Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Babka stała już w drzwiach, kiedy ją dogoniłam.

– O rany, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie pójdę do salonu piękności i opowiem wszystkim, co mi się przytrafiło.

Ojciec podniósł wzrok znad gazety, a matka drgnęła odruchowo.

– Kogo wystawili u Stivy? – spytała babka ojca. – Nie miałam w ręku gazety przez kilka dni. Straciłam coś?

Matka zmrużyła oczy.

– Gdzie byłaś?

– Niech mnie szlag, jeśli wiem – odparła babka. – Miałam na głowie torbę, kiedy wchodziłam i wychodziłam.

– Została uprowadzona – wyjaśniłam matce.

– Co to znaczy… uprowadzona?

– Miałam akurat coś, czego potrzebował Eddie DeChooch, porwał więc babkę i przetrzymywał ją dla okupu.

– Dzięki Bogu! – zawołała z ulgą matka. – Myślałam, że zwiała z jakimś facetem.

Ojciec znów zajął się gazetą. Jeszcze jeden dzień z życia rodziny Plumów.

– Wyciągnęłaś coś od Choocha? – spytałam babkę. – Wiesz coś na temat miejsca pobytu Księżyca i Dougiego?

– Eddie nic o nich nie wie. Sam chciałby ich znaleźć. Mówi, że to Dougie wszystko zaczął. Że to on ukradł serce. Nie mogłam się co prawda zorientować, o co chodzi z tym sercem.

– I nie wiesz, gdzie cię trzymał?

– Założył mi torbę na głowę, kiedy mnie tam przywiózł i kiedy mnie stamtąd zabrał. Z początku nie uświadamiałam sobie, że mnie uprowadził. Myślałam, że chodzi mu o jakiś zboczony seks. Ale wiem, iż jeździliśmy po okolicy samochodem i że potem weszliśmy do garażu. Słyszałam, jak drzwi się zamykają i otwierają. A później poszliśmy do domu, do niższej części. Jakby z garażu prowadziło przejście bezpośrednio do piwnicy, tyle że urządzonej. Pokój z telewizorem, dwie sypialnie i mała kuchnia. I jeszcze pomieszczenie z piecem, pralką i suszarką. Nie mogłam wyjrzeć na zewnątrz, bo były tam tylko takie małe piwniczne okienka, przysłonięte z zewnątrz. – Babka ziewnęła. – No, idę do łóżka. Jestem wykończona, a jutro czeka mnie wielki dzień. Będę miała co opowiadać.

– Tylko nie mów nic o sercu – poprosiłam babkę. – Serce to tajemnica.

– Żaden kłopot, bo i tak nic nie wiem.

– Wniesiesz okarżenie?

Babka spojrzała na mnie zdumiona.

– Przeciwko Eddiemu? Skąd. Co by sobie ludzie pomyśleli!

Komandos czekał na mnie, opierając się o wóz. Był ubrany na czarno. Czarne spodnie, drogie na pierwszy rzut oka buty, czarny T-shirt, czarna kurtka z kaszmiru, którą włożył nie dla ochrony przed zimnem, tylko żeby zakryć broń. Nie robiło mi to specjalnej różnicy. I tak była elegancka.

– Ronald zawiezie pewnie jutro serce do Richmond – powiedziałam. – I odkryją, że to nie serce Louiego D, obawiam się.

– I?

– I powiadomią nas o tym, robiąc coś strasznego Księżycowi i Dougiemu.

– I?

– I myślę, że obaj są w Richmond. Przypuszczam, że żona i siostra Louiego D. działają po cichu razem. I podejrzewam, że to one przetrzymują Księżyca i Dougiego.

– I chciałabyś ich uratować?

– Tak.

Komandos uśmiechnął się.

– Może być niezła zabawa.

Komandos ma dziwne poczucie humoru.

– Dostałam adres Louiego D. od Connie. Jego żona siedzi pewnie zamknięta w domu od śmierci męża. Siostra Louiego D., Estelle Colluci, też tam jest. Wyjechała do Richmond w dniu, kiedy zniknął Księżyc. Myślę, że te kobiety zdołały jakoś uprowadzić Księżyca i wywieźć go do Richmond. I założę się, że Dougie również tam jest. Może Estelle i Sophia miały już serdecznie dosyć poronionych wysiłków Ziggy'ego i Benny'ego i wzięły sprawy w swoje ręce.

Niestety, od tego momentu moja teoria zaczynała rozpływać się w mgle domysłów. Między innymi dlatego, że Estelle Colluci nie pasuje do opisu kobiety o obłąkanych oczach. Co więcej, nie pasuje nawet do opisu kobiety w limuzynie.

– Chcesz zajrzeć najpierw do domu? – spytał Komandos. – Czy od razu jechać?

Spojrzałam na motor. Musiałam gdzieś go przechować. Wolałam nie mówić matce, że jadę z Komandosem do Richmond. I nie czułabym się spokojna, zostawiając maszynę na moim parkingu. Emeryci mieszkający po sąsiedzku zwykle najeżdżają wszystko, co jest mniejsze od cadillaca. I za żadne skarby nie chciałam zostawiać harleya u Morellego. Morelli upierałby się, że też pojedzie do Richmond. Był równie kompetentny przy tego typu operacjach jak Komandos. Prawdę mówiąc, mógł się nawet bardziej nadawać, ponieważ nie był tak stuknięty. Problem w tym, że nie była to operacja policyjna, tylko coś w sam raz dla łowców nagród.

– Muszę coś zrobić z motorem – wyjaśniłam Komandosowi. – Nie chcę go tu zostawiać.

– Nie martw się o to. Powiem Czołgowi, żeby się nim zajął do naszego powrotu.

– Będzie potrzebował kluczyków.

Komandos popatrzył na mnie jak na ciemniaczkę.

– Słusznie – przyznałam. – Co też mi przyszło do głowy? Czołg nie potrzebował kluczyków. Czołg należał do wesołej kompanii Komandosa, a chłopcy z wesołej kompanii mieli palce sprawniejsze niż Ziggy.

Wyjechaliśmy z Burg i skierowaliśmy się na południe, zjeżdżając na autostradę w Bordentown. Kilka minut później zaczęło padać, z początku była to tylko drobniutka mżawka, która jednak nasilała się z każdym kilometrem. Mercedes mknął z cichym szumem wstęgą szosy. Otoczyła nas zewsząd noc, ciemność rozpraszały tylko światełka na desce rozdzielczej wozu.

Przytulność w połączeniu z technologią kabiny odrzutowca. Komandos włączył kompakt i wnętrze wozu wypełniły dźwięki muzyki klasycznej. Symfonia. Nic rewelacyjnego, ale przyjemna. Obliczałam, że podróż potrwa z pięć godzin. Komandos nie nadawał się do pogawędki o niczym. Szczegóły swego życia i myśli zachowywał dla siebie. Więc rozłożyłam sobie siedzenie i zamknęłam oczy.

– Jeśli się zmęczysz i zechcesz, żebym poprowadziła, to daj mi znać – powiedziałam.

Ułożyłam się wygodnie i zaczęłam rozmyślać o Komandosie. Kiedy się poznaliśmy, był typowym mięśniakiem z ulicy. Mówił i chodził jak mieszkańcy hiszpańskiego getta, ubrany w wojskową połówkę. A teraz, ni stąd, ni zowąd, miał na sobie kaszmir, słuchał muzyki klasycznej, wyrażał się bardziej jak absolwent prawa z Harvardu niż Coolio.

– Nie masz przypadkiem brata bliźniaka? – spytałam.

– Nie – odparł cicho. – Istnieje tylko jeden ja.

41
{"b":"94144","o":1}