Jack złapał taksówkę, pojechał do szpitala akademickiego i udał się prosto do laboratorium doktora Petera Malovara. Jak zwykle zastał starego patologa pochylonego nad mikroskopem. Jack z szacunkiem odczekał, aż profesor zakończy badanie preparatu.
– Aaaa, doktor Stapleton – odezwał się Malovar, zauważywszy Jacka. – Cieszę się, że pan przyszedł. Gdzie to ja mam ten pański preparat?
Laboratorium doktora Malovara przypominało zakurzony magazyn książek, pism i setek preparatów na szklanych tackach. Kosze na śmieci były wiecznie przepełnione. Profesor był nieugięty i nie pozwalał nikomu sprzątać w swojej pracowni, aby nie zakłócić "uporządkowanego" nieładu.
Z zaskakującą łatwością profesor odnalazł poszukiwaną próbkę na stosie książek o patologii weterynaryjnej. Zwinnymi palcami wsunął preparat pod obiektyw mikroskopu.
– Sugestia doktora Osgooda, żeby pokazać próbkę doktorowi Hammersmithowi, okazała się pierwszorzędna – powiedział doktor Malovar, spoglądając jednocześnie w okular. Kiedy uznał, że wszystko jest w porządku, usiadł, sięgnął po książkę i otworzył na strome zaznaczonej płytką do preparatów mikroskopowych. Wręczył książkę Jackowi.
Spojrzał na wskazaną przez profesora stronę. Zobaczył fotografię mikroskopową fragmentu wątroby. Dostrzegł ziarniaka podobnego do tego z wątroby Franconiego.
– To samo – zauważył doktor Malovar. Skinął na Jacka, żeby porównał fotografię z obrazem w mikroskopie.
Jack pochylił się i dokładnie przyjrzał preparatowi. Obrazy wydawały się rzeczywiście identyczne.
– Nie ma wątpliwości, że to jeden z najciekawszych preparatów, jakie przyniósł pan do mnie – pochwalił profesor. Odgarnął siwe włosy, które opadły mu na oczy. – Jak pan może przeczytać w książce, atakujący organizm nazywa się Hepatocistis.
Jack oderwał się od mikroskopu i znowu zajrzał do książki. Nigdy nie słyszał o Hepatocistis.
– Czy to rzadkie? – spytał.
– Powiedziałbym, że w kostnicy miasta Nowy Jork, tak – odparł doktor Malovar. – Wyjątkowo rzadkie! Widzi pan, występuje tylko u małp naczelnych. Ale nie dość tego, znajdowano to wyłącznie w Starym Świecie naczelnych, czyli w Afryce i południowo-wschodniej Azji. Nigdy nie stwierdzono w Nowym Świecie i nigdy u ludzi.
– Nigdy? – zapytał Jack.
– Powiedzmy tak: ja nigdy nie widziałem, a oglądałem wiele pasożytów wątroby. Co ważniejsze, doktor Osgood nigdy nie widział, a oglądał więcej pasożytów wątroby niż ja. Wobec takiego zbiegu naszych doświadczeń mogę powiedzieć, że u ludzi nie występuje. Oczywiście, w strefach endemicznych to byłaby inna historia, ale nawet tam takie zjawisko musiałoby być niezwykle rzadkie. Inaczej spotkalibyśmy się z jednym, dwoma przypadkami.
– Bardzo dziękuję za pomoc. – Jack zaczął się już zastanawiać nad implikacjami tych niespodziewanych informacji. To była o wiele poważniejsza przesłanka niż inne, dowodząca, że Franconi przebył przeszczep ksenogeniczny, a nie tylko, że odwiedził Afrykę.
– To byłby interesujący przypadek do omówienia na naszych zajęciach. Gdyby był pan tym zainteresowany, proszę dać znać.
– Oczywiście – Jack odpowiedział niezobowiązująco. W głowie miał zamęt.
Opuściwszy laboratorium profesora, wyszedł ze szpitala i skierował się do Zakładu Medycyny Sądowej. Znalezienie w preparacie pasożyta występującego u małp afrykańskich było, mówiąc krótko, dowodem. Ale wobec tego wyniki badań DNA, które otrzymał Ted Lynch w zestawieniu z odkryciem profesora stawały się niewiarygodne. A na dodatek nie wystąpiło zapalenie ani nie podawano pacjentowi żadnych środków immunosupresyjnych. Jedynym pewnikiem było stwierdzenie, że wszystko to razem nie ma sensu.
W zakładzie Jack udał się prosto do laboratorium DNA, aby przycisnąć Teda do ściany i odkryć, czy ma jakąś hipotezę, o co może w tej sprawie chodzić. Kłopot Jacka polegał na tym, że sam za mało wiedział o DNA, aby samodzielnie wymyślić jakieś wyjaśnienie. Zbyt szybko zachodziły zmiany w tej gałęzi wiedzy.
– Jezu, Stapleton, gdzieżeś się, u diabła, podziewał! – przywitał go Ted. – Obdzwoniłem cały świat i nikt nie miał pojęcia, co się z tobą dzieje.
– Wyszedłem – odparł Jack bez podawania szczegółów. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjaśnić, w jakim kierunku rozwinęły się sprawy, ale zrezygnował. Zbyt dużo wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu godzin.
– Siadaj! – zakomenderował Ted.
Jack usiadł.
Ted rozejrzał się po zawalonym papierami biurku i wygrzebał wreszcie błonę celuloidową z setkami krótkich, czarnych kreseczek. Podał ją Jackowi.
– Ted, po co mi to dajesz? Przecież doskonale wiesz, że nie mam o tych sprawach zielonego pojęcia.
Ted jednak zignorował słowa Jacka, bo szukał drugiej błony celuloidowej. Znalazł ją pod budżetem laboratorium, nad którym właśnie pracował. Tę także podał Jackowi.
– Popatrz na nie pod światło.
Jack zrobił, jak mu kazano. Popatrzył na dwie klisze. Nawet on potrafił stwierdzić, że są różne.
Ted wskazał na pierwsze zdjęcie.
– To jest badanie obszaru DNA, który koduje rybosomalne białka człowieka. Wybrałem któryś na chybił trafił, żeby ci pokazać, jak wygląda.
– Jest cudowne – odparł Jack.
– Wolałbym, żebyś nie był sarkastyczny.
– Spróbuję.
– Ten drugi, to wynik badań próbki wątroby Franconiego. Ten sam obszar, użyto tych samych enzymów co w pierwszym badaniu. Widzisz, jak bardzo się różnią?
– To jedyna rzecz, którą widzę.
Ted zabrał wyniki badania DNA człowieka i odłożył na bok. Teraz wskazał na ciągle trzymaną przez Jacka drugą błonę celuloidową.
– Wczoraj powiedziałem ci, że te informacje można znaleźć na CD-ROM-ie, więc kazałem komputerowi odszukać ten wzór. Odpowiedź, która przyszła, mówi, że najbardziej podobny jest wynik u szympansów.
– Nie jest identyczny jak u szympansów? – zapytał Jack. W tej sprawie po raz kolejny nic nie było ostatecznie zdefiniowane.
– Nie, ale blisko. Jakby jakiś kuzyn szympansa. Coś w tym rodzaju.
– Czy szympansy mają krewniaków?
– Złapałeś mnie – odparł Ted i wzruszył ramionami. – Zabij, a nie powiem. Musisz jednak przyznać, że to robi wrażenie.
– Więc z twojego punktu widzenia to był przeszczep ksenogeniczny? – spytał Jack.
Ted znowu wzruszył ramionami.
– Gdybyś kazał mi zgadywać, powiedziałbym, że pewnie tak. Jednak biorąc pod uwagę wyniki DQ alfa, nie wiem, co powiedzieć. Zbadałem też dla własnej ciekawości DNA na grupy krwi AB0. Wyniki jak przy DQ alfa. Sądzę, że dla Franconiego udało się znaleźć idealnego dawcę, co jeszcze bardziej zastanawia. Zwariowana sprawa.
– Mnie to mówisz! – Teraz Jack opowiedział Tedowi o odkryciu pasożyta występującego u małp afrykańskich i azjatyckich.
Z twarzy Teda wyczytać można było zakłopotanie.
– Cieszę się, że to twój przypadek, a nie mój – powiedział.
Jack odłożył zdjęcie na biurko.
– Jeżeli dopisze mi szczęście, odpowiedzi na kilka pytań znajdę w ciągu następnych paru dni. W nocy lecę do Afryki, do tego samego kraju, który odwiedził Franconi.
– Zakład cię wysyła? – zapytał zaskoczony Ted.
– Nie. Sam jadę. No, niezupełnie sam, ja płacę, ale jedzie ze mną również Laurie.
– Mój Boże, ależ ty jesteś dokładny w tej robocie – stwierdził Ted.
– Uparty jest pewnie lepszym słowem – poprawił Jack już od drzwi.
Ted zawołał za nim, gdy Jack był już za progiem:
– Zrobiłem badania porównawcze z mitochondrialnym DNA matki Franconiego. Pasuje, więc przynajmniej identyfikacji zwłok możesz być pewny w stu procentach.
– Wreszcie coś pewnego.
– Wiesz, przyszła mi do głowy jeszcze jedna zwariowana myśl – dodał Ted. – Jedyny sposób, w jaki mógłbym wyjaśnić to całe zagmatwanie i wyniki, jakie uzyskałem, to uznanie wątroby za transgeniczną.
– A cóż to, u diabła, znaczy?
– To oznacza, że wątroba zawiera DNA z dwóch różnych organizmów.
– Hmmm. Będę musiał to przemyśleć.
Cogo, Gwinea Równikowa
Bertram spojrzał na zegarek. Była szesnasta. Podniósł wzrok, by wyjrzeć przez okno i nagle spostrzegł, że gwałtowna tropikalna ulewa, która całkiem przysłaniała niebo jeszcze piętnaście minut wcześniej, prawie całkiem ustąpiła. Znowu było parne, słoneczne afrykańskie popołudnie.
Pod wpływem impulsu sięgnął po telefon i zadzwonił na oddział zapłodnień. Odpowiedziała Shirley Cartwright, pełniąca obowiązki technika na popołudniowej zmianie.
– Czy te dwa nowo narodzone bonobo otrzymały już swoje dawki hormonów? – spytał.
– Jeszcze nie – odpowiedziała Shirley.
– Zdawało mi się, że w karcie zapisano, żeby otrzymywały zastrzyk o czternastej – zauważył.
– To zwyczajowo przyjęta godzina – powiedziała z wahaniem Shirley.
– Dlaczego przesunięto godzinę?
– Melanie Becket jeszcze nie przyjechała – powiadomiła Bertrama niechętnie. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było wpędzenie w kłopoty swojej przełożonej, ale wiedziała, że nie mogłaby skłamać.
– O której miała być?
– Nie podała godziny. Dziennej zmianie powiedziała, że będzie zajęta całe przedpołudnie w laboratorium w szpitalu. Sądzę, że w nawale zajęć, nie spojrzała na zegarek.
– Nie zostawiła nikomu instrukcji co do podania hormonów o czternastej?
– Właściwie nie – odparła Shirley. – Dlatego spodziewam się jej w każdej chwili.
– Jeżeli nie zjawi się przez następne pół godziny, proszę podać dawki zapisane w karcie – polecił. – Czy sprawi to pani jakiś kłopot?
– Nie, panie doktorze.
Bertram rozłączył się i zadzwonił do laboratorium Melanie w szpitalu. Nie był tak zaznajomiony z personelem szpitala, więc nie rozpoznał, z kim rozmawia. Ale osoba ta znała Bertrama i opowiedziała mu niepokojącą historię. Melanie nie zjawiła się w laboratorium przez cały dzień, bo była niezwykle zajęta w centrum weterynaryjnym.
Bertram odłożył słuchawkę. Paznokciem wskazującego palca zaczął nerwowo stukać w telefon. Pomimo zapewnień Siegfrieda, że panuje nad ewentualnym problemem Kevina i jego przyjaciółek, Bertram nastawiony był podejrzliwie. Melanie należała do sumiennych pracowników. Nie było w jej stylu zapominać o podawaniu przepisanych środków.