Литмир - Электронная Библиотека
A
A
***

Kończymy tankowanie. Kierowcy, z rękami w kieszeniach, przyglądają się pracy pomocników. Gorąco im. Światło jest bardzo intensywne.

Lubię, kiedy słońce grzeje mocno, bezlitośnie. W przeciwieństwie do wielu Europejczyków nigdy mi nie przeszkadzało. Od dawna już nie czułem się tak dobrze i tak pełen energii.

W połowie dnia teren zmienia się. Z obu stron szlaku, w oddali, tworzą się jakby bardzo niskie wały z piasku. Dojeżdżamy do czterechsetnego kilometra. Miejscami pojawiają się zagłębienia. Koleiny stają się wyraźniejsze.

Takie podłoże jest trudne, a może stać się niebezpieczne, gdzieniegdzie są ławice miałkiego piasku. Przy odpowiednim rozpędzie przejeżdża się bez problemu.

Wały piaskowe ciągną się jeden za drugim przez pięćdziesiąt kilometrów. Przed nami nadal twardy, jasny korytarz. Słońce tworzy na nim błyszczące plamy, bardzo daleko, na horyzoncie, wyglądają jak kałuże wody. Ławice miałkiego piasku są szare, kontrastując z pomarańczową pustynią. Jedziemy jeszcze godzinę, po czym nakazuję tworzyć krąg.

Urządzamy obozowisko. W tym momencie okazuje się, że brakuje jednej ciężarówki. Albana zaginął.

� Kara. Przygotuj mi herbatę.

Nie mam ochoty od razu psuć sobie tego pięknego dnia kłopotami. Chłopaki przychodzą czegoś się dowiedzieć. Oczywiście, nikt niczego nie zauważył. Kwitną przypuszczenia. Proszę o ciszę. Wypijam herbatę i podejmuję decyzję.

Jest kilka możliwości: jeżeli się zgubił, jesteśmy w gównie po uszy. Mógł zjechać ze szlaku gdziekolwiek, i nawet nie chcę myśleć o trudnościach organizacyjnych, jakie sprawić muszą poszukiwania. Korci, żeby go zostawić, ale z drugiej strony oznaczałoby to utratę jednej ciężarówki. Mógł też ugrzęznąć po osie, jeżeli źle przejechał przez jakąś ławicę. Wolę jednak sądzić, że po prostu miał awarię. W każdym razie zawraca dupę.

– Chotard, przygotuj peugeota 504, będziesz prowadzić.

Biorę też Josa, jedynego, który zna się trochę na mechanice, Karę, jakimś cudem znajdującego wyjścia ze wszystkich naszych pustynnych problemów, i Jacky'ego, który ma ochotę się przejechać.

***

Jedziemy dwadzieścia kilometrów z powrotem nie dostrzegając niczego. Noc jest jasna. Jeśli ciężarówka stoi na szlaku, nie możemy jej nie zauważyć… Trzydzieści, czterdzieści kilometrów…

Wkurwia mnie ten Albana. Co, nie mógł mieć tej awarii gdzieś bliżej obozu?

W miarę, jak jedziemy, dalej, zaczynam się niepokoić. Od naszego ostatniego postoju wodno-olejowego zrobiliśmy tylko osiemdziesiąt kilometrów. Wtedy jeszcze z nami był. Dobrze pamiętam, że widziałem tę jego parszywą mordę. Dotąd zrobiliśmy sześćdziesiąt. Jeżeli po dwudziestu kilometrach nadal się nie zjawi, oznaczać to będzie katastrofę. To znaczy, że zgubił się gdzieś na pustyni.

– Chotard, ile na liczniku?

– Mniej więcej siedemdziesiąt pięć.

– Skurwiel!

Parę minut później Kara wskazuje na ciemną sylwetkę. To ciężarówka. Nareszcie. Ten kretyn nawet nie pomyślał, żeby zapalić światła jako drogowskaz. Najwyraźniej nie ruszył się od czasu naszego ostatniego postoju.

Samochód jeszcze nie zatrzymał się całkowicie, kiedy wyskakuję.

– I co?

Albana, który wyszedł mi na spotkanie, cofa się o krok.

– To nie moja wina.

– Zobaczymy. Co się stało.

– Koło się zablokowało. Nie wiem dlaczego.

Kara dowiaduje się więcej od jednego z pomocników. Z niewiadomych przyczyn wcisnął się hamulec i nie daje się odblokować. Zamiast od razu się zatrzymać, Albana pojechał dalej, w wyniku czego złamała się półośka. Zwracam się ku niemu, a on cały kurczy się pod moim spojrzeniem.

Jos, po obejrzeniu wozu, jest mniej kategoryczny. Jego zdaniem półośka mogła pęknąć sama, blokując koło. Albana uratował głowę, ale jest nadal straszliwie zaniepokojony. Wie, że jego los związany jest z losem wozu, i że nie przepadam za nim.

– Możesz to zdemontować, Jos?

– Zdemontować tak, to proste. Ale potem złożyć z powrotem…

– Zobaczymy. Zaczynaj od razu.

Koło zdejmują szybko. Pod tylną oś wstawili lewarek, po czym trzeba było odkopać oponę, żeby wyciągnąć koło. Wszystko jest pordzewiałe i Jos musi walczyć z nakrętkami, zanim udaje mu się wyciągnąć półośkę.

Jest to długi metalowy pręt, z kołem zębatym na końcu, a właściwie z czymś, co kiedyś nim było, bo wszystkie zęby ma starte. Jos przeciera ręce piaskiem, żeby pozbyć się smaru.

– Faktycznie pękła. Nic się nie da zrobić, nadaje się tylko do wyrzucenia.

Kurwa. Zapada chwila ciszy. Każdy myśli o konsekwencjach tej awarii. Szary ze strachu Albana poci się wielkimi kroplami. Ale Jos, przyglądający się złamanej części, mówi mi w zamyśleniu:

– Zastanawiam się, czy nie widziałem czegoś takiego w ładunku. Zdaje się, że widziałem trochę takich części.

– Jesteś pewien?

– Że są takie same, nie. Ale na pewno są to półośki. Są w ciężarówce Jacky'ego i łatwo można się do nich dostać.

To dobra wiadomość.

– Chotard. Wracaj do obozu. Znajdź te części i weź po sztuce każdego rodzaju, na wszelki wypadek. Zabierz prowiant dla trzech osób na miesiąc, na wypadek gdyby nie udało się naprawić.

Na te słowa mina Albany wydłuża się jeszcze bardziej. Zbiera się na odwagę:

– Chyba mnie tu nie zostawisz?

– A dlaczego nie? Znasz zasady. Co ja powiedziałem przed wyjazdem?

– Tak, ale…

– Powiedziałem, że każdy odpowiada za swoją ciężarówkę i że zostanie z nią, gdzie by to nie było, aż do sprzedaży. Nie powiedziałem tego?

– Owszem, ale…

– Więc czego mi zawracasz głowę? Chyba się tego spodziewałeś, nie?

– Ale Charlie, ja nie znam pustyni. Pomocnicy już prędzej. Oni mogą zostać, są przyzwyczajeni.

– Zostaniesz tutaj. W ten sposób będziesz miał czas, żeby pomodlić się do Allacha. Coś mi się zdaje, że niezupełnie jesteś wobec niego w porządku. Widzisz, jak się wszystko dobrze składa!

– Ale…

– Zamknij się! Teraz dosyć już tego. Powiedziałem, że zostaniesz i zostaniesz, aż do chwili, kiedy znajdę jakieś rozwiązanie. I nie waż mi się stąd odchodzić, zostawię instrukcje celnikom w Bordż-Moktar, żeby cię przytrzymali, gdybyś próbował przejść du Mali. A teraz stul pysk, jeśli nie chcesz, żebym cię przywiązał do wozu. Idź i pomóż Josowi.

Ten ostatni wrócił pod ciężarówkę, żeby odblokować szczękę hamulca.

***

Chotard wraca dwie i pół godziny później, podczas gdy mój mały zespół nadal pławi się w smarach. Jos ma uwalaną nawet twarz. Pod okiem Albany, który wstrzymuje oddech, Chotard wyciąga z bagażnika pięć długich metalowych rur. Jos porównuje je po kolei do złamanej półośki. Patrzy na mnie, po czym spogląda na Albanę z małym uśmieszkiem.

– Jest dobra.

Westchnienie ulgi Albany słychać było chyba nawet w obozie.

Naprawa, długa i żmudna, trwa wiele godzin. W środku nocy słyszymy, jak od północy zbliża się warkot silnika. Słychać go przez dobry kwadrans, po czym w dali na szlaku przejeżdża ciężarówka. Z tyłu można dostrzec sylwetkę załadowanego samochodu. To dwaj faceci z Grenoble, którzy nie chcieli mi sprzedać swoich wozów w Adrarze. Musieli mieć jakieś problemy, inaczej przejechaliby już dawno.

No cóż, to dobrze się składa. Będę mógł się do nich dobrać od razu.

***

Jos uwolnił szczękę hamulca. Ma trudności z założeniem nowej półośki. Musi wejść w ściśle określonym położeniu, a niełatwo je znaleźć. W końcu woła mnie.

– Już, Charlie.

– Wspaniale! Dobra robota!

Jest zadowolony. Albana jeszcze bardziej, bo był już w rozpaczy. Pomocnicy z powrotem zakładają koła, ale pojawia się nowy problem. Żeby odkopać tamto koło, zrobiliśmy taką dziurę, że ciężarówka Albany już nie tyle ugrzęzła, co zapadła się w ziemię. Koła ślizgają się i w żaden sposób nie mogą wyjechać. Podkłady są zupełnie nieprzydatne. Koła przesuwają się tylko i wyginają, ale nie znajdują oparcia. Znowu tracimy czas, podczas gdy mnie bardzo teraz pilno do Bordż-Moktar. Wrzeszczę, opieprzam pomocników i Albanę. Wykopują od strony dziury łagodny stok. Wreszcie ciężarówka wyjeżdża. Teraz osiemdziesiąt kilometrów z powrotem do obozu. Wstaje dzień. Ogłaszam, że natychmiast wyjeżdżamy i w alarmowym tempie każę wszystko zwijać. I jedziemy.

Znowu twarde podłoże, płaskie i monotonne. Wkrótce przejeżdżamy Bidon V. Okolica ta zawsze przypomina mi moje cierpienia w czasie pierwszych przejazdów, kiedy miałem zablokowane nerki. Kiedyś spędziłem kilka godzin w jednym z tych małych hangarów.

Na każdym przejeździe przeklinałem się za to, że nie wziąłem ze sobą ampułek morfiny. Potem w Niamey było już mi lepiej i zapominałem. W Europie, daleko od bólu, nigdy niczego nie przygotowywałem. Rezultat: za każdym razem gehenna. Teraz mam ze sobą wszystko, co trzeba, ale nigdy tego nie używam. Chociaż tego nie lubię, narzuciłem sobie zasadę, by pić dużo wody, i uniknąłem w ten sposób nowych ataków.

Dzisiaj niebo jest lekko zamglone. Jest nadal równie gorąco, ale światło mniej razi w oczy. Mam nadzieję dojechać do Bordż-Moktar po południu.

Ale nie będę tam przed wieczorem.

***

W odległości sześćdziesięciu kilometrów od algierskiego punktu granicznego następuje opóźnienie. Już od wielu kilometrów widziałem na horyzoncie mały punkt bez obłoku pyłu. To jakiś zatrzymany pojazd. Im bardziej się zbliżam, tym jego kształt wydaje mi się dziwniejszy. Jest zbyt kwadratowy na ciężarówkę i zbyt duży na samochód. Pierwszy domyśla się Kara.

– Wypadek, szefie.

Byłby to pierwszy wypadek, jaki widzę w Tanezrufcie, pośrodku równiny bez żadnych przeszkód. A jednak muszę pogodzić się z faktami, rzeczywiście leży tu na boku ciężarówka.

Dookoła porozsypywane są daktyle, które wyleciały z rozszarpanych worków, a przednia szyba jest roztrzaskana. W jaki sposób kierowca mógł się tu wywalić? Nigdy się tego nie dowiem.

43
{"b":"93994","o":1}