej oddychać. Potem dodał coś jeszcze, prawie szeptem. Nie dosłyszałam.

– Słucham? – spytałam.

– Marie-Lise zasługiwała na coś lepszego.

Uważałam, że to dziwna uwaga. Alsa przecież też, pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Bez ostrzeżenia rozległ się głośny dzwonek, przeszywając dreszczem każdą komórkę mojego ciała. Spojrzałam na zegarek – punkt dziesiąta.

Uniknąwszy odpowiedzi na pytanie, dlaczego interesuje mnie zabita przed czterema laty małpa, podziękowałam mu za jego czas i poprosiłam, żeby do mnie zadzwonił, jeśli mu się coś przypomni. Kiedy wychodziłam, uparcie wpatrywał się w jakiś punkt nad moją głową. Podejrzewałam, że tak naprawdę cofał się w czasie, a nie skupiał na jakimś punkcie w przestrzeni.

Nie znałam okolicy zbyt dobrze, więc zaparkowałam w tej samej uliczce, co wtedy, kiedy włóczyłam się po Main. Trzymaj się tego, co sprawdzone. Od tamtej nocy myślałam o tym wydarzeniu jako o Wielkim Szukaniu Gabby. Było to zaledwie dwa dni temu, ale ja miałam wrażenie, że upłynęły lata.

Dzisiejszy wieczór był chłodniejszy i ciągle siąpił rzadki deszcz. Zapięłam kurtkę i ruszyłam w stronę samochodu.

Po opuszczeniu uniwersytetu szłam na północ ulicą St. Denis, mijając liczne wytworne butiki i bistra. Chociaż St. Denis leży tylko kilka kwartałów na wschód od St. Laurent, są to dwa kompletnie różne światy. St. Denis odwiedzają młodzi i zamożni – w poszukiwaniu sukienki, srebrnych kolczyków, partnera czy niezobowiązującego seksu. Ulica marzeń. Spotyka się takie w większości miast. W Montrealu są dwie: Crescent dla Anglików i St. Denis dla Francuzów.

Kiedy czekałam na światłach przy De Maisonneuve, myślałam o Alsie. Bailey pewnie miał rację. Dworzec autobusowy miałam przed sobą po prawej stronie. Ktokolwiek ją zabił, nie pofatygował się daleko, żeby pozbyć się ciała. Wskazuje to na kogoś miejscowego.

Zauważyłam młodą parę wynurzającą się ze stacji metra Berri-UQAM. Biegli przez deszcz, lgnąc do siebie, jak skarpetki dopiero co wyjęte z suszarki.

Mógł to też być ktoś mieszkający dalej. Jasne, Brennan, porywasz małpę, jedziesz metrem do domu, zabijasz ją, tniesz, ładujesz się z nią znowu do metra i porzucasz na dworcu autobusowym. Świetnie rozumujesz.

Zapaliło się zielone światło. Minęłam St. Denis i szłam na zachód po De Maisonneuve, cały czas myśląc o rozmowie z Bailey'em. Coś w jego zachowaniu nie dawało mi spokoju. Czy chodziło o to, że okazywał zbyt wiele uczucia dla studentki? Zbyt mało dla małpy? Dlaczego wydawał się taki – jaki? – sceptycznie nastawiony do badań z udziałem Alsy? Dlaczego nie wiedział nic o ręce? Czy Pelletier nie powiedział mi, że Bailey oglądał zwłoki? Czy nie zauważyłby brakującej ręki? Pozwolono mu zabrać ciało i wziął je z laboratorium…

– Cholera – powiedziałam na głos, w myślach waląc się w czoło.

Jakiś mężczyzna w kombinezonie obrócił się, żeby na mnie spojrzeć – wyraźnie zauważył, że nie zachowuję się zupełnie normalnie. Nie miał ani koszuli, ani butów, a obydwoma rękoma obejmował torbę z zakupami, z której ukośnie sterczały urwane papierowe uchwyty. Uśmiechnęłam się, żeby go uspokoić, ale on już ruszył, potrząsaniem głowy dając wyraz zadziwieniu nad tym, co stało się z ludzkością i wszechświatem.

Jesteś zupełnie jak Columbo, zganiłam siebie. Nawet nie spytałaś tego Baileya, co zrobił z ciałem! Dobra robota.

Zganiwszy siebie, postanowiłam się poprawić i zjeść hot doga.

Wiedziałam, że i tak nie zasnę, więc ten pomysł nie był najgorszy. W ten sposób będę mogła zrzucić winę na jedzenie. Weszłam do Chien Chaud na St. Dominique, zamówiłam hot doga z ketchupem, majonezem, frytkami i dietetyczną colą. “Nie ma coli, jest pepsi" – wyżalił mi się koleś zza lady, z gęstymi, czarnymi włosami i silnym akcentem. Nie będę się przez to chlastać, uznałam.

Jadłam w biało-czerwonym plastikowym boksie, kontemplując odlażące od ściany plakaty reklamujące biura podróży. Przydałoby mi się, myślałam patrząc na zbyt błękitne niebo i oślepiająco białe budynki na wyspach Paros, Santoryn i Mykonos. Dobrze by mi to zrobiło. Na mokrym chodniku zaczynało być tłoczno od samochodów. Main zaczynało się rozkręcać.

Przyszedł jakiś mężczyzna i zaczął głośno rozmawiać z czarnowłosym, chyba po grecku. Miał mokre ubranie przesiąknięte zapachem dymu, tłuszczu i jakiejś przyprawy, której nie znałam. W jego gęstych włosach lśniły kropelki wody. Kiedy rzuciłam na niego okiem, uśmiechnął się do mnie, uniósł jedną krzaczastą brew i powoli przejechał językiem po górnej wardze Równie dobrze mógłby mi pokazać swoje hemoroidy. Dostosowując się do jego poziomu, pokazałam mu środkowy palec i zaczęłam patrzeć za okno.

Za oknem, po którym spływały strumyczki wody, widziałam rząd sklepów po drugiej stronie ulicy, ciemnych i cichych w przedświąteczny wieczór. La Cordonnerie la Fleur. Dlaczego szewc nazwał swój sklep “Kwiat"?

La Boulangerie Nan. Zastanawiałam się, czy to nazwa piekarni, nazwisko właściciela czy po prostu reklama indyjskiego chleba. Przez okna widziałam puste półki czekające na ranek. Czy piekarze pracują w święta państwowe?

La Boucherie St. Dominique. W oknach wisiały nazwy sprzedawanych tam specjałów. Lapin frais. Boeuf. Agneau. Poulet. Saucisse . Świeże króliki. Wołowina. Cielęcina. Kurczaki. Kiełbasa. A z małp nic.

Wystarczy. Spadaj stąd. Zmięłam serwetkę i położyłam ją na papierowej tacce po hot dogu. Dla takich właśnie rzeczy zabijamy drzewa. Dołożyłam puszkę po pepsi, wrzuciłam wszystko do kosza i wyszłam.

Samochód stał tam, gdzie go zostawiłam i był nienaruszony. Kiedy jechałam, moje myśli ponownie zaprzątały morderstwa.

Każdy ruch wycieraczek przynosił nowy obraz. Obcięta ręka Alsy. Chlap. Ręka Morisette-Champoux na kuchennej podłodze. Chlap. Ścięgna Chantale Trottier. Chlap. Równo przycięte kości ramion. Chlap.

Czy to zawsze była ta sama ręka? Nie pamiętałam. Będę musiała sprawdzić. Nie brakowało żadnej ludzkiej ręki. Czy to tylko zbieg okoliczności? Może Claudel miał rację? Może zaczynam świrować? Może porywacz Alsy zbiera zwierzęce łapy? Może on jest po prostu nadgorliwym miłośnikiem Poego? A może to kobieta?

Piętnaście po jedenastej dotarłam do garażu. Czułam zmęczenie nawet w szpiku kostnym. Byłam na nogach już od osiemnastu godzin. Żaden hot dog nie powstrzyma mnie przed szybkim zaśnięciem.

Birdie na mnie nie czekał. Tak, jak to robił zawsze, kiedy był sam, zwinął się w kłębek na małym, drewnianym fotelu bujanym stojącym koło kominka. Zerknął tylko, kiedy weszłam, mrugając do mnie swoimi okrągłymi, żółtymi oczyma.

62
{"b":"96642","o":1}