– Jak…? Cholera. To niemożliwe. – Po skroni spłynęła mu kropelka potu. Zaciskał i rozluźniał zęby.
Przez chwilę żadne z nas nic nie mówiło. Wokół brzęcząc krążyły muchy.
W końcu Sam przerwał ciszę.
– Musisz sama to wszystko zrobić.
– Co zrobić?
– To, co musi być zrobione. Wykopać to. – Kiwnął ręką w kierunku grobu.
– Nie ma mowy. Nie moja jurysdykcja.
– Gówno mnie obchodzi, czyja to jest jurysdykcja. Nie pozwolę żadnym palantom tu się kręcić, niszczyć wyspę, spieprzyć moją pracę i zarażać moje małpy. Nie ma mowy. To ja jestem cholernym burmistrzem, a to jest moja wyspa. Będę siedział w doku z bronią, jeżeli mi się tu zlecą.
Znowu na czoło wystąpiła mu żyła, a ścięgna szyi napięły się jak cięciwy łuku. Dźgał powietrze palcem dla podkreślenia każdego argumentu.
– Za ten występ należy ci się Oskar, ale ja i tak tego nie zrobię. Dan Jaffer z Uniwersytetu Południowej Karoliny w Columbia zajmuje się sprawami antropologicznymi w Południowej Karolinie i prawdopodobnie do niego zadzwoni twój koroner. Dan ma licencję i jest naprawdę świetny.
– Ale ten Dań Jaffer może być nosicielem wirusa gruźlicy!
Nie było sensu mu odpowiadać.
– To dla ciebie pryszcz! Mogłabyś go wykopać i przekazać wszystko temu Jafferowi.
Nadal nic nie mówiłam.
– Dlaczego nie, u diabła, Tempe? – Patrzył na mnie z wściekłością.
– Wiesz, że jestem w Beaufort w całkiem innej sprawie. Obiecałam tym facetom, że z nimi popracuję, a w środę muszę być z powrotem w Charlotte.
Tak naprawdę to wcale nie o to chodziło; ja po prostu nie chciałam mieć z tym nic wspólnego. Nie byłam psychicznie przygotowana na to, by pogodzić się ze splugawieniem mojego wyspiarskiego sanktuarium przez obrzydliwą śmierć. Od kiedy pierwszy raz spojrzałam na szczękę, różne obrazy powiązane z przypadkami z przeszłości stawały mi przed oczami. Uduszone kobiety, okaleczone dzieci, młodzi mężczyźni z podciętymi gardłami i niewidzące oczy bez wyrazu. Jeżeli wyspa stała się sceną rzezi, ja nie chciałam w tym uczestniczyć.
– Porozmawiamy o tym w obozie – powiedział wreszcie Sam. – Nie mów o tym nikomu.
Ignorując jego władczy ton, zawiązałam moją chustkę na gałęzi ostrokrzewu i wróciliśmy.
Kiedy zbliżyliśmy się do drogi, dostrzegłam zdezelowaną furgonetkę w pobliżu miejsca, gdzie weszliśmy między drzewa. Samochód pełen był worków z pokarmem dla małp, a na platformie stał ponadtysiąclitrowy zbiornik na wodę. Sprawdzał go Joey.
Sam zawołał do niego:
– Poczekaj chwilę.
Joey potarł usta wierzchem dłoni i skrzyżował ręce. Miał na sobie dżinsy i bluzę z odciętymi rękawami i ściągaczem pod szyją. Przetłuszczone blond włosy zwisały z obu stron twarzy.
Patrzył na nas, kiedy się zbliżaliśmy, oczy ukrył za okularami przeciwsłonecznymi, a usta zacisnął w wąską linię. Jego ciało wydawało się nienaturalnie napięte.
– Niech nikt nie zbliża się do stawu – rozkazał mu Sam.
– Alice znowu dorwała małpę?
– Nie – uciął Sam. – Dokąd zabierasz tę karmę?
– Do miejsca dokarmiania numer siedem.
– Zostaw ją tam i wracaj.
– A co z wodą?
– Napełnij pojemniki i wróć do obozu. Jeżeli zobaczysz Jane, ją też przyślij.
Okulary Joeya zwróciły się na mnie i zostały tak na dłuższą chwilę. Potem Joey wsiadł do samochodu i odjechał, hałasując zbiornikiem.
Ruszyliśmy z Samem w milczeniu. Bałam się tego, co się miało wydarzyć, ale nie mogłam mu pozwolić się zastraszyć. Przypomniałam sobie jego słowa i wyraz twarzy, kiedy zobaczył grób. I coś jeszcze. Zanim do mnie podszedł, usłyszałam silnik. Może to była furgonetka? Ciekawe, jak długo Joey stał na drodze. I dlaczego właśnie tam?
– Kiedy Joey zaczął dla ciebie pracować? – przerwałam ciszę.
– Joey? – Zastanawiał się przez chwilę. – Prawie dwa lata temu.
– Można mu ufać?
– Można powiedzieć, że współczucie bierze u niego górę nad zdrowym rozsądkiem. To facet z ogromnym sercem, ciągle mówi o prawach zwierząt i martwi się, że przeszkadza małpom. Nie wie nic o zwierzętach, ale dobrze pracuje.
W obozie znalazłam wiadomość od Katy. Skończyła swoje obserwacje i poszła do doku poczytać. Kiedy Sam miał dzwonić, ja poszłam na brzeg. Moja córka siedziała w jednej z łodzi; zdjęła buty, wyciągnęła nogi przed siebie, a rękawy i nogawki podciągnęła tak wysoko, jak tylko się dało. Pomachałam do niej, a ona mi odmachała i wskazała na łódź. Pokręciłam głową i uniosłam obie ręce pokazując, że jeszcze nie opuszczamy wyspy. Uśmiechnęła się i wróciła do czytania.
Gdy wróciłam do obozu, Sam siedział przy kuchennym stole, rozmawiając przez telefon komórkowy. Przysiadłam na ławce obok niego.
– Kiedy on wraca? – rzucił do słuchawki.
Nigdy nie widziałam go tak poruszonego. Pauza. Uderzał w blat stołu ołówkiem, raz jednym, raz drugim końcem, przekładając go między palcami.
– Muszę z nim teraz pomówić. Nie możecie go znaleźć?
Pauza. Stuk. Stuk. Stuk.
– Nie, zastępca to mało. Potrzebuję szeryfa, Harleya Bakera.
Dłuższa pauza. Stuk. Stu… Grafit trzasnął i Sam wrzucił ołówek do kosza na śmieci stojącego po drugiej stronie kuchni.
– Nie obchodzi mnie, co powiedział, próbujcie dalej. Niech do mnie zadzwoni, tu, na wyspę. Poczekam.
Rzucił telefonem.
– Jak to jest możliwe, że ani z szeryfem, ani z koronerem nie można się skontaktować? – Przeczesał włosy palcami.
Okręciłam się na ławce, podciągnęłam nogi i oparłam się o ścianę. Lata znajomości nauczyły mnie, że najlepszy sposób na gniew Sama to zignorowanie go. Wybuchał nagle i znikał równie niespodziewanie.
Wstał i zaczął chodzić po kuchni, uderzając jedną dłonią w drugą.
– Gdzie, do diabła, jest Harley? Spojrzał na zegarek.
– Dziesięć po czwartej. Wspaniale. Za dwadzieścia minut zjawią się tu wszyscy, chcąc wrócić do miasta. Cholera, ich tu nawet nie powinno być w sobotę. Dzisiaj odrabiamy dzień stracony przez brzydką pogodę.
Kopniakiem wysłał kawałek kredy na drugi koniec pomieszczenia.
– Nie mogę ich zmusić do zostania tutaj. A może powinienem? Może powinienem im powiedzieć o zwłokach i zaznaczyć “Nikt nie opuszcza wyspy”, a potem umieścić w osobnych pokojach i przepytywać, jak pieprzony Hercules Poirot!
Znowu chodzenie po kuchni. Patrzenie na zegarek. Chodzenie. W końcu opadł na ławkę naprzeciwko i oparł głowę na dłoniach zaciśniętych w pięści.
– Skończyłeś już ze swoją wściekłością?
Nie odpowiedział.
– Mogę coś zasugerować?
Nawet na mnie nie spojrzał.
– I tak ci powiem. Zwłoki są na wyspie, bo ktoś nie chce, by zostały znalezione. Najwyraźniej nie przewidział, co może zrobić J-7.
Mówiłam do czubka jego głowy.
– Widzę kilka możliwości. Pierwsza. Przywiózł je tutaj jeden z twoich pracowników. Druga. Ktoś z zewnątrz przywiózł je łodzią, prawdopodobnie ktoś z miejscowych, kto zna twój rozkład zajęć. Kiedy ludzie opuszczają wyspę, nikt jej nie pilnuje, zgadza się?
Skinął głową nie unosząc jej.
– Trzecia. To może być jeden z handlarzy narkotykami, którzy krążą po tych wodach.
Nadal żadnej odpowiedzi.
– Czy nie jesteś zastępcą strażnika przyrody?
Spojrzał na mnie. Jego czoło błyszczało od potu.
– Jestem.
– Jeżeli nie możesz złapać ani szeryfa Bakera, ani koronera, a nie ufasz zastępcy, zadzwoń do swoich kumpli od przyrody. Mają jurysdykcję poza lądem, zgadza się? Dzwoniąc do nich nie wzbudzisz podejrzeń, a oni będą mogli przysłać tu kogoś, kto zabezpieczy miejsce, dopóki ty nie porozmawiasz z szeryfem.
Uderzył dłonią w blat.
– Kim.
– Ktokolwiek. Poproś tylko, by się nie gorączkowali, zanim nie porozmawiasz z Bakerem. A wiesz już ode mnie, co on zrobi.
– Kim Waggoner pracuje dla Wydziału do Spraw Bogactw Naturalnych Południowej Karoliny. Pomagała mi w przeszłości, kiedy miałem problemy z egzekwowaniem prawa tutaj. Mogę jej ufać.
– Zostanie tu całą noc? – Nigdy nie byłam bojaźliwa, ale odstraszanie morderców albo handlarzy narkotykami nie było moim wymarzonym zajęciem.
– Bez problemu. – Już wykręcał numer. – Kim była w marynarce.
– Da sobie radę z intruzami?
– Twardszej nie znam.
Ktoś odebrał po drugiej stronie i Sam poprosił Waggoner.
– Poczekaj, aż ją zobaczysz – powiedział, zakrywając mikrofon ręką.
Zanim zebrał się cały personel, wszystko zostało ustalone. Załoga zabrała Katy swoją łodzią, a ja i Sam zostaliśmy. Kim przybyła krótko po piątej i była dokładnie taka, jak ją opisał Sam. Miała na sobie mundur polowy, wysokie buty i australijski kapelusz, a przy sobie miała tyle amunicji, jakby wybierała się na polowanie na nosorożce. Wyspa była bezpieczna.
Odwożąc mnie do przystani Sam znowu poprosił, bym zajęła się zwłokami. Powtórzyłam to, co mu już wcześniej powiedziałam. Szeryf. Koroner. Jaffer.
– Porozmawiamy jutro – odparłam, kiedy zatrzymał łódź przy pomoście. – Dzięki za dzisiaj. Katy bardzo się podobało.
– Nie ma sprawy.
Popatrzyliśmy, jak pelikan przeleciał nad wodą, potem złożył skrzydła i głową naprzód zanurkował w wodę. Pojawił się z rybą, na której łuskach metalicznie błysnęło popołudniowe słońce. Jednak w chwili, kiedy zmieniał kierunek lotu, upuścił rybę, która niczym srebrna kula spadła do wody.
– Jezu Chryste. Dlaczego oni musieli to zrobić na mojej wyspie? – w głosie Sama brzmiało zmęczenie i zniechęcenie. Otworzyłam drzwi samochodu.
– Daj mi znać, co powie szeryf Baker.
– Dobrze.
– Rozumiesz, dlaczego nie chcę tego robić, prawda?
– Chryste.
Zamknęłam drzwi i spojrzałam na niego przez opuszczone okno, a on znowu zaczął swoje:
– Tempe, pomyśl o tym. Wyspa małp. Zakopane ciało. Miejscowy burmistrz. Jeżeli będzie jakiś przeciek, to prasa zwariuje; wiesz, że prawa zwierząt to delikatna sprawa. Nie chcę, by media odkryły Murtry.
– To może się zdarzyć bez względu na to, kto zajmie się sprawą.
– Wiem. To może…
– Daj spokój, Sam.