Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Zamknęłam ostatni skoroszyt i uświadomiłam sobie, że umieram z głodu – 13:50. Nic dziwnego. W barze na ósmym piętrze kupiłam kanapkę z szynką i serem i dietetyczną colę, po czym wróciłam do swojego gabinetu, rozkazując sobie zrobić przerwę. Ignorując rozkaz, ponownie zadzwoniłam do Ryana. Ciągle go nie było. Jednak będzie przerwa. Ugryzłam kanapkę i pozwoliłam myślom dryfować. Gabby. Nie. Wyłączona z gry. Claudel. Weto. St. Jacques. Nieosiągalny.

Katy. Jak mogę ją przekonać? Teraz nie ma żadnych szans. Z braku wyboru, przyszedł mi do głowy Pete i poczułam znajomy skurcz w żołądku. Przypomniało mi się mrowienie skóry, pulsująca krew i ciepła wilgoć pomiędzy nogami. Tak, to była namiętność. Po prostu jesteś niewyżyta, Brennan. Drugi raz ugryzłam kanapkę.

Inny Pete. Noce pełne gniewu. Kłótnie. Kolacje w samotności. Zimny całun wrogości zabijający pożądanie. Wzięłam łyk coli. Dlaczego tak często myślę o Peterze? Gdybyśmy mogli tak zacząć jeszcze raz od początku… Dziękuję, panie Lennon.

Terapia relaksacyjna nie pomagała. Zaczęłam ponownie czytać wydruk, który dostałam od Lucy, starając się nie kapnąć na niego musztardą. Jeszcze raz przejrzałam listę na trzeciej kartce, usiłując przeczytać nazwiska, które Lucy wykreśliła, ale ślady ołówka na to nie pozwalały. Z ciekawości zmazałam je gumką i przeczytałam. Były tam dwa przypadki, w których włożono ciała do beczek i zalano je kwasem. Nowa metoda załatwiania porachunków między handlarzami narkotyków.

Trzecia sprawa mnie zaintrygowała. Jej numer LML wskazywał na rok 1990 i na to, że Pelletier był patologiem, który się zajmował tym przypadkiem. Nie było nazwiska koronera. W rubryce “nazwisko" było napisane Singe. Rubryki “data urodzin", “data autopsji" i “przyczyna śmierci" były puste. Hasło “okaleczenie/pośmiertne" sprawiło, że i ten przypadek znalazł się na komputerowej liście Lucy.

Skończyłam kanapkę, po czym poszłam do centralnego archiwum i znalazłam odpowiednie akta. W skoroszycie były tylko trzy dokumenty: raport policyjny, jednostronicowa opinia patologa i koperta ze zdjęciami. Przekartkowałam zdjęcia, przeczytałam raport i poszłam poszukać Pelletiera.

– Masz chwilkę? – powiedziałam do jego zgarbionych pleców.

Odwrócił się od mikroskopu, trzymając okulary w jednej ręce, a długopis w drugiej.

– Wejdź, wejdź – odparł, zakładając okulary.

W moim gabinecie było okno, a w jego dużo miejsca. Przeszedł przez pomieszczenie, gestem wskazując na jedno z dwóch krzeseł stojących koło niskiego stołu przed jego biurkiem. Sięgnął do kieszeni kitla, wyjął z niej paczkę DuMaurierów i wyciągnął je w moją stronę. Potrząsnęłam głową. Ten rytuał powtarzał się już z tysiąc razy. Wiedział, że nie palę, ale zawsze proponował. Podobnie jak Claudel, Pelletier miał swoje przyzwyczajenia.

– W czym mogę ci pomóc? – spytał zapalając.

– Interesuje mnie jeden z twoich dawnych przypadków. Z 1990 roku.

– Oh, Mon Dieu , czy będę jeszcze pamiętał tak odległą przeszłość? Czasami ledwo jestem w stanie sobie przypomnieć swój adres. – Pochylił się do przodu, ściągnął usta i spojrzał konspiracyjnie. – Zapisuję go na pudełkach od zapałek, na wszelki wypadek.

Oboje się roześmialiśmy.

– Nie przesadzajmy. Myślę, że pamiętasz wszystko, co chcesz pamiętać.

Wzruszył ramionami i pokiwał głową na boki, udając niewiniątko.

– I tak przyniosłam dokumenty. – Uniosłam do góry skoroszyt i otworzyłam go. – W raporcie policyjnym napisano, że szczątki znaleziono w torbie na tyłach dworca autobusowego Voyageur. Jakiś włóczęga ją otworzył, myśląc, że może znajdzie jej właściciela.

– Z pewnością – zauważył Pelletier. – Jest tylu uczciwych włóczęgów, że powinni założyć jakąś swoją organizację.

– I tak nie spodobał mu się aromat. Powiedział… – Przebiegłam oczyma raport, żeby zacytować jego słowa. – “Zapach Szatana uniósł się z torby i owiał moją duszę". Koniec cytatu.

– Poeta. Podoba mi się to – stwierdził Pelletier. – Ciekawe, co by powiedział o moich gaciach.

Zignorowałam tę uwagę i czytałam dalej.

– Zaniósł torbę dozorcy, który zadzwonił na policję. Znaleźli trochę części ciała zawiniętych w coś w rodzaju obrusa.

– A, oui. Pamiętam tę sprawę – powiedział, wyciągając w moją stronę pożółkły palec. – Przerażające. Straszne. – Palec wyglądał rzeczywiście okropnie.

– Niby co?

– Ten przypadek małpy z dworca.

– Więc dobrze zrozumiałam ten raport?

Uniósł pytająco brwi,

– To naprawdę była małpa?

Ponuro pokiwał głową.

– Kapucynka.

– Dlaczego tu trafiła?

– Bo była trochę sztywna.

– Genialnie. – Każdy jest tutaj dowcipnisiem. – Ale dlaczego koroner miał z tym coś wspólnego?

Wyraz mojej twarzy musiał go skłonić do udzielenia rzeczowej odpowiedzi.

– Cokolwiek tam było, było to coś małego, a ktoś obdarł to ze skóry i pociął. Do diabła, to mogło być cokolwiek. Gliny myślały, że to mógł być płód albo noworodek, więc przysłali go do nas.

– Było coś dziwnego w tej sprawie? – Sama nie bardzo wiedziałam, czego szukam.

– Eee. Po prostu kolejna pokrojona małpa. – Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie.

– Może i tak. – No to inaczej spytamy. – A było coś dziwnego w sposobie, w jaki została pokrojona?

– Nie za bardzo. Wszystkie przypadki poćwiartowanych małp są takie same.

To prowadziło donikąd.

– Czy dowiedzieliście się, czyja to była małpa?

– A wiesz, że tak. Gazety opublikowały komunikat i zadzwonił jakiś facet z uniwersytetu.

– Z naszego?

– Tak, tak sądzę. Biolog albo zoolog czy coś takiego. Anglojęzyczny… A, poczekaj…

Podszedł do szuflady biurka, pogrzebał w niej i wyciągnął plik wizytówek spiętych gumką. Ściągnął recepturkę, przejrzał wizytówki i podał mi jedną.

– To on. Spotkałem go, kiedy przyszedł zidentyfikować denata.

Na wizytówce było nazwisko – Parker T. Bailey, Professeur de Biologie, Universite du Quebec a Montreal, adres e-mailowy, numery telefonu i faksu i adres.

– Co powiedział? – spytałam.

– Że trzyma małpy na uniwersytecie, potrzebne mu są do badań. Któregoś dnia przyszedł i stwierdził, że ma jedną sztukę mniej.

– Ktoś ją ukradł?

– Ukradł? Uwolnił? Sama uciekła? Kto wie? Naczelny zdezerterował.

– Więc przeczytał w gazecie o martwej małpie i zadzwonił tutaj?

– C'est ca .

– Co się z nią stało?

– Z małpą?

Pokiwałam głową.

– Wydaliśmy ją… – Wskazał gestem na wizytówkę.

– Doktorowi Baileyowt – dokończyłam.

– Oui. Nie miała krewnych. Przynajmniej nie w Quebecu. – Jego usta nawet nie drgnęły.

– Rozumiem.

Ponownie spojrzałam na wizytówkę. Na nic ci się to nie przyda, mówiła mi lewa półkula, ale w tym samym momencie usłyszałam swoje pytanie:

– Mogę zatrzymać tę wizytówkę?

– Oczywiście.

Przez resztę popołudnia wyszukiwałam szczegóły z czterech zestawów dokumentów i wprowadzałam je do tabeli, którą utworzyłam. Kolor włosów. Oczu. Skóry. Wzrost. Religia. Imiona. Daty. Miejsca. Znaki zodiaku. Wszystko, co może się przydać. Uparcie wygrzebywałam dane, mając zamiar później szukać elementów wspólnych. A może myślałam, że wszystko wyjaśni się samo, że powiązane ze sobą informacje będą lgnąć do siebie jak neuropeptydy do receptorów. A może po prostu potrzebowałam jakiegoś mechanicznego zajęcia, żeby zaabsorbować czymś swój umysł, mentalnej układanki puzzle, dającej przynajmniej wrażenie posuwania się do przodu ze sprawą.

Piętnaście po czwartej znowu zadzwoniłam do Ryana. Chociaż nie było go przy biurku, operatorce wydawało się, że gdzieś go widziała i niechętnie zaczęła poszukiwania. Gdy czekałam, moje oczy spoczęły na dokumentach dotyczących sprawy z małpą. Byłam znudzona, więc wyciągnęłam fotografie. Były dwa rodzaje – kilka zdjęć z polaroida, a reszta klasyczne, dziesięć na piętnaście centymetrów. Odezwała się operatorka i powiedziała mi, że Ryana nie ma w żadnym z pokojów, do których dzwoniła. Tak, westchnienie, sprawdzi w pokoju, gdzie się pija kawę.

Przejrzałam zdjęcia z polaroidu, bez wątpienia zrobione, kiedy szczątki przywieziono do kostnicy. Były na nich fotografie purpurowo-czarnej torby z nylonu, zapiętej i rozpiętej – na tej wersji z rozpiętą, w torbie widać było zawiniątko. Kilka kolejnych zdjęć przedstawiało to zawiniątko leżące na stole do autopsji, przed i po rozpakowaniu.

Na pozostałych sześciu uwieczniono części ciała. Notatka w rubryce na formularzu tożsamości potwierdzała, że denat był rzeczywiście malutki, niniejszy niż dziewięciomiesięczny płód albo noworodek. Procesy gnilne były całkiem zaawansowane. Ciało zaczęło już czernieć i było wymazane czymś, co wyglądało jak zjełczała tapioka. Wydawało mi się, że rozpoznaję głowę, tułów i kończyny. Poza tym, zupełnie nic. Zdjęcia zrobiono ze zbyt dużej odległości i nie było widać szczegółów. Obracałam kilka z nich, patrząc na nie pod bardziej dogodnym kątem, ale i tak niewiele można było zobaczyć.

Operatorka przemówiła stanowczym głosem. Ryana nie ma. Muszę spróbować jutro. Nie dałam jej okazji do wypowiedzenia argumentu, który już miała w zanadrzu, tylko zostawiłam kolejną wiadomość i rozłączyłam się.

Zbliżenia, o wymiarach dziesięć na piętnaście, zrobiono po oczyszczeniu małpy. Szczegóły, których nie było na polaroidach, tutaj były dobrze widoczne. Drobne ciało zostało obdarte ze skóry i rozcięte w stawach. Fotograf, prawdopodobnie Denis, ułożył kawałki w porządku anatomicznym, po czym dokładnie obfotografował każdy po kolei.

Kiedy przeglądałam zdjęcia, nie mogłam nie zauważyć, że pocięte kawałki wyglądały trochę jak królik, który wkrótce znajdzie się w zupie. Nie pasował tylko jeden szczegół. Piąte zdjęcie przedstawiało drobną rękę kończącą i się czterema palcami i schowanym w delikatnej dłoni kciukiem.

Ostatnie dwa zdjęcia ukazywały głowę. Bez skóry i włosów, wyglądała jakoś pierwotnie, jak płód odcięty od pępowiny, nagi i bezbronny.

Czaszka była wielkości mandarynki. Chociaż twarz była płaska i antropoidalna, nie trzeba być pogromczynią lwów i miłośnikiem safari, żeby zauważyć, że nie był to przedstawiciel naczelnych człekokształtnych. Uzębienie było pełne, wszystkie zęby trzonowe na miejscu i reszta też. Policzyłam. W każdej ćwiartce były trzy zęby przedtrzonowe. Małpa pochodziła z Ameryki Południowej.

59
{"b":"96642","o":1}