Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To poniżające – zwróciłam się do niej.

Pani DeGuzman uśmiechnęła się i przekrzywiła głowę jak jeden z tych psów, które ludzie stawiają na tylnej półce samochodu.

Wsiadłam do hondy i rozmyślałam przez chwilę… Gotuj się na śmierć, DeChooch, koniec tych żartów, to wojna. Ale potem doszłam do wniosku, że nie mam pojęcia, jak znaleźć DeChoocha, wybrałam się więc do centrum handlowego.

Dochodziła piąta, kiedy wróciłam do domu. Otworzyłam drzwi i stłumiłam krzyk strachu. W salonie był jakiś mężczyzna. Przyjrzałam się dokładniej i uświadomiłam sobie, że to Komandos. Siedział zrelaksowany w fotelu i przyglądał mi się z rozmysłem.

– Rzuciłaś słuchawkę – powiedział. – Nigdy więcej nie rzucaj słuchawki.

Głos miał spokojny, ale jak zwykle wyczuwało się w nim rozkazujący ton. Miał na sobie czarne spodnie, cienki czarny sweter z długimi rękawami, które podciągnął do łokci, i drogie czarne mokasyny. Włosy były krótko obcięte. Zwykle widziałam go w stroju antyterrorystów i z długimi włosami, dlatego nie od razu go rozpoznałam. W tym właśnie rzecz.

– Występujesz w przebraniu? – spytałam.

Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu.

– Co masz w tej torbie? – zainteresował się.

– Buty.

Uśmiechnął się.

– Kobieta nigdy nie ma za wiele butów – zauważył.

– Co tu robisz?

– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy ubić interes. Jak bardzo chcesz dorwać DeChoocha?

O rany.

– A co masz na myśli?

– Znajdujesz DeChoocha. Jeśli będzie ci potrzebna pomoc, dzwonisz po mnie. Jeśli uda mi się go przydybać, spędzasz ze mną noc.

Serce we mnie zamarło. Prowadziliśmy już oboje od jakiegoś czasu tę grę, ale nigdy dotąd sprawa nie została postawiona tak jasno.

– Jestem jakby zaręczona z Morellim – zauważyłam.

Komandos nie przestawał się uśmiechać.

Cholera.

Dobiegł nas odgłos klucza wsuwanego do zamka i po chwili drzwi otworzyły się na oścież. Do środka wkroczył Morelli i obaj z Komandosem skinęli sobie głowami.

– Mecz się skończył? – spytałam.

Morelli posłał mi spojrzenie, w którym czaiła się śmierć.

– Mecz się skończył i niańczenie też. Nie chcę więcej widzieć tego faceta.

– A gdzie on jest?

Morelli odwrócił się i rozejrzał. Ani śladu Księżyca.

– Chryste – rzucił i skoczył z powrotem na korytarz, po czym przywlókł Księżyca do mieszkania za kołnierz kurtki… niczym kocica swą pomyloną latorośl.

– Super – oświadczył Księżyc.

Komandos wstał i wręczył mi kartkę z nazwiskiem i adresem.

– Właściciel białego cadillaca – wyjaśnił.

Potem włożył czarną skórzaną kurtkę i wyszedł. Pan Towarzyski, jednym słowem.

Morelli posadził Księżyca na fotelu przed telewizorem, wycelował w niego palec i zakazał mu się ruszać.

Uniosłam zdziwiona brwi.

– Skutkuje w przypadku Boba – wyjaśnił. Potem włączył telewizor i skierował mnie do sypialni. – Musimy pogadać.

Był czas, kiedy perspektywa przebywania z Morellim w sypialni przerażała mnie jak diabli. Teraz doprowadza zazwyczaj moje sutki do stanu obrzmienia.

– O co chodzi? – spytałam, zamykając drzwi.

– Księżyc mówi, że wybrałaś dzisiaj suknię ślubną.

Zamknęłam oczy i rzuciłam się na łóżko.

– Tak! Pozwoliłam się w to wciągnąć – jęknęłam. – Nagle zjawiła się matka z babką, a już po chwili przymierzałam suknie u Tiny.

– Powiedziałabyś mi, gdyby miało dojść do ślubu, prawda? Innymi słowy, nie pojawiłabyś się pewnego dnia na moim progu w sukni z informacją, że za godzinę mamy być w kościele?

Usiadłam i spojrzałam na niego spod zmrużonych powiek.

– Nie ma powodu się unosić.

– Mężczyźni się nie unoszą – sprostował. – Mężczyźni się wkurzają. To kobiety się unoszą.

Zerwałam się z łóżka.

– To typowe dla ciebie… takie seksistowskie uwagi!

– Rozchmurz się – poradził Morelli. – Jestem Włochem. Mam we krwi seksistowskie uwagi.

– Nie akceptuję tego.

– Cukiereczku, lepiej to zaakceptuj, zanim twoja matka dostanie rachunek za tę suknię.

– Co chcesz zrobić? Naprawdę zamierzasz wziąć ślub?

– Pewnie. Pobierzmy się od razu. – Sięgnął za siebie i zamknął na klucz drzwi od sypialni. – Zdejmij ubranie.

– Co?

Morelli pchnął mnie i pochylił się nade mną.

– Poczekaj chwilę! – powstrzymałam go. – Nie mogę tego robić, kiedy Księżyc siedzi w pokoju obok!

– Księżyc ogląda telewizję.

Jego dłoń objęła moją kość łonową, po chwili Morelli zrobił jakąś sztuczkę palcem wskazującym, a mnie z miejsca oczy zaszły mgłą i z kącika ust popłynęła strużka śliny.

– Drzwi zamknięte, prawda?

– Zgadza się – potwierdził Morelli, który zdążył już ściągnąć mi majtki do kolan.

– Może powinieneś sprawdzić?

– Co sprawdzić?

– Księżyca. Czy nie podsłuchuje pod drzwiami.

– Nie obchodzi mnie, czy podsłuchuje.

– A mnie obchodzi.

Morelli westchnął i stoczył się ze mnie.

– Szkoda, że nie zakochałem się w Joyce Barnhardt. Ta zaprosiłaby Księżyca do sypialni, żeby patrzył.

Uchylił odrobinę drzwi i zajrzał do pokoju. Potem uchylił je jeszcze bardziej.

– O cholera! – zawołał.

Zerwałam się na równe nogi, podciągając przy tym majtki.

– O co chodzi? Co jest?

Morelli wyszedł już z sypialni i chodził po mieszkaniu, otwierając i zamykając po kolei drzwi.

– Księżyc zniknął.

– Jakim cudem?

Morelli zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.

– A obchodzi nas to?

– Tak!

– Byliśmy w sypialni tylko kilka minut – westchnął. – Nie mógł daleko odejść. Poszukam go.

Podeszłam do okna i wyjrzałam na parking. Odjeżdżał akurat jakiś samochód. Trudno było zobaczyć cokolwiek w tym deszczu, ale miałam wrażenie, że to Ziggy i Benny. Ciemny wóz, amerykańskiej produkcji i średniej wielkości. Wypadłam na korytarz, zbiegłam po schodach i dogoniłam Morellego przy drzwiach. Wyszliśmy na parking i rozejrzeliśmy się wokół. Ani śladu Księżyca. I ciemnego sedana.

– Możliwe, że odjechał z Ziggym i Bennym – powiedziałam. – Chyba powinniśmy zajrzeć do ich klubu.

Nie potrafiłam sobie wyobrazić, dokąd mogliby go zabrać. Nie sądziłam, by chcieli wieźć go do siebie do domu.

– Ziggy, Benny i DeChooch są w Domino przy Mulberry Street – wyjaśnił Morelli, skręcając w Hamilton. – Dlaczego uważasz, że Księżyc jest akurat z nimi?

– Widziałam chyba, jak ich wóz wyjeżdża z parkingu. Podejrzewam też, że Dougie, DeChooch, Benny i Ziggy są zamieszani w coś, co zaczęło się od tego interesu z papierosami.

Podążyliśmy przez Burg do Mułberry i oczywiście przed klubem stał ciemnoniebieski sedan. Wysiadłam i dotknęłam maski. Ciepła.

– Jak chcesz to rozegrać? – spytał Morelli. – Mam czekać w swoim wozie? Czy wolisz, żebym cię wprowadził?

– To, że jestem kobietą wyzwoloną, nie oznacza, że jestem głupia. Wprowadź mnie.

Morelli zapukał do drzwi i po chwili otworzył je jakiś starszy człowiek, który jednak nie zdjął łańcucha.

– Chciałbym pomówić z Bennym – wyjaśnił Morelli.

– Benny jest zajęty.

– Powiedz mu, że jestem Joe Morelli.

– Wciąż będzie zajęty.

– Powiedz mu, że jak zaraz nie podejdzie do drzwi, to podpalę mu samochód.

Stary gość zniknął i wrócił po niespełna minucie.

– Benny mówi, że jak podpalisz mu wóz, to będzie musiał cię zabić. I napuści na ciebie twoją własną babkę.

– Powiedz Benny'emu, żeby lepiej nie trzymał tam Waltera Dunphy'ego, bo Walter jest pod specjalną opieką mojej babki. Niech tylko coś mu się stanie, a moja babka przeniknie Benny'ego okiem.

Dwie minuty później drzwi otworzyły się po raz trzeci i na zewnątrz został wypchnięty Księżyc.

– W dechę – zwróciłam się do Morellego. – Jestem pod wrażeniem.

– Super – powiedział Morelli.

Wsadziliśmy Księżyca do półciężarówki i odwieźliśmy z powrotem do mnie. W połowie drogi dostał ataku śmiechu. Wiedzieliśmy, jakiej przynęty użył Benny.

– Ale szczęście – oświadczył Księżyc, uśmiechnięty i jednocześnie zdumiony. – Wyszedłem na minutkę, żeby poszukać jakiegoś towaru, a na parkingu już czekali na mnie ci dwaj goście. I teraz mnie lubią.

Jak daleko sięgam pamięcią, matka i babka chodziły w niedzielę rano do kościoła. W drodze powrotnej wstępowały do piekarni i kupowały pączki z dżemem dla mojego ojca, grzesznika. Gdybyśmy razem z Księżycem zgrali to odpowiednio w czasie, to zjawilibyśmy się jakąś minutę po pączkach. Matka będzie szczęśliwa, bo ją odwiedzę. Księżyc będzie szczęśliwy, bo dostanie pączka. A ja będę szczęśliwa, bo babka przekaże najświeższe plotki dotyczące wszystkiego i wszystkich, w tym i Eddiego DeChoocha.

– Wielkie nowiny – powitała mnie babka, kiedy tylko stanęłam w drzwiach. – Wczoraj Stiva zabrał się do Loretty Ricci i wystawi ją po raz pierwszy dziś o siódmej wieczorem. Trumna będzie co prawda zamknięta, ale i tak jest to warte zachodu. Może zjawi się nawet Eddie. Włożę nową czerwoną sukienkę. Będzie dziś tłok. Wszyscy przyjdą.

Angie i Mary siedziały w salonie przed telewizorem, który grał tak głośno, że brzęczały szyby w oknach. Ojciec też był w salonie, usadowiony w swym ulubionym fotelu. Czytał gazetę, a kostki u dłoni miał zbielałe z wysiłku.

– Twoja siostra leży w łóżku z migreną – wyjaśniła babka. – Przypuszczam, że to radosne nastawienie kosztowało ją odrobinę za dużo. A twoja matka robi gołąbki. W kuchni są pączki, ale jeśli ci to nie odpowiada, to mam na górze butelkę. Tutaj to istny koszmar.

Księżyc wziął sobie pączka i podryfował do salonu oglądać w towarzystwie dzieci telewizję. Ja poczęstowałam się kawą i usiadłam przy stole z pączkiem w ręce. Babka zajęła miejsce naprzeciwko.

– No i jak tam dzisiaj?

– Mam trop w sprawie Eddiego. Jeździ po mieście białym cadillakiem i właśnie zdobyłam nazwisko właściciela. Mary Maggie Mason. – Wyjęłam z kieszeni kartkę i popatrzyłam na nią. – Dlaczego brzmi tak znajomo?

– Wszyscy znają Mary Maggie Mason – powiedziała babka. – To gwiazda.

21
{"b":"94144","o":1}