– A!
Zrobiło to na nim wrażenie, ale jednocześnie jest rozczarowany. Czuję, że jest gotów zrezygnować. Pytam go miłym tonem:
– Dokąd chcesz jechać?
– Na wybrzeże. Gdybyś zechciał, eee…
– Nie.
– Nie?
– Twój samochód jest zbyt mały.
Żądam w końcu godziny do namysłu i spędzam ją na paleniu trawki z Miguelem. Po upływie czasu Ciastkarz pojawia się ponownie.
– Dobrze. Przemyślałem to. Zgadzam się. Jego twarz rozświetla szeroki uśmiech ulgi, ale po chwili znów poważnieje.
– Ale trzeba ustalić… eee… Jakie chcesz wynagrodzenie?
– Słaby z ciebie psycholog, Ciastkarz. Ja nie pracuję za wynagrodzenie. Jeśli się zgodziłem, to żeby ci pomóc, jesteś sympatyczny i lubię cię.
Uśmiech pojawia się znowu.
– Wystarczy, jeśli pokryjesz koszty podróży. Jego uśmiech powoli zanika. Mówię dalej.
– To znaczy hotele, restauracje, no po prostu podstawowy komfort!
Teraz z uśmiechu pozostało już niewiele.
– Ale nie obawiaj się, nie będziemy cię drogo kosztować.
– My?
– No tak, Miguel i ja.
Tym razem mina zrzedła mu na dobre. Kładę mu rękę na ramieniu protekcjonalnym gestem i mówię:
– Ciastkarz, zrobimy piękną podróż.
Kiwa słabo głową, mimo wszystko zadowolony, że się zgodziłem. Czy ma to sens, czy nie, ludzie czują się przy mnie bezpieczni i Ciastkarz nie jest wyjątkiem.
Żeby uczcić naszą spółkę oraz wyjazd chłopaków z Bordeaux, inauguruję mój nowy budżet zapraszając wszystkich na mały wieczorek podobny do poprzedniego, z tym że Ciastkarz, który dziś stawia, decyduje się uczestniczyć.
***
Następnego dnia Francuzi odjechali do Europy. Długo ściskam dłoń Ministra Dobrych Interesów, który wie, że pojawię się znowu. Dałem mu w prezencie fotel pasażera z citroena mehari Ciastkarza. Fotel usunąłem, żeby móc jechać na tylnym siedzeniu wygodnie, z wyciągniętymi nogami. Miguel siedzi obok mnie.
I wyruszyliśmy na południe.
Ach, Ciastkarz! Dla niego te pięć tygodni wspólnej przejażdżki to prawdziwa droga krzyżowa. To jego wina, sam tego chciał.
Już od pierwszych dni skarżył się na ilość moich stosunków seksualnych, uważając, że przesadzam: przypomniałem mu zasady naszej umowy. Posłusznie dalej wyciągał ze swej pedałówki wynagrodzenie dla wszystkich tych młodych panienek. Później powiedział mi, że nasza umowa nie przewidywała rozrywek Miguela. Nie zadał sobie najmniejszego trudu, żeby zrozumieć, że Afryka to kontynent seksu, i że połączone efekty skrętów z afrykańskiej. trawki i wszystkich tych sterczących zadków są odczuwalne i naglące.
Nawet przyjacielskie trzepnięcia w kark nie przekonały go.
Nie dość, że psuł nam przyjemność swoją małostkowością, to Jeszcze pozwalał sobie na zrzędzenie na temat cen hoteli i restauracji, w których się zatrzymywaliśmy: jego zdaniem powinniśmy byli uprawiać camping! Tak jakbym był typem człowieka, sypiającym pod namiotem! Ponieważ nalegał, żeby spać pod gołym niebem, musiałem poświęcić trochę czasu na rozmowę w cztery oczy, aż zrozumiał, jak niebezpieczne może się to okazać z powodu złodziei, bandytów i podobnych rzeczy.
Później oburzał się na brak pomocy z naszej strony za każdym razem, kiedy jego mehari łapał gumę. Odkręcanie koła, naprawa, pompowanie, przykręcanie, wszystko to wydawało mu się zbyt ciężkie dla jednego człowieka. Godził się jeszcze na to, żebym odpoczywał zajadając banany, podczas gdy on pracuje, jako że byłem jego przewodnikiem, osobą odpowiedzialną i szefem ekspedycji. Ale irytowało go, że Miguel siedział koło mnie i patrzył na niego rechocząc lub dmuchając w trąbkę. Nic już nie układało się między nimi. Miguelowi sprawiało złośliwą przyjemność zjadanie jego porcji w restauracji, dawanie mu po głowie za moim przykładem, wymyślanie mu po hiszpańsku. Początkowo Ciastkarz prosił, żebym mu tłumaczył, ale potem zrezygnował.
***
Na szczęście poznawałem kontynent i sprawiało mi przyjemność rozglądanie się dookoła, na haju razem z Miguelem. W końcu przestałem zwracać uwagę na naszego kierowcę.
Afryka jest zabawna. Jest nieporządna, hałaśliwa, popsuta, połatana. Upał przytłacza wszystkich i nic nie działa jak należy, ale kiedy się jest tylko przejazdem, jest to nawet dobra rozrywka. W małych wioskach, gdzie są trzy domki i dwie małe okrągłe stodoły, ludzie są sympatyczni. Na nasze powitanie zbiegały się dzieciaki, całe w uśmiechach i z wyciągniętymi dłońmi. Na początku głaskałem je po głowie, żeby sobie wytrzeć ręce. Teraz robię to z sympatii. Dorośli śmieją się cały czas i nic nie można zrozumieć z tego, co wygadują. Kobiety są zawsze gotowe uczciwie zarobić parę franków, zadarłszy spódnicę, nawet bez zdejmowania miednicy czy stosu drewna z czubka głowy.
Szkoda, że czarnuchy z miast są równie nieprzyjemne, co tępe. Ledwie zleźli ze swoich drzew, zwaliła się im na kark cywilizacja i nie wpłynęło to na nich dobrze. W miastach rządzi przemoc, są one pozbawione podstawowej higieny i infrastruktury, nic w nich nie można załatwić bez zapłaty. To prawdziwie absurdalne światy, podobne granicom wytyczonym przez kolonizatorów, tak samo jak Ich armie, ich administracja i wszystkie inne dziedziny, w których czarni zaczęli małpować swoje wzorce. Wszyscy celnicy, z którymi mieliśmy do czynienia, okazywali się nadętymi i skorumpowanymi skurwysynami. Wszyscy gliniarze to sukinsyny, podobnie zresztą jak sędziowie.
Z tymi ostatnimi nawiązaliśmy kontakt przez Ciastkarza. Dokładnie było to w Ghanie. Ciastkarz zaczął dzień zapominając, że po przejechaniu granicy, w środku buszu, trzeba nagle jeździć po angielsku. kolonizacja zobowiązuje, czyli po lewej, a nie po prawej, bo inaczej można nadziać się na ciężarówkę.
Po krótkich a gwałtownych emocjach rozumiemy, w czym rzecz.
W kilka minut później Ciastkarz wydaje z siebie okrzyk i hamuje w miejscu, wywracając Miguela.
– Moja torebka! Moje pieniądze!
Ten dureń zostawił swoją pedałówkę w restauracji, trzydzieści kilosów wcześniej. Wracamy i, oczywiście, po torebce ani śladu. Nie??????????????? na długo jednak, bo krzyki Ciastkarza ściągają wszystkich dookoła. Co najmniej trzydziestu Murzynów przeszukuje okolicę, i w końcu dorywają dwóch sprzątaczy z restauracji, których oczywiście skusiła taka fortuna w zasięgu ręki. Nasz kretyn, ciągle jeszcze przerażony nawet po odnalezieniu zguby, ryczy, żeby wezwać policję. Po pięciu minutach do restauracji wpada dwóch gliniarzy, w szortach, długich niebieskich skarpetkach i ogromnych butach na tych ich murzyńskich stopach. Łapią pałki, rzucają się na obu gówniarzy i walą. Walą z całej siły, rozrywają tkanki, uderzają w głowę, w brzuch. Robi mi się niedobrze od ich brutalności, próbuję interweniować, ale jeden z gliniarzy zatrzymuje mnie wyciągając w moim kierunku pałkę.
– Don't move, it's our business.
Na szczęście w końcu przestają i wyciągają nieruchome ciała na. zewnątrz, ale najpierw zabierają nam paszporty, bo musimy uczestniczyć w procesie jako świadkowie. Tego samego wieczora robi mi się głupio i idę do szefa policji, żeby wynegocjować zwolnienie obu chłopców. Ten sucho odmawia i nakazuje nam stawić się nazajutrz rano na procesie.
W ten sposób rano znajdujemy się w wielkiej brudnej sali Pałacu Sprawiedliwości. Kiedyś budynek musiał być ładny. Dzisiaj niewiele się różni od afrykańskiego bazaru, panuje tu brud i lata pełno much.
Czekamy tak od godziny na łaskawe nadejście sędziów. Oskarżeni, w swoim oddzielnym boksie, są w opłakanym stanie. Cali posiniaczeni, z popękanymi wargami, popuchniętymi głowami, w postrzępionych ubraniach, ledwie trzymają się na nogach. Ręce mają związane za plecami, a za nimi stoją dwaj wysocy gliniarze, z których każdy trzyma kij i dla rozrywki poklepuje nim guzy obu ofiar. Jako świadkowie jesteśmy także pilnowani. Poza tym na sali jest około dwudziestu osób, korespondentów lokalnej prasy albo sprzedawców mango; nie mam pojęcia, może przyszli tu się ochłodzić albo przespać.
Wreszcie Panowie Sędziowie, świadomi własnej ważności, wchodzą na salę. Wymierzam Miguelowi cios łokciem między żebra, żeby powstrzymać niepohamowany śmiech, jaki go ogarnia.
Ich Wysokości ubrane są po angielsku, w czerwone togi i białe falowane peruki. Już na starym angielskim lordzie takie rekwizyty wyglądają niepoważnie, ale na czarnej mordzie robią zabójcze wrażenie.
– Uważaj, są niebezpieczni.
Rzeczywiście, w miarę jak rozwija się ceremonia, czuję, że dzieciaki są w niebezpieczeństwie. Tamci kretyni postanowili udowodnić nam, że w ich kraju sprawiedliwość nie jest pustym słowem, i zamierzają wlepić im karę najwyższą. Nie można do tego dopuścić. Wstaję więc i zabieram głos. Oświadczam im, że ich kraj jest bardzo piękny i żywię wiele szacunku dla ich kultury. Opowiadam im o legendarnej wielkości Ghany, przypominam szczególne stosunki, jakie zawsze łączyły nasze kraje, oraz pełno innych niedorzeczności tego rodzaju, po czym wzywam do okazania wspaniałomyślności obu oskarżonym. To my jesteśmy winni, bo stworzyliśmy pokusę. Zresztą jest to prawda. Nie zostawia się majątku w zasięgu rąk dzieci, które umierają z głodu.
Podczas mojej przemowy patrzę w punkt wysoko ponad ich głowami. Nie potrafię zachować powagi widząc te mordy klownów. Jednakże zauważam, że są niezdecydowani. Jeden nieustannie drapie się w kark, przesuwając w ten sposób perukę, która jest dla niego za duża i spada mu wtedy na oczy.
Walę obcasem Miguela, który chichocze obok, i siadam wśród ogólnej ciszy, poprosiwszy na zakończenie przysięgłych o wielkoduszność. Sędziowie patrzą po sobie, najwyraźniej zakłopotani, przyglądają się oskarżonym, potem sufitowi, a kiedy nie zostaje już nic do oglądania, ogłaszają uniewinnienie. Chłopcy dostają jeszcze końcowe lanie, po czym zostają wyrzuceni na ulicę. Odbieram nasze paszporty i również wychodzę, by dołączyć do Miguela, który zatacza się ze śmiechu na chodniku.
Od tego czasu Miguel traci ostatecznie szacunek dla Ciastkarza, który przecież nadal robi swoje.
***
Togo, Dahomej… Podczas gdy w buszu pełno jest zachwycających Murzynek, to właśnie w Lagos, w Nigerii, w najniebezpieczniejszym mieście Afryki, niedorzecznym rezultacie afrykańskiej urbanistyki, nasz szanowny towarzysz objawia nagle swoje seksualne potrzeby. I oto w środku nocy jedziemy jego citroenem do czerwonej dzielnicy, w której dziewczyny podchodzą w światło reflektorów, by rozwierać uda i wykrzykiwać swoje bojowe zawołanie: �Fucky-fucky! Fucky- -fucky!"