Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mamy kłopot z amortyzatorem w naszym samochodzie, trzeba by go załadować na ciężarówkę. To dla nas jedyna możliwość wyjazdu stąd. Pan…

– Nie. Nie mogę.

– Ale…

– Niemożliwe.

To się tej małej nie podoba. Któregoś dnia odkryła, że myśli, i od tej pory zupełnie straciła głowę. Jeśli naprawdę czegoś nie lubi, to właśnie chamów w moim stylu. Przynajmniej tak o mnie myśli. Więc specjalnie jeszcze sobie dodaję:

– To niemożliwe, bo nie chcę żadnych samic w moich konwojach. Nie chcę, żeby jakieś dupy odwracały uwagę moich ludzi.

Zatyka ją. Jacky i Capone słaniają się ze śmiechu. Nie powinna była zaczynać. Skoro traktuje mnie jak wroga swojej rasy, ja robię to samo.

– No już, zjeżdżajcie. Nie jesteście nawet ładne.

– Świnia.

Wybucham paskudnym śmiechem.

– Zamknij się. Capone, zabierz to stąd.

Odwracają się wszystkie trzy i wracają do swego samochodu, żółtego citroena 2CV, zaparkowanego nieco dalej. Po drodze pudel odwraca się, by posłać mi jeszcze ostatnie nienawistne spojrzenie. Czekałem na to, i kiedy odwraca się do mnie, mam już rękę wyciągniętą do przodu ze sterczącym do góry palcem środkowym, w ostatnim pozdrowieniu.

Jak im wytłumaczyć, że nie z czystej złośliwości odesłałem je do diabła. Nie mogę przyjąć ich do zespołu mężczyzn. Kobiety mają tę właściwość, że ogłupiają. Gdybym je przyjął, wszyscy moi faceci zaczęliby prześcigać się w ukłonach, mając nadzieję, że uda się im którąś przerżnąć. Nie ma nic głupszego niż facet w pozycji psa, i to mnie denerwuje. Skoro już reguluję rachunki, postanawiam wysadzić turystów zabranych w Adrarze. Przez te trzy dni ciągle tylko skarżyli się, i na ogół znikają, kiedy potrzebujemy ich pomocy. Tak czy inaczej, będą bezpieczniejsi tutaj niż jadąc dalej w moim konwoju.

Jacky nie zgadza się, żebym sam ich spędził z ich grzędy. Woli to załatwić po swojemu. Pozwalam mu działać i zamawiam u Capone'a kolejną kawę, żeby spokojnie zjeść śniadanie. Nic z tego, zaledwie zdążył przynieść parujący dzbanek, kiedy nadchodzą pasażerowie.

– Nie możecie nas zostawić pośrodku pustyni.

Najgrubszy, ten, który dostał kamieniem, trzyma się ostrożnie z tyłu. Mały blondynek płacze. Po policzkach ciekną mu łzy. Co ja dziś takiego zrobiłem, żeby na to wszystko zasłużyć?

– Tutaj jest wioska, kretyni. Za parę dni będzie ktoś przejeżdżał i będziecie mogli dokończyć podróż na jego wozie. Jacky już wam powiedział, żebyście się wynosili, i ja wam mówię to samo. Nie zawracajcie mi głowy, spadajcie.

Rzecznik waha się. Patrzy na mnie, rozumie i odchodzi pociągając za sobą pozostałych.

Kawa ostygła.

***

Zrzucamy z naczepy Albany cztery owce, które padły w czasie jazdy. Wybieram pięć innych na obiad. Dobre żarcie na nowo pogodzi mnie z życiem. Wokół ciężarówek zbierają się dzieciaki Tamacheków. Niektóre przychodzą powiedzieć dzień dobry i prosić o prezent. Pod kierownictwem Wallida moi ludzie rozdzielają puszki z mlekiem i długopisy. Tutejsze dzieci zawsze proszą o długopisy. Wyglądają coraz mizerniej, a na oczach siadają im muchy. Capone jest wzruszony i cały ranek spędza na rozdawaniu darów.

Wreszcie siadamy przy stole zaimprowizowanym wokół ogniska. Pomocnicy dostają swoją część. Dzieciaki zbliżają się i każę im rozdać wszystko, co zostało.

***

Chotard, który rano wyjechał z plikiem paszportów moich ludzi i pomocników, wraca z zaproszonym gościem.

To jeden z tutejszych policjantów. Prosiłem go parę razy o przysługę i zawsze wszystko załatwił bez gadania. Dziś on ma do mnie sprawę.

– Co mogę dla ciebie zrobić?

Przełyka kawałek baraniny. To młody facet, w zawoju. Na południu algierscy funkcjonariusze nie noszą munduru. Jest na to za gorąco.

– Utknęły tu trzy kobiety. Chciałbym, żebyś je zabrał. Mógłbyś załadować ich samochód na jedną z twoich naczep.

– Nie. Poproś mnie o co zechcesz, ale nie o to!

– Charlie. Nie możesz mi odmówić. Znoszę je już od pięciu dni, zwłaszcza tę małą czarną. Charlie, znamy się od trzech lat, jesteś moim przyjacielem, musisz mi pomóc. Nigdy o nic cię nie prosiłem.

– Aż tak dają popalić?

Spojrzenie, które wznosi do nieba, mówi więcej niż jakakolwiek opowieść. Żeby zagubiony na pustyni Algierczyk chciał pozbyć się trzech kobiet, muszą to być wyjątkowe zdziry. Ale nie zrozumiałby, gdybym odmówił mu teraz pomocy, podczas gdy on zawsze załatwiał dla mnie sprawy. Jestem zmuszony się zgodzić.

Dlaczego ten facet musi przychodzić tu psuć mi obiad? Jacky też wstaje i opuszczamy towarzystwo. Było nam dobrze, jedliśmy sobie spokojnie baraninę, było przyjemnie ciepło. Mieliśmy spokój. Zawsze coś musi wszystko popsuć.

***

Medytując nad niesprawiedliwościami tego życia, idziemy przed siebie w milczeniu.

W ten sposób zbliżamy się do żółtego 2CV tych trzech wysuszonych na słońcu pizd, które, jestem tego pewien, zaraz wlezą nam na głowę.

Nie mam ochoty z nimi gadać. W milczeniu przyglądamy się, jak jedzą jakąś mało apetyczną breję. Są zażenowane. Zwłaszcza pudel zerka na nas spod oka, zawsze gotów do walki, i ona też łamie się pierwsza.

– Czego chcecie?

Robimy sobie skręta, nadal milcząc, i zapalamy. One zastanawiają się, po co tutaj przyszliśmy.

– Zróbcie mi kawy.

Zaskoczenie. Pudel nie znajduje żadnej repliki. Czerwona przyrządza kawę. Wyciągam wygodnie nogi i dorzucam:

– Lubię mocną.

Jest kawa. Wypijam i dziękuję. Są zdezorientowane. Jedyna rzecz, jaką zrozumiały, to to, że nie należy mi się naprzykrzać.

– Zabiorę was.

Podnoszę rękę, żeby uciszyć potok podziękowań. Jeszcze nie skończyłem.

– Robię to wbrew sobie. Tamten gość ma już dosyć patrzenia na wasze mordy i nie może już was znieść. Jestem mu winien przysługę. Oddaję mu ją. To wszystko.

Doceniam nienawistne spojrzenie, jakie posyła mi pudel. To jedna z przyjemności tego życia, wzbudzać nienawiść.

– Ale nie życzę sobie, żebyście spały z moimi ludźmi.

Pomimo dezaprobaty trzech tłustych, mówię dalej.

– Jesteście brzydkie, ale moi ludzie są na pustyni od kilku tygodni. To nadaje wartość waszym dupom. Macie władzę. Zrozumcie to i nie wykorzystujcie jej. Zostawcie moich ludzi w spokoju. Jasne?

Żadnej odpowiedzi, chyba nikt nigdy do nich tak nie mówił. Po tym ostrzeżeniu możemy przejść do spraw towarzyskich.

– To jest Jacky, a ja jestem Charlie.

Brunetka reaguje pierwsza. Nazywa się Yannick. Pudel nazywa się Domi, jest pielęgniarką. Zapomniałem imienia zaczerwienionej, kiedy tylko się przedstawiła. Mówię do Yannick, że będzie jechać ze mną. Jacky krzywi się, bo wybrałem najbardziej znośną. Każę im ładować rzeczy od razu i zabieram Yannick.

Po drodze pyta mnie, dlaczego ma jechać ze mną. Odpowiadam jej, że z całej trójki jest najmniej brzydka, i że w związku z tym jest normalne, że pojedzie ze mną.

Teraz trzeba zająć się pojazdem tych pań. Cały zespół zostaje zmobilizowany do załadunku 2CV na okrytą platformę. Stojąc na uboczu dziewczyny przyglądają się całej operacji. Trzydziestu pomocników wybranych spośród najsilniejszych przepchnęło samochód w pobliże platformy. Dwudziestu łapie go teraz ze wszystkich stron, natężają się i jednym ruchem podnoszą do góry. Pozostali wślizgują się pod spód, prostują i ostatecznie podnoszą wóz na wysokość platformy. Delikatnie stawiają na niej przednie koła, po czym równie delikatnie, wspaniałym pchnięciem ramion, dosłownie wyrzucają wóz do przodu i 2CV spokojnie wjeżdża przodem pod stojący dalej ciągnik i zaklinowuje się tam, wśród głośnego zgrzytu blach. Opasujemy go jeszcze kablem i oto wóz jest zamocowany i gotów do drogi.

Pudel posuwa się do tego, że przychodzi do mnie skarżyć się, że "urwano" błotnik jej samochodu. Posyłam ją do diabła.

***

Wieczorem po kolacji ostrzegam moich ludzi, by trzymali się z dala od dziewczyn. Wallid jest rozczarowany. Szybko wrócił mu apetyt na turystki po przygodzie, jaką miał z dziewczyną z Luksemburga w czasie mojej pierwszej podróży.

Jeden Samuel Grapowitz nie słucha mojego ostrzeżenia. Jest już w towarzystwie trzech samiczek i ostro smali do nich cholewki. Jutro przy pierwszej okazji zajmę się nim. Mam już nawet pewien pomysł.

Wieczór mija w spokoju. Moi ludzie są rozluźnieni. Wszyscy już przybrali pustynny wygląd. Głowy piratów, źle ogoleni, spaleni słońcem i pokryci pyłem. Proponuję pójście ze mną na herbatę do pomocników i większość idzie.

Kara siedzi przykucnięty przed ogniskiem, obok inni w tej samej pozycji, kolana zgięte, ręce zwisające ponad kolanami. Pytam, czy możemy się przyłączyć, i jest zachwycony.

Ahmed sprowadził innych pomocników i teraz herbata gotuje się na kilku ogniskach. Moje dzisiejsze odwiedziny mają określony cel, ale cierpliwie czekam.

Wiem, że sami zaczną o tym mówić.

Tamachekowie rozmawiają między sobą, po czym Kara zwraca się do mnie.

– Szefie…

Uśmiechy, pomocnicy kiwają się i śmieją się.

– Szefie, dziewczyny to turystki?

W Afryce to coś nowego, to pojawienie się turystów. Znają to słowo, nazwę tego nowego plemienia, ale nic to dla nich nie znaczy. Jak im wytłumaczyć? Jechać zobaczyć coś nowego, podróżować dla przyjemności, to pojęcia zbyt skomplikowane dla tutejszych ludzi. To bardzo prości ludzie. Znają tylko swoją okolicę. Dlatego właśnie zresztą wierzą we wszystko, co im mówię, i wykorzystuję to.

Wszyscy przybliżyli się, z uśmiechami na ustach. Oczy im błyszczą. U Murzynów widać zresztą głównie to. Wielkie oczy i zęby.

– Te dziewczyny, to niedobre.

– Niedobre.

Wszyscy potrząsają głowami. Uśmiechy poznikały. To niedobrze. Moje dwa czarnuchy też podeszły bliżej. Nadal mają na głowach swoje czapki, na których metalowe cyfry błyszczą w świetle ognia.

– Te dziewczyny są nic niewarte.

Wszyscy czekają teraz na wyjaśnienia. Nie mają pojęcia o kobiecie europejskiej. Ich własne albo chodzą z zasłoniętą twarzą, albo wycięto im łechtaczki, żeby nie zawracały głowy. Miłość po europejsku to dla nich abstrakcja. Oni rżną raz, szybko, na sucho, żeby zapewnić sobie potomstwo, to wszystko. W dodatku są szalenie pruderyjni. Nawet nie próbują dotknąć tego czegoś, co kobiety mają między nogami. Nie chcą wiedzieć, jak to wygląda. W tej sytuacji tłumaczę im posługując się gestami.

45
{"b":"93994","o":1}