Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Te dziewczyny…

Pokazuję: trzy. I wskazuję na miejsce, gdzie poszły spać.

– Te dziewczyny liżą sobie cipy.

– Liżą czipy?

– Nie. Wiecie, co to pochwa? Co kobiety mają tutaj?

Pokazuję między nogami.

– Pochwa. Rozumiecie?

Kiwają głowami. Rysy mają napięte, oczy utkwione we mnie, twarze lśnią im w świetle płomieni.

Samuel Grapowitz wysuwa język i rusza nim, jakby coś lizał.

– One sobie… no… językiem, rozumiecie?

Cofają się nieco. Tłumaczą sobie coś w swoich dialektach. Patrzą jeden na drugiego. Nic nie rozumieją. Oni sami starają się nawet nie dotykać. Ustne pieszczoty to coś okropnego, coś absolutnie zabronionego. A w dodatku między kobietami!

– Kobiety, szefie? Kobiety razem?

– Tak. U nas, w naszym kraju, to się nazywa lesbijki.

– Lesbijki. Tak, szefie.

Moi ludzie zaczynają się uśmiechać, rozumieją, o co mi chodzi. Capone zdecydowanym ruchem potakuje głową i potwierdza na użytek Albany i moich dwóch czarnuchów, powtarzając moje gesty:

– Liżą sobie cipy, chłopie.

Pomocnicy są zaskoczeni i przerażeni.

– I czekaj, jeszcze nie wiesz najgorszego. – Znów podchodzą bliżej i słuchają.

– Tu, między nogami, wiecie co mają?

Nie. Nie wiedzą.

– Mają w pochwie zęby. W dziurze, zęby. – Pokazuję zęby i miejsce, w którym są.

– Jeśli jakiś facet spróbuje…

Wysuwam dłoń poziomo w powietrzu i uderzam w nią kantem drugiej jak nożem gilotyny.

– Klak!

Jacky podchwytuje tę myśl. Robi ten sam gest rękami i krzyczy:

– Klak!

Pomocnicy jak jeden mąż odskakują do tym, przerażeni. Krzyczą coś w swoim dialekcie, instynktownie zasłaniają się. Jacky krzyczy dalej.

– Klak! Klak!

Postępuje do przodu, a pomocnicy cofają się w panice.

Teraz włącza się Capone:

– Tak, chłopaki, jedno machnięcie zębami i klak! Koniec!

Teraz Jacky:

– Zęby są ostre, spiczaste, obcinają za pierwszym razem. Klak!

Capone:

– Ale mają kły! Klak!

Samuel Grapowitz uśmiecha się ukradkiem. Na jego oczach znika cała konkurencja, ma nadzieję, że sam zostanie w szrankach i uwiedzie wszystkie dziewczyny.

Ludzie powoli uspokajają się. Pomocnicy rozmawiają między sobą. Albana czuje, że nadeszła jego pora. Ostatnio zrobił się bardzo dyskretny, cichy, ale teraz ma okazję pochwalić się swoją wiedzą. Wstaje, przybiera ważną minę i uczonym tonem oświadcza, że mamy rację. Byt w Europie, widział, i to, co powiedziałem, to prawda. Ahmed wskazuje na niego palcem.

– Ty, Albana? Klak! Klak?

– Nie, widziałem to na filmach. Ja w Europie chodziłem do kina. Widziałem filmy.

I rozpoczyna tyradę po arabsku. Pozostali z powagą słuchają, zwłaszcza Tamachekowie. Opowiada im zapewne o religii, o nieczystych kobietach i takie rzeczy.

***

Po tym przedstawieniu jestem spokojny. Sami zrobią wszystko, żeby trzymać się z dala od dziewczyn. Pozostaje jeszcze Samuel Grapowitz. Trudno jest koledze zabronić się rżnąć, zwłaszcza Samuelowi Grapowitzowi, po piętnastu dniach na pustyni. Zrobię mu mały kawał, i sama myśl o tym pozwala mi zasnąć z uśmiechem na ustach.

Następnego dnia, kiedy nadchodzi pora wyruszenia do Tessalitu, Kara z trudem decyduje się wsiąść do kabiny. Yannick, nasza mała klakklak, przeraża go.

Bruneteczka osiadła między mną a Karą. Kątem oka popatruje na tego olbrzyma ubranego na niebiesko, który wszystko robi, żeby jej nie dotknąć, i widać, że jest nim zainteresowana. Próbowała nawiązać ze mną rozmowę, ale postanowiłem ją ignorować. Skoro żądam od moich ludzi, żeby nie dotykali, nie mogę teraz dać im złego przykładu. Szkoda. Dziś rano, kiedy wsiadała, powiedziałem jej tylko:

– Jak mówiłaś, że się nazywasz?

– Yannick.

Robi przy tym uroczą minkę.

– A tak, Yannick. Wsiadaj.

I dalej prowadzę w milczeniu. Mimo wszystko przybrałem korzystną pozycję w stylu "szef konwoju". Ramiona proste, łokieć w oknie, spojrzenie skierowane w dal, jak w kinie. Od czasu do czasu lekkie napięcie mięśni, żeby dopełnić wrażenia, i… po prostu mam ją gdzieś. Będę ją ignorował. Nie interesuje mnie.

Widzisz, mała, jak cię ignoruję.

***

Miałem zamiar przejechać sto sześćdziesiąt kilometrów do Tessalitu jednym ciągiem, ale po drodze czekają na mnie interesy. Trzech ludzi w bubu, stojących koło peugeota 404 z plandeką, daje mi wielkie znaki ręką. To kupiec z San, małego, malijskiego miasta, jeden z moich dobrych klientów.

Przyjechał z południa, żeby się ze mną zobaczyć. Telegraf buszu raz jeszcze zadziałał. Wie, że nadjeżdżam, i chce pierwszy stanąć do negocjacji. Szybkość przekazywania informacji w krajach Trzeciego Świata zawsze będzie dla mnie tajemnicą.

Pocałunki, poklepywanie.

– Cześć, hadżi.

– Ualaj, Charlie, cieszę się, że cię widzę.

Badu Traure jest młody, ma około trzydziestki. To wysoki Murzyn w obowiązkowym niebieskim bubu. Ciemne okulary, złoty sygnet i zegarek to nieodłączne atrybuty bogactwa.

Przyjechał z dwoma pomocnikami, ubranymi w kolorowe bubu. Badu Traure klepie mnie po dłoniach, śmieje się, klepie mnie po plecach.

Jest przyjacielem tamtego hadżiego, tego, który jedzie za mną peugeotem 403 od Reggane. Cieszą się ze spotkania i już gadają po arabsku. O czym mogą rozmawiać? Zapewne jakieś historyjki o hadżich.

Dołączył do nas Jacky, i zaczynamy interesy w cieniu pod plandeką.

– Chotaaard!

Będę potrzebował księgowego. Już dawno go nie widziałem. Właściwie co rano stawał do raportu, ale ponieważ nic do niego nie miałem, nie zwracałem na niego uwagi.

– Chotard, do cholery, gdzie się podziewałeś tyle czasu?

– Jak to… przecież jestem tutaj cały czas.

Spytałem go tak tylko, przyjaźnie, a on od razu się nastroszył.

– No dobra, mamy robotę, uważaj.

Badu Traure rzuca się na niego.

– Księgowy. Jak zdrowie, księgowy?

Chotard nie cierpi spoufalania się. Nie wyciąga dłoni do poklepania. Spuszcza wzrok i chowa się za swoimi papierami.

Badu Traure chce dużo sprzętu. Ma wszystkie zalety dobrego handlowca. Jest wytrzymały, uparty, przebiegły i umie oszukiwać. Biznes zajmie nam trochę czasu.

– Abdulaj, robię interes, jeśli ciężarówki dobre.

Odpowiadam mu, że wszystkie moje ciężarówki są dobre, i wybucha śmiechem. Zwraca się do swojego pracownika:

– Słyszysz? Charlie przywozi tylko dobre ciężarówki. O tak! Dobre ciężarówki, Charlie ualaj.

Chyba pięć minut trwa napad śmiechu, który nim wstrząsa, zanim mogę dowiedzieć się, o co chodzi.

– Wiesz, jakie są twoje ciężarówki?

Opowiada mi epilog jednej z moich ostatnich transakcji. Jednemu facetowi z Sevare, dalekiemu kuzynowi Badu Traure, sprzedałem małą, trzy i półtonową ciężarówkę. Ponieważ nie podobał mi się ten przecinek w dowodzie rejestracyjnym, zmieniłem ładowność na dziesięć ton i tak sprzedałem wóz.

Jak wszyscy Afrykanie mój klient pomyślał sobie, że skoro wóz może udźwignąć dziesięć ton, to wytrzyma i piętnaście. Załadował towar i podwozie złamało się.

Mówię do Badu Traure, że był to błąd księgowego w dokumentacji i że coś takiego jemu nie może się przytrafić.

– Wiem, Charlie. Ty jesteś dla mnie bratem. Mam do ciebie zaufanie. Jesteś przyjacielem.

Ponowne pocałunki. Klepanie po plecach. Nie przeszkadza to, że chce wszystko sprawdzić, ciężarówki i części zamienne. Zlecam Chotardowi sporządzenie inwentarza. Przez całe popołudnie chodzi po obozowisku z hadżim, jego pracownikami i Josem, który wyciąga sprzęt.

***

W piasku leżą tysiące małych kamyków, poza tym jest płasko i goło jak okiem sięgnąć. Jesteśmy o jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Tessalitu, pośrodku no man's landu.

Nasze trzy klakklaki usiadły sobie na uboczu, odrzucone przez wszystkich. Pomocnicy z daleka obchodzą to miejsce, żeby zanadto się do nich nie zbliżać.

Samuel Grapowitz, wyprostowany i swobodny jak w eleganckim salonie, siedzi z nimi i rozmawia.

– Jacky, zauważyłeś?

– Tak, nie rozstaje się z nimi. Był tam już przy śniadaniu w Bordż.

– Słuchaj, nie chodzi o to, że to on, ale mam tego dość, kapujesz?

Mój plan jest prosty. Trzeba oderwać go od dziewczyn każąc mu przyjść do mnie na rozmowę. Kiedy będziemy sobie gadać, Jacky pójdzie do klakklaków i zapyta pielęgniarkę, czy ma penicylinę, tłumacząc jej, że to dla Samuela Grapowitza, i już będzie spalony do końca życia.

***

Samuel Grapowitz przybiega na wezwanie. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie zapuścić sobie czegoś, co ma udawać wąsy, naśladując Jacky'ego i mnie. Bez przerwy gładzi tych parę włosków dwoma palcami. Najwyraźniej jest wniebowzięty.

– Chciałeś się ze mną widzieć, Charlie? Jestem. Czym mogę służyć?

– Niczym, stary. Chciałem się dowiedzieć, czy wszystko w porządku, nic więcej. Podoba ci się pustynia?

– Cudowna.

– To świetnie, stary. Słuchaj, widziałem, że nieźle ci idzie z dziewczynami.

Aż podskakuje.

– Zauważyłeś. Widziałeś, nie? Widziałeś?

– To jasne, stary. Podobasz im się. Jak ty to robisz, żeby tak szybko dawać sobie radę z kobietami?

Promieniejąc z radości Samuel wygłasza egzaltowaną tyradę. Wyznaje mi, że te trzy dziewczyny to dla niego okazja, by odżyć.

– Rozumiesz, Charlie, seks to warunek równowagi ogólnej, rozumiesz?

Patrzę w kierunku klakklaków. Jacky właśnie do nich podszedł i rozmawiają. Obok mnie Samuel opowiada o miłości grupowej, o wymianie partnerów. W oddali pudel grzebie w swoim plecaku. Samuel Grapowitz głośno marzy, podczas gdy o dwadzieścia metrów dalej wspaniała przyszłość, która się przed nim otwiera, zostaje zniszczona jednym celnym kopniakiem.

– Samuel…

– Hmmm?

– Nie powinieneś zostawiać ich samych. W takim obozowisku to błąd, który może się zemścić. Wiesz, ilu facetów na nie czyha?

Kładzie mi rękę na ramieniu, drugą dłonią przygładza swoich parę włosków pod nosem.

46
{"b":"93994","o":1}