Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Piękne są, co?

– O, kurwa!

– Jesteś z Brodeaux, Alain?

– Tak.

– Ja też.

Alain patrzy na mnie zaskoczony:

– Niemożliwe, jesteś z Bordeaux?

– No przecież ci mówię.

I już. Szowinizm przydaje się również do zdobywania sobie kumpli. Dołączył do nas Fred i po półgodzinie, siedząc przy pierwszej tego dnia anyżówce, doszukujemy się wspólnych znajomych. Dyskutujemy tak cały ranek, a popołudnie schodzi nam na opowiadaniu o naszych najlepszych numerach. Po niezawodnym wieczornym ryżu Alain, coraz bardziej rozgadany i chełpliwy, wyjaśnia mi, na czym polega ich handel.

Wystarczy kupić we Francji używany samochód, jak najtaniej, sprowadzić go stamtąd, przejechać przez pustynię i sprzedać go za dobrą cenę w Niamey, gdzie oczywiście Minister Dobrych Interesów zajmuje się negocjacjami.

Przejechać przez pustynię, żeby dotrzeć aż tutaj, to mnie interesuje.

– I można na tym zarobić?

– Człowieku, to kopalnia złota! To interes stulecia! Te czarne bałwany kupują byle co, i wierz mi, że mają forsę. Masz cztero albo pięciokrotne przebicie za każdym razem.

Piętnaście dni na podróż i przejazd przez pustynię, tydzień do dziesięciu dni na sprzedaż, zabawa tu, zabawa w Bordeaux, i następny kurs.

– A przejazd przez pustynię?

– Pustynia? Spokojnie! To pestka.

Nie może się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć mi o podróży hiszpańskiego księdza, którego ostatnim razem zabrali na południu Algierii.

– Utknął tam. Więc powiedzieliśmy mu: �Proszę księdza, prosimy do nas", a on nam na to: �dziękuję".

Wybucha śmiechem, i opowiada dalej:

– Po paru kilometrach Alain otworzył torbę Wielebnego Ojca i dla żartu wyrzucił przez okno pierwszą rzecz, jaka wpadła mu pod rękę. Ksiądz nie śmiał nic powiedzieć. Zachęcony tym Alain powyrzucał po kolei wszystkie jego rzeczy. Ponieważ szary ze strachu ksiądz nadal nie reagował, rozwścieczony Alain kazał mi się zatrzymać, nasrał w piach, sprofanował kilka stron Biblii, po czym, żeby zwiększyć jeszcze świętokradztwo, wsadził krucyfiks w swoje odchody. Nie pozostawało nam nic innego, jak zostawić świętego męża, który zaniemówił ze strachu, na środku szlaku, żeby poczekał na następną ciężarówkę.

Wydaje się, że jest to dla nich świetny dowcip do opowiadania i tarzania się ze śmiechu! Tacy to właśnie ludzie…

Najzabawniejsze jest to, że obaj skończyli tę samą surową religijną szkołę, która zrobiła z nich bandytów. To sympatyczni kłamcy i oszuści pozbawieni jakiejkolwiek moralności. Spokojnie upływają mi dni spędzone na rozmowach z Ministrem i tymi dwoma aniołkami.

Dziś wcześnie rano poszedłem się przejść. Niamey to miasto wilgotne i hałaśliwe. Ranne godziny to okres największego rozgardiaszu na ulicach, zwłaszcza w dzielnicy wielkiego bazaru, prawdziwego labiryntu słomianych dachów, kipiącego krzykliwymi kolorami i ruchliwym tłumem.

Większość Afrykanów to handlarze. Ci, którym wiedzie się najgorzej, siedzą na ulicy przed matą, na której leży ich jedyny towar: jeden owoc mango, trzy orzeszki ziemne albo dwie stare śruby. Tych los już się nie odmieni. Inni, grube czarne zwały tłuszczu, mają więcej szczęścia. Swój sukces handlowy zawdzięczają doskonałej firmie UNICEF. Osiągają świetne marże, jako że sprzedają dary.

Zawsze sądziłem, że jestem pozbawiony skrupułów, ale w Afryce nie mam szans. Na niektórych kartonowych pudłach widnieje jeszcze nazwa tej dobroczynnej organizacji. Wielu uczestników akcji charytatywnych byłoby zapewne zdziwionych dowiadując się, że ich dary służą wyłącznie do podtuczania paru miejscowych świń.

Ale robi się tu jeszcze lepsze interesy: parę miesięcy temu sprzedano na licytacji kilkaset dziewcząt i kobiet z plemienia Tamachek. Uciekły z Sahelu szukając pomocy tutaj, gdzie poczynając od pewnego progu zamożności do dobrego tonu należy posiadanie haremu, co jest zwyczajem przyjemnym, lecz jakże męczącym. Problem ten rozwiązano w sposób radykalny, wycinając tym paniom łechtaczki, i definitywnie pozbawiając je wszelkich apetytów seksualnych.

***

Któregoś wieczoru Minister wraca rozradowany, z kieszeniami pełnymi cukierków. Właśnie sprzedał, za bardzo wysoką cenę, samochody obu Francuzów. Natychmiastowa decyzja Alaina i Freda:

� Trzeba to uczcić. Zabawa musi być w wielkim stylu. Zgarnęliśmy tuzin dziewczyn w �Z club", jedynym przyzwoitym nocnym lokalu w Niamey. W jednym z pokoi naszej willi Fred zawiesza banknoty o niewielkich nominałach franków CFA w regularnych odstępach na ścianie, na wysokości twarzy. Gra jest prosta: przed każdym banknotem staje dziewczyna, rozkładając ręce i nogi. Powstaje imponujący rządek czarnych, blyszczących pośladków. Fred, jako mistrz ceremonii, przechodzi za każdą z nich z wiadrem w ręku i czyści gąbką zadki naszych gości, �dla higieny". Są gotowe. Miguel nie potrafi oprzeć się pokusie, Ciastkarz natomiast ostentacyjnie odmawia. Obaj chłopcy z Bordeaux przystąpili już do dzieła.

Jako człowiek bardzo pruderyjny z natury, zdejmuję trzy banknoty ze ściany i zaciągam odpowiadające im trzy Murzynki do innego pokoju.

***

Następnego dnia dwaj z Bordeaux szykują się do powrotu do Europy. Rano przychodzi do mnie Alain.

– Słuchaj, Charlie…

– No.

– Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, ale co ty robisz z tym hiszpańskim frajerem?

Patrzę na Miguela, który siedzi niedaleko. Po raz kolejny odcyfrowuje swoją miniaturową mapę Afryki, wydrukowaną na jednej stronie kieszonkowego kalendarzyka. Afryka ma tam dwa centymetry na trzy, a dookoła jest reszta świata. Co ja robię z tym facetem, nie jest łatwe do wytłumaczenia.

Jesteśmy w tym samym wieku, ale należymy do dwóch różnych światów. Miguel jest niezdolny do dawania sobie rady samemu, a tym bardziej do dawania z siebie czegokolwiek. Nawet jego fałszywy paszport to kwintesencja amatorszczyzny, stanowiąca stałe zagrożenie. Po wielu latach tułaczki potrzeba czystości i komfortu przywiodła mnie z powrotem do Europy, w przerwie między przygodami.

Zamieszkałem w Szwajcarii, często jeżdżąc do Amsterdamu, by zaopatrywać się w narkotyki na własne potrzeby. Tutaj się spotkaliśmy. Widzieliśmy się parę tygodni wcześniej w Hiszpanii i rozpoznał mnie. Opuścił ojczyznę uciekając przed ówczesnym faszystowskim reżimem. Był sam, bez pieniędzy, w środku europejskiej zimy, dostawał strasznie w kość i poprosił mnie o pomoc. To nie w moim stylu udawać dobrego samarytanina, i zwykle nie godzę się na takie układy. Staram się otaczać facetami z inicjatywą, których wartościowe cechy rozwijam, aby móc je wykorzystać. Przyjaźń przychodzi później.

Natomiast Miguel niewart jest złamanego grosza i ma nawet właściwość komplikowania każdej sytuacji. Już jego wygląd zewnętrzny przyciąga kłopoty. Wiedziałem też, że jeśli trochę mu pomogę, będę się uważał za zobowiązanego doprowadzić sprawę do końca. Ale udało mu się wymusić, być może nie litość, ale w każdym razie sympatię. Więc wziąłem go pod swoje opiekuńcze skrzydła. Jego zwariowane numery bawią mnie. Teraz polubiłem go, to dobry towarzysz podróży, do którego przyzwyczaiłem się, i do Afryki przyjechaliśmy po to, żeby mu pomóc.

Nie ma sensu tego tłumaczyć Alainowi. Nie zrozumiałby.

– Mógłbyś robić ciekawsze rzeczy. Jesteś od nas, jesteś na poziomie. Jesteś piratem tak jak my, Charlie. Rozmawialiśmy o tym z Fredem. Sfinansujemy twoją pierwszą podróż, pojedziesz z nami i obłowimy się ile się da. Zgoda?

Oferta jest kusząca. Od początku tej podróży wiem, że następna przygoda czeka mnie na tym kontynencie, zwłaszcza na tej pustyni, którą przejechałem niechcący. Widoki są wspaniałe, ludzie spokojni, a upał całkowicie mi odpowiada. Interesy Alaina i Freda idą dobrze. Na większą skalę można tu zrobić kokosy!

Przygoda jest tuż, tuż. Ale oznaczałoby to porzucić Miguela, a tego nie chcę. Kretyńska dobroć zabrania mi pozostawić w bagnie kogoś, kto we mnie wierzy. Nie jestem mu nic winien, ale nie zostawię go. Z tym jego szmatławym paszportem oznaczałoby to skazanie go na najgorsze. Po co były te wszystkie wysiłki, zaczynając od Amsterdamu, jeśli miałoby to się tak skończyć? Miguel potrzebuje jeszcze poprowadzenia i nauczenia paru rzeczy, zanim będzie w stanie dawać sobie radę sam. Ponadto ta przyjażdżka jest potrzebna i mnie, żeby do końca oczyścić się od europejskich narkotyków. Interesy przyjdą później.

Nie pierwszy raz jestem bez grosza ani nie ostatni, to nie problem. Nie mam zamiaru bawić się w turystę wiecznie. Wiem, że okazja jest. Wrócę po nią, muszę tylko dokończyć to, co zacząłem z Miguelem. Na razie muszę go jeszcze poprowadzić za rękę.

Dźwięk trąbki za plecami umacnia moją decyzję.

– Nie, Alain. To ładnie z waszej strony, ale nie teraz. Ciastkarz jest z wami?

Pytanie to przywraca mu uśmiech.

– Żartujesz, przecież to frajer…

Opowiada mi, że Ciastkarz już dwukrotnie próbował przejechać pustynię, ale zawsze oblatywał go strach na południu Algierii. Tym razem udało mu się przejechać, bo dodawała mu odwagi obecność chłopaków z Bordeaux.

– Rozumiesz, chcieliśmy go naciągnąć. Ale pilnuje się, skurwiel, nieufny jest. Śpi ze swoją forsą, wiesz o co mi chodzi?

Aż za dobrze! Tchórz i skąpiec, akurat typ faceta, jakiego najbardziej nienawidzę. Może się zabawimy, ale potrzebuję jeszcze paru informacji.

– Chce jechać do Czarnej Afryki, nie?

Alain kiwa głową.

– Tak. Taki ma zamiar, ale się waha. Boi się, myśli, że Murzyni go zjedzą.

– To doskonale. Na pewno będzie potrzebował przewodnika… Alain szybko rozumie. Wybucha śmiechem i wali się dłońmi po udach. Kiedy trochę mu przechodzi, zapewnia, że szepnie o mnie słówko.

W niecałe piętnaście minut później Ciastkarz podchodzi do mnie,

z wypiętym brzuchem i buzią w ciup.

– Charlie… To prawda, że dobrze znasz Afrykę?

– Tak. Urodziłem się tu i spędziłem całe swoje życie.

– A! Tak. Bo widzisz, ja tak dobrze nie znam, a chciałbym trochę zwiedzić…

– Co chcesz robić? Polować?

– Nie, po prostu pojeździć.

– To nie moja działka. Ja się głównie zajmuję polowaniem. Lwy, bawoły, słonie.

3
{"b":"93994","o":1}