Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Może dlatego, że nie ma pan na sobie gad – skomentowała Lula. – Jeśli o mnie chodzi, to czułabym się znacznie lepiej, gdybym nie musiała się martwić, że wylezie panu z szortów ten pański staruszek.

– Nic nie wiecie – oświadczył DeChooch. – Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek osiąga starczy wiek i nie umie już niczego porządnie zrobić.

– Pewnie, nie mam pojęcia – przyznała Lula.

Ja i Lula wiedziałyśmy tylko, jak to jest, kiedy człowiek jest młody i nie umie niczego porządnie zrobić. Lula i ja nigdy niczego nie robiłyśmy porządnie.

– A co pani ma na sobie? – spytał mnie DeChooch. – Chryste, kamizelkę kuloodporną? To dla mnie kurewsko obraźliwe. To tak jakby powiedzieć, że nie jestem dość cwany, żeby strzelić pani w łeb.

– Pomyślała sobie po prostu, że jak pan rozwalił tę deskę do prasowania, to nie zawadzi się zabezpieczyć – wyjaśniła Lula.

– Deska do prasowania! Tylko o tym słyszę. Człowiek popełnia jeden mały błąd i nikt nie gada o niczym innym. – Machnął lekceważąco ręką. – Do diabła, kogo chcę oszukać? Moja gwiazda już dawno zgasła. Wiecie, za co mnie aresztowali? Za przemyt papierosów z Wirginii. Nie potrafię już nawet przemycać papierosów. Jestem frajer. Pieprzony frajer. Sam się powinienem zastrzelić.

– Może miał pan tylko pecha – pocieszała go Lula. – Założę się, że jak następnym razem będzie pan coś przemycał, to wszystko się uda.

– Mam schrzanioną prostatę – wyjaśnił DeChooch. – Musiałem zatrzymać wóz, żeby się odlać. Wtedy mnie złapali… na postoju.

– To niezbyt fair – przyznała Lula.

– Życie nie jest fair. W życiu nic nie jest fair. Od urodzenia harowałem i gówno. A teraz jestem stary i co się dzieje? Aresztują mnie, jak się odlewam. To cholernie krępujące.

Dom nie odznaczał się żadnym konkretnym stylem. Eddie meblował go pewnie przez lata tym, co wpadło mu w ręce. Nie dostrzegłam śladów pani DeChooch. Umarła przed laty. O ile mogłam się zorientować, nigdy nie dorobili się małych DeChoochów.

– Może powinien się pan ubrać – powiedziałam.- Naprawdę musimy pojechać do miasta.

– Dlaczego nie – zgodził się DeChooch. – Co za różnica, gdzie siedzę. Mogę w mieście, tak jak i tutaj. – Wstał, westchnął z rezygnacją i poczłapał przygarbiony w stronę schodów. Odwrócił się i popatrzył na nas. – Dajcie mi minutę.

Dom przypominał pod wieloma względami lokum moich rodziców. Z przodu salon, pośrodku jadalnia, kuchnia wychodząca na wąskie podwórko. Na górze pewnie trzy małe sypialnie i łazienka.

Siedziałyśmy z Lula w ciszy i ciemności, nasłuchując DeChoocha, który chodził nad nami po swojej sypialni.

– Powinien przemycać prozac zamiast papierosów -zauważyła Lula. – Mógłby sobie łyknąć kilka tabletek.

– Powinien przede wszystkim wyleczyć sobie oczy – powiedziałam. – Mojej ciotce Rose zoperowali kataraktę i teraz znów dobrze widzi.

– Pewnie, jakby mu poprawili wzrok, to mógłby zabić więcej ludzi. Założę się, że coś takiego podniosłoby go na duchu. No dobra, może rzeczywiście nie powinien operować sobie oczu.

Lula spojrzała w kierunku schodów.

– Co on tam robi? Ile czasu trzeba, żeby włożyć spodnie?

– Może nie potrafi ich znaleźć.

– Myślisz, że jest aż tak ślepy?

Wzruszyłam ramionami.

– Tak po prawdzie to już go nie słychać – zauważyła Lula. – Może zasnął. Starzy ludzie dużo śpią.

Podeszłam do schodów.

– Panie DeChooch? Wszystko w porządku? – zawołałam.

Cisza.

Zawołałam ponownie.

– O rany – jęknęła Lula.

Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Drzwi były zamknięte, więc zastukałam mocno.

– Panie DeChooch?

Znów cisza. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Pusto. Podobnie jak w łazience i dwóch pozostałych pokojach. Ani śladu DeChoocha.

Cholera.

– Co się dzieje? – zawołała z dołu Lula.

– Nie ma go tutaj.

– Jezu, nie mów.

Przeszukałyśmy dom. Sprawdziłyśmy pod łóżkami i w szafach. W piwnicy i garażu. Szafy DeChoocha były pełne ubrań. Szczoteczka do zębów wciąż znajdowała się w łazience. Samochód drzemał sobie w garażu.

– To niesamowite – oświadczyła Lula. – Jakim cudem nam się wymknął? Siedziałyśmy przecież w pokoju frontowym. Nie mógł przejść niezauważony.

Stałyśmy po chwili na podwórzu. Skierowałam wzrok na piętro. Okno łazienki znajdowało się bezpośrednio nad płaskim dachem, który zakrywał drzwi prowadzące z kuchni na podwórze. Zupełnie jak w domu moich rodziców. Kiedy chodziłam do szkoły, wymykałam się wieczorami przez identyczne okno, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Moja siostra Valerie, ideał córki, nigdy nie robiła takich rzeczy.

– Mógł wyjść przez okno – powiedziałam. – Nie musiał nawet skakać, bo śmietniki są przysunięte do ściany.

– Facet z jajami. Udaje starego i słabego, odstawia depresję, a jak tylko się odwracamy, daje nogę przez okno. Mówię ci, nikomu już nie można ufać.

– Załatwił nas.

– Cholerny spryciarz.

Weszłam do domu, przeszukałam kuchnię i bez wielkiego wysiłku znalazłam komplet kluczy. Dopasowałam jeden do drzwi wejściowych. Doskonale. Zamknęłam dom i schowałam klucze do kieszeni. Z doświadczenia wiedziałam, że prędzej czy później każdy wraca do domu. A kiedy DeChooch wróci, zastanie dom zamknięty na głucho.

Zapukałam do drzwi Angeli i spytałam, czy przypadkiem nie ukrywa u siebie Eddiego DeChoocha. Zarzekała się, że nie widziała go cały dzień, zostawiłam jej więc swoją wizytówkę i pouczyłam, że ma do mnie zadzwonić, gdyby się pojawił.

Wsiadłyśmy z Lula do hondy, uruchomiłam silnik i nagle przed oczami stanął mi obraz kluczy DeChoocha. Klucze od domu, kluczyki od samochodu… i trzeci klucz. Wyciągnęłam je z kieszeni i przyjrzałam im się dokładnie.

– Jak myślisz, do czego jest ten trzeci klucz? – spytałam Lulę.

– Wygląda jak taki od kłódek przy szafkach albo szopach.

– A widziałaś tam jakąś szopę?

– Nie wiem. Chyba nie patrzyłam. Myślisz, że schował się w szopie razem z kosiarką i środkiem na chwasty?

Wyłączyłam silnik, wysiadłyśmy z wozu i wróciłyśmy na podwórze.

– Nie widzę tu żadnej szopy – oświadczyła Lula. -Tylko dwa śmietniki i garaż.

Po raz drugi zajrzałyśmy do ciemnego garażu.

– Niczego tu nie ma z wyjątkiem samochodu – zauważyła.

Obeszłyśmy garaż i na jego tyłach znalazłyśmy szopę.

– No tak, ale jest zamknięta – powiedziała Lula. – Musiałby być Houdinim, żeby się tam dostać, a potem zamknąć drzwi od zewnątrz. Czujesz, jak tu cuchnie?

Wsunęłam klucz do kłódki.

– Poczekaj – powstrzymała mnie Lula. – Jestem za tym, żeby tej szopy nie otwierać. Nie chcę wiedzieć, co tak cuchnie.

Pociągnęłam za klamkę, drzwi szopy otworzyły się na oścież i po chwili spoglądała na nas Loretta Ricci – rozwarte usta, niewidzące oczy, pięć dziur po kulach w klatce piersiowej. Siedziała na ziemi wsparta plecami o ścianę z blachy falistej, włosy miała białe od wapna, które nie mogło powstrzymać spustoszenia, jakie niesie ze sobą śmierć.

– Cholera, to nie deska do prasowania – zauważyła Lula.

Zatrzasnęłam drzwi, umieściłam kłódkę na swoim miejscu i odsunęłam się na bezpieczną odległość od szopy. Powiedziałam sobie, że nie będę rzygać, i wzięłam kilka głębokich oddechów.

– Miałaś rację – oświadczyłam. – Niepotrzebnie otwierałam tę szopę.

– Nigdy mnie nie słuchasz. Zobacz, w co się wpakowałyśmy. Wszystko przez twoje wścibstwo. I na tym nie koniec, bo wiem, co będzie dalej. Wezwiesz policję i cały dzień z głowy. Gdybyś miała choć odrobinę zdrowego rozsądku, tobyś udawała, że nic nie widziałaś, a potem byśmy sobie fundnęły colę z frytkami. Naprawdę mam ochotę na colę i frytki.

Dałam jej kluczyki od mojego wozu.

– Kup sobie coś do żarcia, ale wróć za pół godziny. Jeśli mnie wyrolujesz, to przysięgam, że wyślę za tobą policję.

– Rany, to niesprawiedliwe. Kiedy cię wyrolowałam?

– Robisz to cały czas.

– Hm – mruknęła Lula.

Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam na policję. Po kilku minutach usłyszałam, jak pod dom zajeżdża radiowóz. Był to Carl Costanza i jego partner. Wielki Pies.

– Jak tylko dostaliśmy zgłoszenie, od razu wiedziałem, że to ty – oświadczył Carl. – Ostatni raz znalazłaś trupa prawie miesiąc temu. Czułem, że już długo nie wytrzymasz.

– Nie przesadzaj!

– Hej – wtrącił się Wielki Pies. – Masz na sobie kamizelkę z kelvaru?

– I w dodatku nową – zauważył Costanza. – Ani jednej dziury po kuli.

Gliniarze z Trenton to prawdziwi fachowcy, ale ich budżet to nie Beverly Hills. Jeśli ktoś pracuje w policji, to ma cichą nadzieję, że dostanie kamizelkę kuloodporną na Gwiazdkę, bo takie rzeczy nabywa się za różne dotacje i subwencje. Nie dają czegoś takiego razem z odznaką.

Wcześniej zdjęłam z kółka klucz od domu DeChoocha i schowałam do kieszeni. Dwa pozostałe wręczyłam teraz Costanzy.

– Loretta Ricci jest w szopie i nie wygląda za dobrze.

Znałam Lorettę z widzenia, ale nic więcej. Mieszkała w Burg i była wdową. Dałabym jej jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Widywałam ją czasem w sklepie mięsnym Giovichinniego, jak kupowała coś na lunch.

Vinnie nachylił się w swoim fotelu i spojrzał na nas spod zmrużonych powiek.

– Co to znaczy, że straciłyście DeChoocha?

– To nie była nasza wina – tłumaczyła Lula. – Wymknął się.

– No tak – zauważył Vinnie. – Mogłem się spodziewać, że nie dacie rady złapać kogoś, kto umie się wymknąć.

– Hm – mruknęła Lula. – Pieprz się.

– Mogę się założyć, że jest w swoim klubie dzielnicowym – powiedział Vinnie.

Kiedyś było mnóstwo prężnych klubów w Burg. Były prężne, bo grało się tam w numerki. A potem pojawiła się konkurencja legalnego hazardu w Jersey i miejscowy przemysł rozrywkowy znalazł się w dołku. Pozostało tylko kilka klubów dzielnicowych w Burg, a ich członkowie spędzali czas na lekturze pism dla emerytów i dyskusji o zaletach rozruszników serc.

– Nie wydaje mi się, by DeChooch był teraz w swoim klubie – powiedziałam. – Znaleźliśmy martwą Lorettę Ricci w jego szopie na narzędzia, więc sądzę, że DeChooch jest już w drodze do Rio.

4
{"b":"94144","o":1}