Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Valerie zawsze była elokwentnym członkiem rodziny. Nieodmiennie opanowana. Przyjaciele nazywali ją świętą Valerie, ponieważ wyglądała tak niewinnie i łagodnie… jak figurka Matki Boskiej Ronalda DeChoocha. I oto nagle świat zaczął się wokół niej walić i Valerie nie była już taka łagodna, ale i nie oszalała z gniewu. Robiła wrażenie smutnej i zagubionej.

Wydawało mi się to trochę dziwne, bo kiedy moje małżeństwo się rozpadało, słychać było w promieniu pięciu kilometrów, jak wrzeszczę. A kiedy poszliśmy z Dickiem do sądu, to mi potem opowiadano, że w pewnym momencie moja głowa zaczęła obracać się na karku jak u tej dziewczynki z Egzorcysty . Dickie i ja nie mieliśmy specjalnie udanego małżeństwa, ale odbiliśmy to sobie na rozwodzie.

Uległam czarowi chwili i posłałam Morellemu wymowne spojrzenie – mężczyźni to dranie. Oczy mu pociemniały, a w kąciku ust błąkał się prawie niedostrzegalny uśmiech. Musnął mnie końcem palca po karku, a ja poczułam, jak fala gorąca spływa mi z żołądka wprost do… hm, jak by to określić?

– Jezu – jęknęłam.

Joe uśmiechnął się szerzej.

– Przynajmniej finansowo wyjdziesz na swoje – zwróciłam się do siostry. – Zgodnie z prawem kalifornijskim dostaje się chyba połowę wszystkiego, prawda?

– Połowa niczego to nic – odparła Valerie. – Hipoteka domu przekracza jego wartość. A konto jest puste, bo Steve przelewał nasze pieniądze na Kajmany. To taki dobry biznesmen. Wszyscy tak mówią. To właśnie mnie w nim pociągało.

Westchnęła głęboko i pokroiła mięso na talerzu Angie. Potem pokroiła mięso Mary Alice.

– A dzieci? – spytałam. – Co z alimentami?

– Wydaje mi się, że powinien pomagać dziewczynkom, przynajmniej teoretycznie, ale Steve zniknął. Jest chyba na Kajmanach z naszymi pieniędzmi.

– To okropne!

– Prawdę mówiąc, uciekł z naszą opiekunką do dzieci.

Wszyscy sapnęliśmy z wrażenia.

– W zeszłym miesiącu skończyła osiemnaście lat – wyjaśniła Valerie. – Dałam jej na urodziny przytulankę.

Mary Alice zarżała.

– Chcę siana. Konie nie jedzą mięsa. Konie muszą jeść siano.

– Jakie to urocze – zachwyciła się babka. – Mary Alice wciąż uważa, że jest koniem.

– Jestem koniem mężczyzną – sprecyzowała Mary Alice.

– Nie bądź koniem mężczyzną, kochanie – wtrąciła Valerie. – Mężczyźni to hołota.

– Niektórzy są w porządku – zauważyła babka.

– Wszyscy mężczyźni to hołota – upierała się Valerie. – Z wyjątkiem dziadka, oczywiście.

Joego z hołoty nie wykluczono.

– Konie mężczyźni potrafią galopować szybciej niż konie kobiety – oświadczyła Mary Alice i cisnęła w siostrę łyżkę tłuczonych ziemniaków. Pocisk przeleciał obok Angie i wylądował na podłodze. Bob wyczołgał się spod stołu i zżarł ziemniaki.

Valerie zmarszczyła brwi.

– To niegrzeczne rzucać ziemniakami.

– Owszem – potwierdziła babka. – Małe damy nie rzucają ziemniakami w swoje siostry.

– Nie jestem małą damą. De razy mam ci powtarzać? Jestem koniem! – oznajmiła ze złością Mary Alice i cisnęła w babkę garścią puree.

Babka zmrużyła oczy i zaatakowała zieloną fasolką, która odbiła się od głowy Mary Alice.

– Babcia uderzyła mnie fasolką! – wrzasnęła Mary Alice. – Uderzyła mnie fasolką! Powiedzcie jej, żeby nie rzucała we mnie fasolką!

I tyle na temat idealnych panienek.

Bob natychmiast pożarł fasolkę.

– Przestańcie karmić psa – nakazał ojciec.

– Nie gniewacie się chyba, że tak niespodziewanie przyjechałam – powiedziała Valerie. – Wyprowadzę się zaraz, gdy znajdę sobie jakąś pracę.

– Mamy tylko jedną łazienkę – uprzedził ojciec. – Rano idę od razu do łazienki. Siódma to moja pora.

– Wspaniale, że zostaniesz u nas z dziewczynkami – wyznała matka. – Możesz pomóc przy ślubie Stephanie. Ustalili właśnie z Joem datę.

Valerie zakrztusiła się.

– Gratulacje.

– Ceremonia ślubna szczepu Tuzi trwa siedem dni i kończy się rytualnym przebiciem błony dziewiczej – odezwała się Angie. – Potem panna młoda przenosi się do rodziny męża.

– Widziałam w telewizji program o kosmitach – wtrąciła babka. – Okazało się, że nie mają błon dziewiczych. Nie mają w ogóle niczego poniżej pasa.

– Czy konie mają błony dziewicze? – chciała wiedzieć Mary Alice.

– Nie konie mężczyźni – wyjaśniła babka.

– To naprawdę miłe, że zamierzacie się pobrać – powiedziała Valerie. A potem wybuchnęła płaczem. Nie było to łkanie. Valerie ryczała na całego, zachłystując się powietrzem i wyrzucając z siebie rozpacz.

Dwie małe damy też zaczęły płakać, rozdziawiając się przy tym szeroko, jak potrafią tylko dzieci. Po chwili płakała też moja matka, smarkając w chusteczkę. A Bob zaczął wyć. Auuuu! Auuuu!

– Nigdy więcej nie wyjdę za mąż – oświadczyła wstrząsana płaczem Valerie. – Małżeństwo to robota diabła. Mężczyźni to antychryści. Zostanę lesbijką.

– Jak to się robi? – spytała babka. – Zawsze chciałam wiedzieć. Trzeba zakładać sobie sztuczny penis? Widziałam raz program w telewizji, gdzie kobiety nosiły coś takiego, to było zrobione z czarnej skóry i miało kształt wielkiego…

– Zabijcie mnie – powiedziała matka. – Po prostu mnie zabijcie. Chcę umrzeć.

Moja siostra i Bob zaczęli ryczeć i wyć od nowa. Mary Alice rżała z całych sił. Angie zakryła sobie uszy, żeby nie słyszeć, i zaczęła śpiewać: la, la, la, la.

Ojciec opróżnił do czysta swój talerz i rozejrzał się. Gdzie moja kawa? Gdzie moje ciasto?

– Jesteś mi winna za to duży rewanż – usłyszałam szept Morellego. – To noc szalonego seksu.

– Zaczyna mnie łapać migrena – oświadczyła babka. – Nie mogę znieść tego rejwachu. Niech ktoś coś zrobi. Włączcie telewizor. Podajcie whisky. Zróbcie coś!

Wstałam z krzesła, poszłam do kuchni i przyniosłam ciasto. Z chwilą gdy znalazło się na stole, ustał wszelki płacz. Jeśli do czegokolwiek przywiązujemy w tej rodzinie wagę… to jest to deser.

Wracaliśmy do domu w milczeniu – ja, Morelli i Bob. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Morelli zajechał na parking, zgasił silnik i odwrócił się do mnie.

– Sierpień? – spytał. Jego głos przybrał wyższą niż zwykle nutę, jakby wyrażając niedowierzanie. – Chcesz, żebyśmy się pobrali w sierpniu?

– Wyrwało mi się! To przez matkę i jej umieranie.

– Przy twojej rodzinie moja wygląda jak stado naiwnych owieczek.

– Żartujesz? Twoja babka jest obłąkana. Przenika ludzi wzrokiem.

– To włoska sztuczka.

– To obłęd.

Jakiś samochód skręcił na parking, zatrzymał się gwałtownie, drzwi się otworzyły i na chodnik wypadł Księżyc. Wysiedliśmy w tym samym momencie. Kiedy do niego podeszliśmy, dźwignął się do pozycji siedzącej. Trzymał się za głowę, spomiędzy palców kapała mu krew.

– Hej, facetka! – zawołał. – Chyba mnie postrzelili. Oglądałem telewizję i usłyszałem jakiś hałas, więc się odwróciłem i zobaczyłem tę niesamowitą twarz za oknem. To była okropna stara kobieta, miała okropne oczy. Było ciemno, ale widziałem ją przez szybę. Zaraz potem wyciągnęła spluwę i strzeliła do mnie. Rozwaliła okno Dougiego i wszystko. Prawo powinno tego zabraniać, facetka.

Księżyc mieszkał dwie przecznice od szpitala, ale minął go i przyjechał do mnie. Dlaczego ja? – zadawałam sobie pytanie. A potem zorientowałam się, że gadam jak moja matka, więc trzepnęłam się w myślach po głowie.

Wpakowaliśmy Księżyca z powrotem do jego wozu. Joe zawiózł go do szpitala, ja jechałam za nimi półciężarówką Joego. Dwie godziny później medyczne i policyjne formalności były załatwione, a Księżyc miał na czole wielki bandaż. Kula drasnęła go nad okiem i odbiła się rykoszetem od ściany w pokoju.

Staliśmy w mieszkaniu Dougiego i badaliśmy dziurę w szybie.

– Powinienem był włożyć superkostium – oświadczył Księżyc. – To by ich zaskoczyło, facetka.

Popatrzyliśmy na siebie z Joem. Zaskoczyło. Tak, pewnie.

– Myślisz, że będzie tu bezpieczny? – spytałam.

– Trudno powiedzieć, co jest dla niego bezpieczne – odparł Joe.

– Amen – spuentował Księżyc. – Bezpieczeństwo unosi się na skrzydłach motyla.

– Nie wiem, do cholery, co to znaczy – przyznał Joe.

– To znaczy, że bezpieczeństwo jest ulotne, facet – wyjaśnił Księżyc.

Joe odciągnął mnie na bok.

– Może powinniśmy posłać go na odwyk.

– Słyszałem to, facet. Kiepski pomysł. Ci ludzie na odwyku są walnięci. Istny dołek. Wszystko ćpuny.

– Jezu, nie chcielibyśmy zamykać cię z bandą ćpunów – przyznał Joe.

Księżyc przytaknął.

– Absolutnie, człowieku.

– Mógłby chyba zostać u mnie kilka dni – powiedziałam i w tej samej chwili tego pożałowałam. Nie miałam pojęcia, co się ze mną tego dnia dzieje. Jakby usta nie miały połączenia z mózgiem.

– Rany, zrobisz to dla Księżyca? To jest coś – przyznał Księżyc i objął mnie serdecznie. – Nie będziesz żałować. Ekstrasublokator ze mnie.

Joe nie wyglądał na równie szczęśliwego jak Księżyc. Miał plany na ten wieczór. Ta uwaga przy stole, że jestem mu winna superseks! Niewykluczone, że się ze mną tylko drażnił. Ale może i nie. Z mężczyznami nigdy nie wiadomo. Może najlepiej było przyjąć pod swój dach Księżyca. Spojrzałam na Joego i wzruszyłam ramionami, co miało oznaczać: Hej, co dziewczyna ma zrobić?

– Dobra – zgodził się Joe. – Zamykamy dom i zjeżdżamy. Ty bierzesz Księżyca, ja Boba.

Stanęliśmy na korytarzu przed moimi drzwiami. Księżyc trzymał niewielką torbę, podejrzewałam, że ma tam ubranie na zmianę i zapas różnorodnych narkotyków.

– W porządku, wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – uprzedziłam. – Jesteś u mnie mile widziany, ale nie ma mowy o narkotykach.

– Super – powiedział.

– Masz jakieś prochy w torbie?

– Hej, a niby jak wyglądam?

– Jak facet od marihuany.

– No tak, ale to dlatego, że mnie znasz.

– Wysyp wszystko z torby na podłogę.

Księżyc opróżnił torbę. Schowałam do niej z powrotem jego ubranie, a resztę skonfiskowałam. Fifki, bibułkę i cały asortyment zakazanych środków. Potem weszliśmy do mieszkania. Zawartość plastikowych torebek wylądowała w klozecie, sprzęt w koszu na śmieci.

14
{"b":"94144","o":1}