Środa, godzina 6.15, 27 marca 1996 roku
Pierwszym objawem, który Jack zauważył, była nagła wysypka na przedramionach. Szybko rozprzestrzeniła się na klatkę piersiową i brzuch. Wskazującym palcem nacisnął miejsce na skórze, gdzie pojawiła się jedna z krostek. Chciał sprawdzić, czy pod wpływem ucisku skóra miejscowo zblednie. Nie tylko nie zbladła, ale wręcz przeciwnie, uciśnięte miejsce pociemniało.
Niemal równocześnie z pojawieniem się wysypki skóra zaczęła swędzić. Początkowo próbował zignorować nieprzyjemne uczucie, ale swędzenie stawało się nie do zniesienia i musiał się podrapać. Podrażniona skóra zaczęła krwawić. Każda z zadrapanych krost zamieniała się w otwartą ranę.
Wraz z krwawiącymi ranami pojawiła się gorączka. Najpierw rosła powoli, ale gdy przekroczyła 38°C, nastąpił gwałtowny, skokowy wzrost. Czoło Jacka wkrótce pokryło się potem.
Spojrzał w lustro i przeraził się widokiem własnej, rozpalonej twarzy, pokrytej otwartymi, krwawiącymi ranami. Kilka minut później poczuł trudności w oddychaniu. Nawet gdy się starał głęboko zaczerpnąć tchu, ledwo łapał powietrze.
W głowie huczało i dudniło, jakby zamiast serca miał potężny bęben. Nie miał pojęcia, czym się zaraził, ale bez wątpienia choroba wyglądała na niezwykle groźną. Intuicyjnie zgadywał, że na postawienie diagnozy i rozpoczęcie właściwego leczenia pozostało mu mało czasu.
Był jednak pewien problem. Do postawienia diagnozy potrzebował próbki, a nie miał pod ręką odpowiedniej igły.
Może dałoby się to zrobić za pomocą noża, pomyślał. Narobi bałaganu, ale może się uda. Gdzie mógłby znaleźć nóż?
Jack szeroko otworzył oczy. Przez chwilę przeszukiwał stolik nocny, ale szybko przestał. Był kompletnie zdezorientowany. Skądś dobiegało głębokie kołatanie. Nie potrafił zlokalizować miejsca, skąd dochodziły dziwne dźwięki. Uniósł rękę, aby przyjrzeć się wysypce, ale zniknęła. Dopiero teraz uświadomił sobie, gdzie jest. Przebudził się z koszmarnego snu.
Temperaturę w hotelowym pokoju ocenił na jakieś 32°. Zrzucił z siebie koc. Leżał zlany potem. Usiadł na brzegu łóżka. Dziwne odgłosy dochodziły z grzejnika, który poza tym parskał i syczał. Zupełnie jakby ktoś walił młotem w rury.
Wstał i podszedł do okna. Chciał je otworzyć, ale nawet nie drgnęło. Czyżby było zabite gwoździami? Poddał się i podszedł do kaloryfera. Był tak rozgrzany, że nie sposób było dotknąć zaworu. Jack przyniósł ręcznik z łazienki, jednak okazało się, że zawór został zablokowany w pozycji "otwarte".
Udało mu się otworzyć małe okienko w łazience. Do środka wpadł orzeźwiający podmuch. Jack nie ruszał się z miejsca przez kilka minut. Zimne płytki sprawiały przyjemność stopom. Oparł się o umywalkę i zadrżał na wspomnienie sennego koszmaru. Nabrał tak przerażająco realnych kształtów. Jeszcze raz sprawdził ramiona i brzuch, żeby upewnić się, że naprawdę tylko śnił. Na szczęście wysypki nie było. Pozostał tylko ból głowy, ale to zapewne z przegrzania, pomyślał. Zastanowił się, dlaczego w tej temperaturze nie obudził się wcześniej.
Spojrzał w lustro i zauważył przekrwione oczy. Musiał się też ogolić. Miał nadzieję, że w hallu hotelu jest jakiś sklep, gdyż nie miał przy sobie żadnych przyborów toaletowych.
Wrócił do pokoju. Kaloryfer przestał hałasować, a temperatura za sprawą chłodnego nawiewu z łazienki spadła do znośnego poziomu.
Chcąc zejść na dół, musiał się ubrać. Wkładając ubranie, odtwarzał w pamięci zdarzenia z minionego wieczoru. Obraz wycelowanej w niego lufy rewolweru stanął mu przed oczyma z porażającą dokładnością. Wstrząsnął nim dreszcz. Jeszcze ułamek sekundy, a byłby załatwiony.
Trzykrotnie w ciągu dwudziestu czterech godzin zajrzał śmierci w oczy. Za każdym kolejnym razem mocniej uzmysławiał sobie, jak bardzo chce żyć. Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy jego lekkomyślne, wariackie niemal zachowanie po stracie żony i córek nie było złą przysługą dla pamięci o nich.
W obskurnym hotelowym sklepiku kupił jednorazową maszynkę do golenia i małą tubkę pasty do zębów z dołączoną do niej szczoteczką. Gdy czekał na windę, na podłodze obok zamkniętej budki za gazetami zauważył zapakowaną i przewiązaną taśmą świeżą prasę. Na pierwszej stronie "Daily News" przeczytał sensacyjny tytuł: "Lekarz z miejskiej kostnicy bliski gwałtownej śmierci w restauracji. O strzelaninie w «Positano» czytajcie na stronie 3".
Jack spróbował wyjąć gazetę, ale nie udało mu się. Zabezpieczająca taśma okazała się zbyt mocna, by rozerwać ją gołymi rękami. Podszedł do kontuaru recepcji i poprosił zaspanego recepcjonistę o przecięcie taśmy i sprzedaż jednego egzemplarza "Daily News". Zapłacił za gazetę pieniędzmi, które natychmiast zniknęły w kieszeni marynarki recepcjonisty.
Idąc w stronę windy, zaszokowany oglądał siebie na zdjęciu na stronie trzeciej. Z restauracji "Positano" wyprowadzał go pod rękę Shawn. Nie mógł sobie przypomnieć, kto i kiedy zrobił zdjęcie. Pod fotografią widniał podpis: Doktor Jack Stapleton, patolog z zakładu medycyny sądowej, prowadzony przez detektywa Shawna Magoginala po próbie nieudanego zamachu na jego życie. Zamachowiec, członek nowojorskiego gangu, został śmiertelnie postrzelony w czasie zajścia.
Jack przeczytał artykuł. Nie był długi. Skończył czytać, zanim doszedł do pokoju. W jakiś sposób dziennikarz dowiedział się, że Jack miał już wcześniej kłopoty z gangiem. Tekst aż nadto wyraźnie sugerował jakąś skandalizującą historię. Jack zmiął i rzucił gazetę na podłogę. Poczuł się zdegustowany niespodziewanym rozgłosem. Martwił się też, czy nie przeszkodzi mu to w załatwieniu jego spraw. Miał przed sobą pracowity dzień, więc nie życzył sobie kłopotów wywołanych przypadkową reklamą.
Umył się, ogolił, wyczyścił zęby. Poczuł się jak nowo narodzony, choć bolała go głowa i mięśnie nóg. Również krzyż. Nie potrafił przestać myśleć, że być może są to pierwsze objawy grypy. Nie musiał przypominać sobie o zażyciu leku.
Jack poprosił taksówkarza, żeby wysadził go od strony kostnicy. Chciał w ten sposób uniknąć ewentualnego spotkania z dziennikarzami, którzy mogli czekać przed głównym wejściem.
Od razu skierował się na górę do pokoju kierownika zmiany. Z niepokojem oczekiwał informacji z nocy. Kiedy wszedł do pokoju, Vinnie opuścił gazetę.
– Cześć, doktorze. Zgadnij, co się stało. Jesteś bohaterem porannej prasy.
Jack zignorował uwagę i ruszył w stronę gabinetu George'a.
– Nie jesteś zainteresowany? Wydrukowali nawet zdjęcie.
– Widziałem. Drugi profil mam lepszy.
– Powiedz, co się wydarzyło – nalegał Vinnie. – Do diabła, przecież to jak w kinie czy co. Dlaczego ten facet chciał cię zabić?
– Pomylił mnie z kimś.
– O nie! Chcesz powiedzieć, że chciał strzelić do kogoś innego?
– Coś w tym rodzaju. – Jack zakończył rozmowę i wszedł do biura George'a. Zapytał, czy w nocy przywieziono jakieś ofiary grypy.
– Naprawdę ktoś do ciebie strzelał? – zapytał George, jakby nie słyszał pytania Jacka. On także interesował się tą sprawą. Cudze nieszczęścia mają magiczną siłę przyciągania uwagi.
– Czterdzieści, może pięćdziesiąt razy. Na szczęście strzelali takim dużym karabinem, no wiesz, na piłeczki pingpongowe. Jednak nie zawsze udawało mi się bezboleśnie odbijać je głową.
– Domyślam się, że nie chcesz o tym rozmawiać – trafnie zauważył George.
– Masz rację, George. No, gadaj, są jakieś nowe ofiary grypy?
– Cztery.
Serce zabiło Jackowi szybciej.
– Gdzie są?
George stuknął palcem w plik teczek.
– Przeznaczyłem dwoje dla ciebie, ale Calvin zadzwonił i kazał mi zadysponować ci kolejny papierkowy dzień. Zdaje się, że także czytał gazety. Prawdę powiedziawszy, to nie wiedział nawet, czy zjawiłeś się już w pracy, czy jeszcze nie.
Jack nie odpowiedział. Miał tyle do zrobienia, że decyzję Calvina uznał za prawdziwy dar niebios. Otworzył teczki i szybko przeczytał nazwiska ofiar. Chociaż mógł zgadnąć, kim byli, przeczytanie czarno na białym ich nazwisk wywołało szok. Kim Spensor, George Haselton, Gloria Hernandez i William Pearson, technik laboratoryjny z wieczornej zmiany, wszyscy zmarli w nocy z powodu zespołu ostrego wyczerpania oddechowego. Obawy, że wirus grypy może być naprawdę groźny, przestały istnieć, teraz było to niezbitym faktem. Zmarli byli zdrowymi, dorosłymi osobami, które po mniej więcej dwudziestu czterech godzinach od zetknięcia się z wirusem zeszły ze świata. Trwoga wywołana prawdopodobieństwem wybuchu epidemii odżyła w Jacku ze zdwojoną siłą. Miał tylko nadzieję, że nie mylił się co do źródła choroby zlokalizowanego w nawilżaczach, wszystkie bowiem ofiary bezpośrednio zetknęły się z tym urządzeniem. Jednak żadna z nich nie zachorowała po kontakcie z chorym, a to byłby kluczowy dowód, że epidemia się zaczęła.
Jack szybko wyszedł z pokoju, nie zwracając uwagi na kolejne pytania Vinniego. Nie wiedział, od czego zacząć. Po doświadczeniach z dżumą uznał, że najpierw powinien porozmawiać z Binghamem, a on dopiero będzie musiał zawiadomić władze miejskie. Z drugiej strony zagrożenie zwiększało się z każdą minutą i w związku z tym nie chciał tracić czasu.
– Doktorze Stapleton, było do pana wiele telefonów! -zawołała za przechodzącym Marjorie Zankowski. Pracowała na nocnej zmianie jako telefonistka w centrali. – Niektórzy zostawili wiadomości na pańskiej automatycznej sekretarce, a tu mam pełną listę. Miałam zamiar zanieść panu do biura, ale skoro już pan tu jest… – Podała Jackowi plik różowych karteczek z zapisanymi informacjami. Jack wziął je i poszedł przed siebie.
W windzie przejrzał karteczki. Kilka razy dzwoniła Teresa, ostatni raz o czwartej nad ranem. To, że dzwoniła tyle razy, wywołało w Jacku poczucie winy. Powinien był zatelefonować do niej z hotelu, lecz prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty na rozmowę z kimkolwiek.
Ku swemu najwyższemu zdziwieniu zobaczył, że jest również wiadomość od Clinta Abelarda i Mary Zimmerman. W pierwszej chwili pomyślał, że Kathy McBane powtórzyła im wszystko, co usłyszała od niego. Jeżeli tak, to informacje od Abelarda i Zimmerman nie mogły należeć do przyjemnych. Zadzwonili kolejno po sobie po szóstej rano.