Otworzył może z pół tuzina klatek, gdy zjawili się pozostali przyjaciele. W pierwszej chwili poczuli się onieśmieleni obecnością tych dziwnych stworzeń i nie wiedzieli, co robić. Zwierzęta jednak ignorowały wszystkich z wyjątkiem Warrena, którego omijały szerokim łukiem. Warren trzymał broń, która, jak domyślił się Kevin; musiała im przypominać wiatrówki używane do usypiania.
– Są takie spokojne – zauważyła Laurie. – Jak zjawy.
– Są odurzone – wyjaśnił Kevin. – To może być efekt działania środków usypiających, ale i długiego uwięzienia. Jednak nie podchodźcie zbyt blisko. Może są i spokojne, lecz również bardzo silne.
– Jak możemy ci pomóc? – zapytała Candace.
– Otwierajcie klatki – odparł Kevin.
Siedem osób w kilka minut uporało się z zadaniem. Gdy tylko ostatnie zwierzę zostało uwolnione, Kevin skinął ręką, by wszyscy poszli za nim na most.
Bonobo numer jeden, postępując za Kevinem niczym cień, klasnął w dłonie tak samo jak wtedy, kiedy stojąc w kępie drzew, pierwszy raz dojrzał przybyszów. Zawołał coś ochryple i ruszył za ludźmi. W całkowitej ciszy pozostałe zwierzęta natychmiast podążyły za swym przywódcą.
Siedmioro ludzi prowadziło siedemdziesiąt jeden transgenicznych bonobo przez łąkę na most, który otwierał zwierzętom drogę do wolności. Przy wejściu na most ludzie odsunęli się na stronę. Przywódca małp zatrzymał się na betonowej podporze.
– Sta zit arak – powtórzył Kevin i odsunął od siebie otwartą dłoń. Teraz wskazał palcem w stronę niezbadanej, dziewiczej afrykańskiej dżungli.
Przed wejściem na most wielki samiec skinął głową. Spojrzał jeszcze na swoich pobratymców i zawołał coś ostatni raz, następnie odwrócił się, przeszedł przez most i zanurzył się w dżungli. Pozostałe małpy podążyły w spokoju za swym przewodnikiem.
– To jakby patrzeć na Exodus – rzucił Jack.
– Nie bluźnij – żachnęła się Laurie. Ale w tym, co powiedział, było przecież ziarno prawdy. Spektakl, którego stała się mimowolnym świadkiem, przejmował ją grozą.
Jak za sprawą magii bez jednego odgłosu zwierzęta rozpłynęły się w mroku lasu. W jednej chwili były niespokojnie kotłującym się tłumem, w następnej zniknęły jak woda w gąbce.
Ludzie przez wiele sekund trwali w bezruchu, nie odzywając się ani słowem. W końcu Kevin przerwał ciszę.
– Są wolne, a ja jestem szczęśliwy. Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Może teraz pogodzę się jakoś z tym, co zrobiłem. – Podszedł do mostu i nacisnął czerwony przycisk. Most zaczął się składać.
Cała grupa zrobiła w tył zwrot i ciężkim krokiem poszła w stronę łodzi.
– To było jedno z najdziwniejszych widowisk, jakie oglądałem – przyznał Jack.
W połowie drogi Melanie nagle zatrzymała się i zawołała:
– Och, nie! Patrzcie!
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę, w którą wskazywała. Przez gęstą zieleń przebijały się snopy światła z kilku pędzących pojazdów. Zmierzały w stronę mostu.
– Nie zdążymy dotrzeć do łodzi! – rzucił Warren. – Zobaczą nas.
– Tu także nie możemy zostać – uznał Jack.
– Z powrotem do klatek! – zarządził Kevin.
Rzucili się w pośpiechu ku ścianie dżungli. Ledwo zdążyli się skryć za klatkami, polanę rozświetliły reflektory aut. Wozy zatrzymały się, ale silniki pracowały i światła nadal rozświetlały ciemność.
– To oddział żołnierzy – powiedział Kevin.
– I Siegfried – dodała Melanie. – Jego rozpoznam wszędzie. A tam stoi wóz Camerona Mclversa.
Teren zaczęło przeszukiwać światło szperacza. Ostry strumień oświetlił rząd klatek, następnie przeniósł się na brzeg wody. Szybko dostrzeżono łódź.
Nawet z odległości kilkunastu metrów usłyszeli podekscytowane głosy żołnierzy.
– Niedobrze. Wiedzą, że tu jesteśmy – stwierdził Kevin.
Nagle długa seria z ciężkiej broni maszynowej rozdarła nocną ciszę.
– Na miłość boską, do czego oni strzelają? – zastanowiła się Laurie.
– Obawiam się, że właśnie zniszczyli naszą łódź – stwierdził Jack. – Zdaje się, że nie odzyskam już mojego zastawu.
– To nie pora na żarty – upomniała go Laurie.
Eksplozja dopełniła miary chaosu, a ognista kula oświetliła żołnierzy.
– Musieli trafić w zbiornik paliwa – domyślił się Kevin. – No to tyle, jeśli chodzi o nasz środek transportu.
Kilka chwil później światło szperacza zgasło. Pierwszy z pojazdów zawrócił i pojechał drogą do Cogo.
– Czy ktoś rozumie, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Jack.
– Według mnie Siegfried i Cameron wracają do Cogo. Wiedzą, że jesteśmy na wyspie, i poczuli się nieco pewniej – stwierdziła Melanie.
Światła drugiego auta też nagle zgasły, pogrążając całą okolicę w nieprzeniknionych ciemnościach. Nawet księżyc słabiej świecił, odkąd znalazł się na zachodzie.
– Wolałbym wiedzieć, gdzie są i co planują – odezwał się Warren.
– Jak duża jest wyspa? – zapytał Jack.
– Około dziewięć i pół kilometra długości i trzy szerokości – poinformował Kevin. – Ale…
– Wywołają pożar – przerwał mu Warren.
W pobliżu mostu pojawiły się złote błyski, które szybko zamieniły się w wysokie płomienie ogniska. Na obrzeżach światła bijącego od niego zamajaczyły sylwetki żołnierzy.
– Czy to nie miłe – wtrącił Jack. – Wygląda, jakby się urządzali na noc.
– Co teraz zrobimy? – W głosie Laurie brzmiała nuta desperacji.
– Skoro rozbili się obozem przy moście, nie mamy wielkiego wyboru – stwierdził Warren. – Naliczyłem sześciu.
– Miejmy nadzieję, że nie zamierzają tutaj przyjść – dodał Jack.
– Przed świtem się nie zjawią – zapewnił Kevin. – Po ciemku bardzo trudno się tutaj poruszać. Poza tym nie ma takiej potrzeby. Doskonale wiedzą, że nie mamy dokąd pójść.
– Czy można przepłynąć kanał? – zapytał Jack. – To tylko dziesięć, dwanaście metrów szerokości i praktycznie żadnego nurtu.
– Nie jestem dobrym pływakiem – oświadczył zdenerwowany Warren. – Już ci to mówiłem.
– W wodzie roi się od krokodyli – poinformował Kevin.
– O Boże! – jęknęła Laurie. – Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz?
– Ale słuchajcie! – Nagle Kevinowi przyszło coś do głowy. – Wcale nie musimy pływać. Przynajmniej tak mi się zdaje. Najprawdopodobniej łódź, którą Melanie, Candace i ja przypłynęliśmy na wyspę, stoi ciągle tam, gdzie ją zostawiliśmy, a jest dość duża dla nas wszystkich.
– Fantastycznie! – ucieszył się Jack. – Gdzie jest?
– Niestety, będziemy musieli odbyć krótki spacer. Niecałe dwa kilometry, ale przynajmniej droga jest oczyszczona i dość łatwa.
– Więc spacerek po parku – skwitował Jack.
– Która godzina? – zapytał Kevin.
– Trzecia dwadzieścia – odparł Warren.
– W takim razie do świtu nie zostało zbyt wiele czasu. Lepiej nie zwlekajmy – zaproponował Kevin.
To, co Jack żartobliwie nazwał spacerkiem po parku, okazało się najbardziej mozolnym doświadczeniem, jakie mieli okazję przeżyć. Nie chcieli używać latarek, więc przez pierwsze sto, sto pięćdziesiąt metrów posuwali się w szyku, który można by określić jako: "ślepy prowadzi ślepego". W dżungli panowała tak absolutna ciemność, że nie mieli pewności, czy ich oczy są otwarte, czy zamknięte.
Kevin maszerował pierwszy, delikatnie badając drogę wysuniętą stopą; wielokrotnie zbaczał z traktu i wracał na właściwą ścieżkę. Zdając sobie sprawę z tego, jakie stworzenia zamieszkują las, wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy wyciągał rękę lub stopę w nieznane.
Za nim ciągnął się wąż złożony z pozostałych osób. Każdy trzymał się niewidzialnego poprzednika. Jack próbował nieco poprawić nastrój, ale nawet jego zwykła nonszalancja szybko zgasła. Stali się ofiarami własnego strachu podsycanego przez nocne odgłosy stworzeń skrzeczących, świszczących, wyjących, kwilących, czasami wrzeszczących. Wszystko to było, zdawało się, na wyciągnięcie ręki.
Kiedy wreszcie uznali, że bezpiecznie będzie już włączyć latarki, ruszyli żwawszym krokiem. W tej samej jednak chwili dreszcz przeszedł im po plecach na widok pełzających spod nóg węży i uciekających insektów.
Kiedy dotarli do bagnistych terenów wokół Lago Hippo, wschodni horyzont zaczął z lekka jaśnieć. Opuszczając leśne ciemności, błędnie uznali, że najgorsze mają za sobą. Tak jednak nie było. W jeziorze roiło się od hipopotamów. W szarówce zbliżającego się świtu zwierzęta wyglądały na olbrzymie.
– Może tak nie wyglądają, ale są bardzo niebezpieczne – ostrzegł Kevin. – Zabiły więcej ludzi niż sądzicie.
Okrążyli hipopotamy szerokim łukiem. Ale kiedy zbliżyli się do trzciny, w której spodziewali się znaleźć ukrytą małą łódkę, musieli podejść bliżej do dwóch dużych osobników. Zwierzęta zdawały się obserwować ich sennym wzrokiem, lecz trudno było przewidzieć, czy nie ruszą nagle do ataku. Na szczęście poszły w stronę jeziora, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i zamieszania. Każdy z tych wielotonowych stworów wydeptał przy tym nową ścieżkę przez sitowie. Na chwilę serca uciekinierów zatrzepotały w piersiach. Trochę trwało, zanim wrócili do siebie.
Niebo zaczęło wyraźnie szarzeć i zorientowali się, że nie mogą dłużej zwlekać. Krótka trasa zajęła znacznie więcej czasu, niż początkowo sądzili.
– Dzięki Bogu łódź ciągle tu jest – stwierdził Kevin, rozgarniając trzciny. Nawet pudełko z żywnością leżało na swoim miejscu.
Jednak w tym momencie zrodził się nowy problem. Od razu zorientowali się, że łódka jest za mała, żeby bezpiecznie przewieźć siedem osób. Po trudnej dyskusji zdecydowali, że Jack i Warren poczekają w sitowiu na Kevina, który odwiezie kobiety na dużą łódź i wróci.
Czekanie było piekłem. Nie tylko dlatego, że coraz jaśniejsze niebo zapowiadało nadejście świtu, ale i ostrzegało możliwym pojawieniu się żołnierzy. Bali się także, czy łódź motorowa nie zniknęła. Jack i Warren to spoglądali nerwowo na siebie, to na zegarki, a do tego cały czas walczyli z chmarami unoszących się nad wodą owadów. Poza tym byli kompletnie wykończeni po minionych przejściach.