W Europie pełnia zimy. Nie lubię ani europejskiego chłodu, ani wielkich miast, ale Paryż jest wyjątkiem. To zaczarowane miejsce, tym przyjemniejsze, że mam dwoje doświadczonych przewodników po przyjemnościach, jakie tu można znaleźć: Jacky'ego i Kokę.
Koka macha do nas obiema rękami, kiedy pojawiamy się na lotnisku Charlie-Airport. Inni pasażerowie oglądają się za tą wysoką, ciemnowłosą i wpadającą w oko dziewczyną, która wykrzykuje nasze imiona.
Okrywa Jacky'ego i mnie naszymi futrami, których nie zapomniała przynieść, i całuje mnie z pasją wsuwając mi dłoń w spodnie. Wali Chotarda pięścią w brzuch, to samo spotyka Peyruse'a.
– Ten jest nowy. Milutki jest. No, chłopaki, pośpieszcie się, bo źle zaparkowałam.
Ledwo mam czas wydać ostatnie polecenia Chotardowi i pożegnać się z Peyruse'em.
– Ciao, Peyruse. Spotykamy się za tydzień, przed następnym wyjazdem.
– Ciao, Charlie. Do zobaczenia.
I już Koka ciągnie nas za sobą. Rolls, którego wynajmujemy na czas naszych pobytów w Europie, ustawiony jest krzywo, zagradzając przejazd obwodnicą parkingu. Mały gliniarz przygląda się i zastanawia się, czy interweniować. Koka zakłada szoferską czapkę.
– Wsiadajcie.
Z tyłu oczekuje nas niespodzianka. Na małych stolikach z lakierowanego drewna Koka wyrysowała kokainą ogromne "Welcome".
Obok czeka na nas banknot zwinięty jej rękami, dzięki czemu możemy natychmiast wdychać ten powitalny prezent. W lodówce stoi Magnum szampana. Jakże przyjemny jest ten powrót do cywilizacji!
***
Koka na pełnym gazie wjeżdża na paryską obwodnicę, odchylając głowę do tyłu, aby napić się trochę szampana prosto, z butelki, którą jej podsuwamy. Patrzy na mnie w lusterku, mówiąc mi różne świństwa, i wyprzedza wszystkie samochody. W niecałe dwadzieścia minut jesteśmy przed jej domem na Avenue Foch.
Stara południowoamerykańska służąca, dawniej niania Koki, otwiera nam drzwi. Uwielbia mnie i wymieniamy parę zdań po hiszpańsku. Salon to ogromny biały pokój, ozdobiony nowoczesnymi rzeźbami. Całość uzupełnia kilka obrazów wielkich mistrzów, wartych majątek. Wokół niskiego marmurowego stolika świta nieuniknionych pasożytów Koki ledwo podnosi na nas wzrok. Jest tu stale dwóch czy trzech frajerów w okularach i stado wspaniałych młodych blondyneczek. Koka bierze jedną z nich za rękę i przyprowadza przed Jacky'ego.
– Jest dla ciebie. Możesz się wyżyć, obiecałam jej, że załatwisz ją jak dziki.
I kieruje oboje ku jednym z drzwi wiodących do pokoi, po czym prowadzi mnie do jednej z łazienek, gdzie oczekuje mnie gorąca kąpiel.
***
Stanowię wyjątek w życiu cudownej Koki. Ten pijak w spódnicy interesuje się tylko dziewczętami. Blondyneczki z salonu są do jej osobistego użytku. W tej wygodnej łazience przysługuje mi jednakże specjalne traktowanie, jako że oprócz tego, że jest doskonałym kumplem, Koka jest także wyjątkową partnerką. To piękna dziewczyna. Tylko jej biodra, nieco zbyt szerokie, nie odpowiadają klasycznym kanonom piękności, choć jednocześnie dodają jej specyficznego uroku. Koka jest córką dyplomatów jednej z bananowych republik latynoamerykańskich i korzysta z walizy dyplomatycznej, by zaopatrywać się w kokainę na handel. Jest osobą hiperenergiczną, a działalność komercyjna nie przeszkadza jej zajmować się także malarstwem i od czasu do czasu dziennikarstwem.
Dziś w nocy zamierza zabrać nas na kilka zabaw. Na podtrzymanie kondycji mamy jej prywatną kokainę, niezwykłej czystości. Proszek ten nie ma nic wspólnego ze świństwem, jakie zwykle spotyka się w Europie. Ta kokaina jest afrodyzjakiem i nie odbiera apetytu. Poza tym Koka kazała nam przygotować małą kolacyjkę, na niskim stoliku w salonie. Foie gras, kawior, sery i szampan. Delektujemy się tym, rozkoszując się efektem, jaki te wspaniałości wywierają na naszych podniebieniach zmęczonych Afryką.
Przez pięć dni dostarczane są nam wszystkie możliwe przyjemności. To prawdziwy festiwal bankietów, wieczorków, rządków kokainy i nieustającego śmiechu.
Potrzebny mi jest ten luksus. Móc wsunąć się w białą, świeżą pościel w miłym towarzystwie, z kieliszkiem szampana w ręku, słuchać słodkich słówek szeptanych do ucha ciepłym głosem, być przedmiotem atencji i pieszczot, dzielić przyjemności, to wszystko, czego mi potrzeba.
W nocy, pogrążony w półśnie, dotykam czystych i kojących tyłeczków, które mnie otaczają, i zasypiam szczęśliwy.
Po śmierdzących afrykańskich bubu przeżywam emocje nastolatka wobec malutkich i czystych białych bawełnianych fig, noszonych przez moje towarzyszki. Wszystkie moje zmysły napawają się czystością.
Spędzam też cudowne chwile tete-a-tete z Koką. Moja paryska towarzyszka nie jest zazdrosna, co nie,oznacza, że jest pozbawiona godności. Ona sama wskazuje mi, wśród swoich koleżanek, te, którymi mam prawo się zająć, a czasem wręcz dzieli się ze mną, popychając mnie w objęcia którejś z przyjaciółek.
Jacky ze swej strony wykorzystuje każdą, która pojawi się w tym bajkowym mieszkaniu.
Ale któregoś wieczoru raj gwałtownie się kończy.
La Gorda, niania Koki, zawiadamia nas, że dzwonił kilkakrotnie Chotard. Nie leży to w jego zwyczaju. Zawsze telefonuje o stałej porze i składa starannie przygotowane sprawozdanie. Jestem pewien, że coś się stało.
Po pełnej niepokoju nocy rano rozmawiam z Chotardem, który zawiadamia mnie, że Peyruse umarł w Bordeaux na atak malarii. Zniszczona przez alkohol wątroba nie wytrzymała.
To ciężki cios.
***
Natychmiast wsiadamy w samolot. Na lotnisku Bordeaux-Merignac czeka w swoim mercedesie Claude, inny towarzysz lat młodzieńczych. Po drodze zabieramy jeszcze Suzy, byłą żonę Peyruse'a, i Claude wiezie nas wszystkich do kostnicy szpitala dziecięcego, w którym umarł Peyruse.
Siedzący z przodu Claude i Jacky nie odzywają się. Jest zimno i szaro. Przejazd trwa długo, ulice zablokowane są korkami. Siedzę z tyłu z Suzy i pogrążony jestem w rozmyślaniach.
Wybacz, Peyruse, ale oprócz tego, że jestem łajdakiem, i tylko łajdakiem, potrzebuję zrozumieć. Nigdy się nie ożenię. Peyruse umarł właśnie przez ożenek. Pozwolił się zniszczyć tej pięknej blondynce, której południowo-zachodni akcent przyprawia o dreszcz, kiedy tylko zaczyna mówić.
Moje panie, nie macie w sobie litości.
Peyruse leży w swojej szufladzie. Nie ma już mojego kumpla. Jego twarz jest obrzękła, wypełniona śmiercią, cała żółta. Widzę sztywnego trupa i szkody, wyrządzone przez chorobę, i trudno mi rozpoznać tego przyjaciela z lat dziecinnych, którego przywróciłem do życia ofiarowując mu przygodę.
Kurwa mać. A przecież już prawie z tego wyszedł. Suzy maże się i siąka nosem bez przerwy. Rycz, mała, będziesz mniej sikać.
Na zewnątrz ciągle tak samo szaro i pada deszcz.
***
Zabawa się skończyła. Jacky szybko zaprzyjaźnił się z Peyruse'em, ale podobnie jak ja nie ma zamiaru się rozczulać. To nie w naszym stylu. Ale żaden z nas nie ma jeszcze ochoty na rozrywki. Udajemy się prosto do dzielnicy przemysłowej, gdzie założyliśmy biuro i magazyn. Moim zamiarem jest jak najszybciej przygotować następny konwój, największy jaki kiedykolwiek jeździł po Afryce. Chcę od razu rzucić się w wir przygody, zebrać kupę szmalu i przejść do czego innego.
Los miał zadecydować inaczej.
***
Dwa dni później korzystamy z otwarcia sezonu polowań, bo i zapowiada się prawdziwa orgia zwierząt, kiedy ogarniają mnie mdłości. Szybko rozpoznaję gorączkę, która mnie napadła. To malaria. Wygląda na to, że Afryka chce załatwić stare porachunki.
Zaniepokojony Jacky nalega, żeby zawieźć mnie do szpitala lub chociaż zdobyć chininę. To powstrzyma gorączkę.
Szpital to wielki, stary budynek, równie gościnny jak więzienie i śmierdzący eterem. Idziemy za tabliczkami "Izba przyjęć" i dostajemy się przed oblicze trzech młodych facetów w białych farfuchach, którzy właśnie zaczęli pracę. Przerywamy im picie kawy. Mały brodaty w okularach przygląda mi się, dopijając swoją filiżankę.
Najwyraźniej nie podoba mu się nasz wygląd. Jesteśmy w tym samym wieku co on, ale opaleni i bogaci, podczas gdy on skazany jest, by zielenieć pod jarzeniówkami. Daje nam odczuć, że jesteśmy tu zbędni.
– O co chodzi?
– Mam malarię. Znam objawy i czuję, że nadchodzi kryzys. Czy ma pan chininę, żeby to powstrzymać?
– Malarię?
– Tak. Wracam z Afryki. Mam co najmniej czterdzieści trzy stopnie gorączki.
Jeden z pozostałych rechoce.
– To niemożliwe. Przy czterdziestu trzech stopniach nie byłby pan w stanie ustać na nogach ani mówić. Majaczyłby pan.
Brodaty potakuje.
Jak wytłumaczyć tym rzeźnikom? Zmuszam się do spokoju i cierpliwie tłumaczę brodatemu:
– Zażywam duże ilości narkotyków i jestem przyzwyczajony do stanów podniecenia. Miewałem już ataki; Chcę tylko chininy, żeby to powstrzymać.
– Ależ nie możemy wydać panu lekarstwa tak po prostu! Tym razem wyprowadza mnie z równowagi. Mam już wyjść i odesłać ich do wszystkich diabłów, ale brodaty łapie mnie za rękę.
– Zmierzymy panu gorączkę. Zobaczy pan, że mój kolega ma rację.
W parę minut później patrzy na termometr i zmienia ton.
– Pan musi być hospitalizowany!
Cała ta dyskusja pogorszyła mój stan. Czuję, że zalewa mnie fala gorąca, robi mi się ciemno przed oczami… Mój kumpel Jacky, wspomagany przez lekarzy, podtrzymuje mnie, po czym zdaję sobie sprawę, że kładą mnie na noszach.
– Nie. Ja chcę tylko trochę chininy, to wszystko.
Jacky mówi do mnie, kiedy niosą mnie korytarzami. Ja przecież nie mam czasu na leżenie po szpitalach! Trzeba zająć się konwojem. Parę minut później tracę przytomność.
***
Pływam. Budzę się, wszystko jest gdzieś daleko. Jakieś dźwięki, ktoś mnie dotyka. Znów tracę przytomność, po czym wracam do siebie w blasku elektrycznego światła, od którego bolą mnie oczy.