Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W towarzystwie Kary podchodzę do grupki pasażerów, którzy są najwyraźniej w szoku. Wszystko dopiero co się rozegrało. Ludzie rozstępują się i widzę, że na ziemi leży człowiek. To kierowca. Algierczyk, którego wielokrotnie już widywałem. Jest paskudnie ranny. Twarz ma bladą i ciężko oddycha. Pod jego ręką piasek jest czerwony od krwi. Odchylam materiał i krzywię się. Nie jest to ładne. Przedramię ma otwarte złamanie. Z mięsa sterczy kość i krew tryska strumieniem. W ranie pełno piasku. Trzeba będzie działać szybko, żeby go uratować, bo na pustyni rany błyskawicznie zakażają się. Upał powoduje szybkie gnicie, w parę godzin, i śmierć jest nieunikniona. Uciszam pasażerów, którzy wszyscy zaczynają mówić jednocześnie. Nie licząc drobnych kontuzji, żaden nie wydaje się ranny.

Przede wszystkim najpilniejsze. Robię uciskowy opatrunek i zastrzyk z morfiny. Oprócz skrzyń z witaminami i aspiryną nie mamy w konwoju żadnych lekarstw ani apteczki.

– Chotard, załadujemy go do peugeota. Leć na gazie do Bordż-Moktar, zanim nie wykituje.

– Nie mogę, Charlie. Nie mogę znieść widoku krwi. Boję się, że zemdleję.

– Masz naprawdę wszystkie zalety. Capone, każ go załadować na moją ciężarówkę, ale ostrożnie, i połóż jakiś koc, żeby wszystkiego nie usmarował krwią. Chotard, jedź pierwszy i zawiadom pielęgniarza, że mamy ciężko rannego. Wallid, uda ci się podnieść ciężarówkę?

– Tak, za pomocą kabli da się to zrobić.

Podczas gdy Capone wspomagany przez trzech pomocników układa rannego w mojej kabinie, reszta zespołu bierze się do roboty.

Wyciągają nie wiadomo skąd kable i przywiązują je do wywróconej ciężarówki i do białego mercedesa Wallida, który powoli odjeżdża aż do chwili, kiedy kable są napięte. Wtedy wciska gaz. Mercedes wyje, tamten wóz chwieje się, unosi i całym ciężarem opada na koła.

Podczas gdy odłączają kable, każę wydać żywność i wodę dwóm pomocnikom z rozbitej ciężarówki. Znam właściciela, handlarza z Gao, z którym robiłem interesy; zawiadomię go. Na razie pomocnicy, którzy nie umieją prowadzić, będą czekać na miejscu, przy ciężarówce. Może to potrwać kilka tygodni, ale nie są zaniepokojeni, są przyzwyczajeni do takich sytuacji. Pasażerowie rozmieszczają się na moich wozach, po czym na pełnym gazie jedziemy do Bordż-Moktar. Na blasze falistej pojękuje ranny. Trochę zwalniam, ale musimy przecież jechać szybko, jeśli chcemy go uratować. Zresztą, niezależnie od szybkości, ciężarówka podskakuje na każdym wyboju. Znów zaczęła lecieć krew.

Kilka kilometrów dalej ranny zaczyna wyć. Ten leżący obok mnie biedak zaczyna mnie denerwować. Wydaje z siebie długie, przenikliwe jęki. Nic dla niego nie mogę zrobić na tej nierównej drodze.

Czemu nie cierpi w milczeniu? Jego wrzaski, w połączeniu z brakiem snu, męczą mnie. Proszę Karę, żeby kazał mu milczeć. Nic z tego. Zdenerwowanie wpływa na mój sposób prowadzenia i najeżdżam prosto na wzgórek nieco większy niż inne. Podskakuję do sufitu, a Kara całym ciężarem spada na rannego, który wydaje ryk bólu. Rozwścieczony staję w miejscu, co wyrzuca ich obu na szybę.

Wyrzucam z kabiny wszystko, co mi wpadnie w rękę. Znajduję Przesyconą smarami szmatę i wciskam ją rannemu w usta.

– Połknij to i daj mi spokój.

Jego wzrok wyraża najwyższe przerażenie. Zapomina nawet o bólu.

– Kara, wytłumacz mu: rozumiem, że go boli, zgoda na ból, ale w ciszy. Milczeć! Kiedy krzyczy, nie mogę prowadzić.

I ruszam dalej, podczas gdy mój pomocnik tłumaczy. Pomiędzy jednym omdleniem a drugim ranny wydaje już teraz spod knebla tylko zduszone pomruki. Kara wymierza mu od czasu do czasu policzek, żeby go ocucić. Opatrunek jest źle założony i krew nadal płynie. Facet powoli wykrwawia się, i w końcu już nie ma siły, żeby krzyczeć. Przy każdej utracie przytomności Kara mierzy mu tętno, po czym kiwa głową na znak, że gość jeszcze żyje.

***

Noc już prawie zapadła, kiedy zajeżdżam pod budynek celników. Oczekuje mnie wojskowy pielęgniarz. Zabiera rannego, który szczęśliwym trafem jeszcze oddycha.

Ciężarówka facetów z Grenoble jeszcze tu jest. Dogoniłem ją, mimo straconego czasu.

Dawno już nie spałem. Jestem wykończony, zdenerwowany, ale mam jeszcze coś do zrobienia. Muszę jechać do malijskich celników. po drugiej stronie no man's landu, o sto sześćdziesiąt kilometrów stąd. Ponieważ noc jest jasna, nie mogę obudzić celników algierskich. Zatrzymaliby mnie. Dwudziestu pomocników na zmianę popycha naszego peugeota, do którego wsiadłem z Jackym. Kiedy uznaję, że jesteśmy dostatecznie daleko włączam silnik.

Przejazd zajmuje dwie godziny. Walcząc ze snem jadę na pełnym gazie, przy muzyce Rolliag Stonesów, ku utrapieniu małych skoczków, które pojawiają się w świetle reflektorów, skacząc jak małe kangury. Jacky podaje mi papierosa za papierosem, żeby utrzymać mnie na jawie. Nie rozmawiamy wiele.

Szlak zmienia się. Mamy teraz czarny żwir, znak, że niebawem wjedziemy w masyw Adraru Iforasów. Droga robi się węższa. Jest bardzo wyboista, pełno tu zakrętów i wzniesień.

Przejeżdżamy między dwoma czarnymi wzgórzami i jesteśmy w Tessalicie. Trzeba skręcić w wąską drogę w prawo, żeby dojechać do lepianki celników.

Budzę strażnika w szortach, który śpi na macie rozłożonej przed drzwiami.

– O! Dzień dobry, panie Charlie. Nie masz ciężarówek?

– Na razie nie, jadą z tyłu. Jest tu Cissoko?

– Nie, porucznik poszedł z kobietami. Przywiozłeś moje buty? I moją piłkę futbolową? Dasz mi je?

– Poczekaj trochę. Później, śpieszy mi się. Wiesz, gdzie jest porucznik?

Cissoko to szef posterunku. Jest mi całkowicie oddany. Od trzech lat poważnie zwiększam jego dochody i podniosłem jego poziom życia, nie licząc prezentów. Korzysta z mojej hojności i załatwia liczne kobiety w wiosce.

– Wiesz, w którym jest domu?

– Tak, panie Charlie, ja wiem.

Po obudzeniu połowy Tessalitu wreszcie znajdujemy porucznika Cissoko. Jest szczęśliwy, że mnie widzi. Przy okazji każdych moich, odwiedzin zarabia forsę.

– Mam dla ciebie robotę.

Szeroki uśmiech.

– Co mam zrobić?

– Dwóch facetów jedzie tutaj ciężarówką. Przyblokuj ich, zabierz im paszporty i nie dopuść, żeby wyjechali, aż do mojego przyjazdu.

– A więc to łatwe.

– Ale tylko ich zatrzymaj. Żadnego bicia, żadnego więzienia. Nie zabierzesz im pieniędzy, niczego im nie ukradniesz.

– O! Więc to trudne.

– Dostaniesz peugeota 504, jeśli wszystko pójdzie dobrze, bez przemocy.

Jest zadowolony. Już od dawna obiecuję, że przywiozę mu samochód. Zapewnia mnie, że nie ma problemu. Powtarzam mu, że ma działać łagodnie.

– Obiecuję, przysięgam, bądź spokojny.

Mam być spokojny z tą chlubą malijskiej armii! Odbywa służbę w Tessalicie, w środku pustyni, za karę, a żeby zostać ukaranym w Mali, trzeba naprawdę na to zasłużyć. Ale sojuszników się nie wybiera. Jestem przynajmniej pewien jednego. Faceci z Grenoble nie pojadą dalej.

***

Mamy akurat tyle czasu, ile trzeba, żeby wrócić do Bordż-Moktar. Pędzę po wyboistym szlaku i wielokrotnie walimy głowami o sufit. Po trzydziestu kilometrach jesteśmy już na płaskim podłożu i teraz naprawdę przyśpieszam. Jak wszyscy tutaj, celnicy wstają wcześnie, żeby skorzystać z porannego chłodu. Niebo już jaśnieje, kiedy dojeżdżamy w pobliże Bordż-Moktar, w samą porę.

Ponownie objeżdżam wioskę i staję koło ciężarówek.

Teraz mam czas. Chcę tylko jednego, spać.

***

Mogłem pospać dłużej, ale przychodzą zawracać mi dupę.

– Charlie, kawaaaaa! Mam dla ciebie trzy dziewczynki! To Capone z jego kawałami. Żeby sprawić mu przyjemność, udaję zainteresowanie. Nie ruszając się z pryczy pytam:

– Fajne czy balerony o niskim zawieszeniu?

– Ooch, może jest trochę niskie.

Cholerny Capone. Powinien podwyższyć nieco poziom swoich kawałów. Przez chwilę wyobrażam sobie, jak mógłby w rzeczywistości przedstawiać się widok trzech dziewczyn na pustyni, przy stopniach mojej ciężarówki. Byłoby to niezłe. Capone powtarza się.

– Chcą się z tobą widzieć.

– Dobra, Capone, robisz się nudny.

– Nie on jeden zresztą.

Do cholery! Naprawdę odpowiedział mi kobiecy głos, i to po francusku. Wkładam szlafrok, zeskakuję z pryczy. Otwieram drzwi: to nie kawał.

Rzeczywiście stoją na dole trzy dziewczyny, znieruchomiałe w milczącej dezaprobacie. Patrzę na nie i już żałuję, że zszedłem z pryczy. Jedna z nich jest jako tako znośna, trochę tłustawa. Pozostałe to balerony o niskim zawieszeniu: gruba turystka model popularny, zaczerwieniona i mała, oraz mała brunetka, wysuszona i brzydka.

Już mnie nienawidzą i zabijają wzrokiem. Mój dobry humor prysł.

– Czego chcecie?

Mały pudel odpowiada kwaśno.

– Przede wszystkim trochę szacunku.

I zaczyna się feministyczna tyrada, rządy mężczyzn się skończyły, kobiety mają dość traktowania jak przedmioty, nie na darmo całe życie walczyła o zniesienie męskich przywilejów i pustynia nie jest miejscem, gdzie pozwoli się w ten sposób traktować. Co ja takiego zrobiłem? Z dobrego serca trochę żartuję, a traktuje się mnie jak ostatnią świnię.

Podczas tej gadki schodzę po stopniach i idę na tył wozu, żeby się odlać. Idzie za mną wydzierając się, całkowicie pochłonięta treścią swego przemówienia. Będę mógł wreszcie spokojnie się wysiusiać czy nie? Zdaje sobie sprawę, co właśnie robię, i wycofuje się zaszokowana, nadal wydając swoje piskliwe dźwięki.

Wyzwolenie kobiet i wszystkie te rzeczy bardzo popieram. Gdyby tylko zechciały nie krzyczeć za każdym razem, kiedy do mnie mówią, i obrażać mnie pod pretekstem, że mówią do mężczyzny. Nie widzę nic złego w tym, że bronią swoich praw i swojej osobowości. Chętnie przyznam im swobodę myśli, ale mnie interesuje ich dupa.

Zauważyłem, że najbardziej wsiadają na człowieka te najbrzydsze, bo na nie nikt nie wsiada. Nienawidzą mężczyzn, bo nigdy żadnego nie mają. Właśnie mam przed sobą taki egzemplarz.

– No dobra, nie obudziłyście mnie, żeby zawracać mi dupę waszymi pretensjami. Czego chcecie?

44
{"b":"93994","o":1}