Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zdejmij kominiarkę.

Waha się. Wszyscy podeszli bliżej i przyglądają się całej scenie w całkowitym milczeniu. Albana zdejmuje czapkę i kiwam, żeby podszedł jeszcze bliżej.

– Masz teraz uszy na wierzchu?

– Tak szefie.

– Dobrze słyszysz?

– Tak szefie.

– Więc ci wytłumaczę.

Jest całkowicie nieruchomy, patrzy na mnie swoimi wielkimi oczami, w których widać strach, cały zrobił się szary. Trzej nowi stoją na boku i w milczeniu przyglądają się.

– Albana, Jacky powiedział mi, że nic nie robisz. Traktujesz One i Two, którzy są moimi pracownikami, jak gówno, i ukradłeś im pieniądze. To już są trzy błędy. To moje ostatnie ostrzeżenie. Jeszcze jeden błąd i wypieprzam cię, niezależnie od tego, gdzie będziemy. Jasne?

– Tak.

– Zrozumiałeś?

– Tak, szefie.

– Więc teraz rusz dupę i bierz się do roboty.

Rusza. Z kominiarką w garści idzie w kierunku ciężarówek, ze zwieszoną głową.

– Albana.

Na dźwięk mojego głosu przechodzi go dreszcz. Odwraca się.

– Powtórz, że zrozumiałeś…

– Tak, zrozumiałem.

– Więc rusz dupę, skurwielu.

Tym razem porusza się szybciej i znika za ciężarówką. Wkrótce dobiegają stamtąd odgłosy walenia młotkiem, z których wynika, że zostałem dobrze zrozumiany.

Miał szczęście. Kilka lat wcześniej nie ostrzegałem ludzi przed przejściem do rękoczynów. Była to metoda szybsza. Trzej Francuzi obejrzeli całą scenę i zrobiła na nich odpowiednie wrażenie. Wallid, otrzaskany z moimi metodami, podchodzi się przywitać, jak gdyby nigdy nic. W tym momencie Jos decyduje się.

– Od czego zaczynamy, szefie?

Punkt dla niego. Wskazuję na stos części, zajmujących połowę hangaru. Wszystko to trzeba załadować na ciężarówki. Ogarnia wzrokiem ogrom roboty i pyta spokojnie:

– W jakiej kolejności?

Dwa punkty.

– W żadnej. Wszystko ładujesz w maksymalnym bałaganie. To sposób na celników. Im większy burdel, tym mniej sprawdzają.

Śmieje się i ciągnie za sobą tamtych dwóch. Rozpoczyna się praca.

***

Ciężarówki ustawione są pod ścianą hangaru. Jest to ciąg blach o niejasnych kolorach. Całość uzupełniają rdza i wygięcia.

To stare landary, przestarzałe modele, które już wyjeździły swoje. Nie kosztują mnie drogo i nie interesuję się zbytnio ani ich pochodzeniem, ani stanem ich karoserii. Jedyna istotna rzecz to, żeby silniki wytrzymały aż do Mali. Nawet wysłużony silnik może jeszcze długo popracować, jeśli nie żałuje mu się oleju i wody w chłodnicy.

Nauczyłem się tego w Afryce.

Po drugiej stronie, zajmując sporą powierzchnię w hangarze, leżą nasze towary. Są tu setki opon, ułożonych po pięć lub sześć, do wszystkich możliwych typów samochodów i ciężarówek, w najróżniejszym stanie. Znaleźć tu można zarówno opony nowe jak i łyse, nie zapominając o poszarpanych. Trzy czwarte z nich to używane, bieżnikowane ogumienie, które w Afryce na szlaku nie zdaje egzaminu, ale daje się mimo wszystko sprzedać. Oprócz tego są tu części zapasowe, mnóstwo stosów złomu, który Chotard skupuje na wagę na cmentarzyskach według marek albo modeli samochodów. Wreszcie, nieco z tyłu, ustawiono kilka skrzyń z najróżniejszymi towarami.

Chotard przedstawił mi listę tego wszystkiego, co będziemy przewozić. Na papierze wygląda to niemal równie imponująco jak w rzeczywistości. Wszystko zostało poklasyfikowane, co daje prawdziwy inwentarz na trzydziestu stronach.

Jest tam nawet karabin na słonie, nowiutki Weatherby 458. To prezent dła malijskiego przyjaciela, który chciałby zapolować na motyle.

***

Kazałem urządzić coś w rodzaju salonowego kącika na wolnej przestrzeni pod ścianą. Wokół siedzeń samochodowych, znalezionych w naszym składzie, ustawiono kilka blaszanych piecyków. Tutaj też zwołuję swój sztab na przegląd sytuacji.

Jacky i Chotard siadają ze mną. Trzyma się przy nas Samuel Grapowitz. Jest już ciemno. W hangarze tętnią odgłosy działalności, którą uruchomiłem. Samuel Grapowitz otwiera usta, żeby ponownie dać upust swojej fantazji. Przerywam mu.

– Teraz poważnie, chłopaki. Ile czasu potrzeba na przygotowanie wszystkiego?

Chotard odpowiada, że dwanaście dni, żeby wszystko załadować, zakończyć prace nad karoseriami i przeglądy ciężarówek oraz załatwić sprawy papierkowe… Jedną z cech charakteru Chotarda jest wieczny pesymizm. Taki defetyzm w działaniu denerwuje mnie. Jacky ma bardziej pozytywne nastawienie i liczy na dziesięć dni.

– Dobra. Wyjeżdżamy za pięć dni.

Jacky zgadza się. Chotard trochę mniej, ale zaczyna się przyzwyczajać. Natychmiast robimy listę problemów i rozdzielamy zadanią. Chotard ma zająć się wyrobieniem praw jazdy dla wszystkich.

– To znaczy, że trzeba zrobić zdjęcia nowo zatrudnionym. Załatw to jeszcze dziś wieczór. Potem poślij ich, żeby pożegnali się z żonusią, pieskiem itd. Jutro wszyscy tutaj o siódmej.

Na następne dni musi nam jeszcze znaleźć dwóch dodatkowych kierowców, zawodowców, jeśli nie znajdzie nikogo innego, w miarę możności nie całkowitych matołów. Musimy się maksymalnie sprężać, żeby szybko wystartować, i nie chcę tkwić tutaj z powodu braku pracowników. I wreszcie do Chotarda należy zaopatrzenie. Potrzebujemy dwóch posiłków dziennie w hangarze, jedzenie musi być obfite i pożywne. Chcę, żeby ludzie dobrze jadali. Chotard rezerwuje dla nas pokoje w tym samym motelu co zawsze, przy szosie dwa kilometry stąd. Pracownicy będą spać na miejscu. Następnie idę rzucić okiem na załadunek w towarzystwie Jacky'ego.

– Ty, bracie, musisz przede wszystkim zająć się nauką jazdy.

– Nie ma sprawy.

– Bądź ostrożny, nie mamy czasu.

– Zgoda.

– Najpierw weź Europejczyków. Ja zajmę się osobiście One i Two, bo inaczej się wystraszą. Dobra, co innego? Jacky i Chotard potrząsają głowami.

– No to jazda.

***

Przygotowanie wszystkiego w pięć dni stanowiło nie lada wyzwanie. Taka przesada to najlepszy sposób, żeby ruszyć szybko z miejsca.

Już nazajutrz Chotard przyprowadził mi dwóch młodych facetów. To zawodowi kierowcy TIR-ów. Ratuje ich to, że przejechali sporo po różnych dziwnych szlakach, do Iranu, Syrii i innych gówien. Są to dwaj bracia, o jednakowym wyglądzie. Wysocy, szczupli, z długimi włosami, w dżinsach i tenisówkach. Przedstawili się jako Jean-Paul i Olivier, i od razu przystąpili do roboty. Nie są sympatyczni, ale nie mam wyboru.

Ludzie urządzili się w hangarze, rozłożyli tam śpiwory i koce. Robota zaczyna się bardzo wcześnie rano i ciągnie do późna w noc.

Mianowałem Josa brygadzistą, trochę, pomaga mu Wallid. On porozdzielał też zadania. Przez cały dzień jego okrzyki poganiają pracujących, i całość szybko posuwa się do przodu. Europejczycy pracują przy załadunku. Nieustannie krążą tam i z powrotem tragarze, i powoli towary układają się w stosy na przyczepach. Od czasu do czasu ogłaszamy mobilizację generalną, kiedy trzeba przenieść wyjątkowo ciężki element. Szczególne trudności związane są z przenoszeniem silników do ciężarówek. Jest ich pięć. Są to ogromne metaiowe kloce, z których zwisają rury i kawałki żelastwa. Są jednocześnie bardzo ciężkie i niewygodne w obsłudze. Jos ściągnął parę desek, żeby zrobić pochylnię, i cały zespół natęża się, ciągnąc i pchając wśród wrzasków, aż silniki kolejno lądują na przyczepach.

Obie spawarki pracują bez przerwy. Zajmują się nimi głównie One, Two i Wallid, i pracując przy blacharce robią szybkie postępy.

Na zewnątrz, na polu, Jacky zabrał się za lekcje prowadzenia ciężarówek dla tych, którzy nigdy tego nie robili. Stosuje metodę, którą narzuciliśmy sobie sami wobec siebie. Sadza facetów za kółkiem i każe im jechać. To nic trudnego. Żeby doprowadzić trzydzieści ton na miejsce przeznaczenia, wystarczy posadzić idiotę za kierownicą i wskazać mu kierunek. Na początku wszyscy są trochę spięci, ale szybko zdają sobie sprawę, że siedzą za sterami ciężarówki, że jadą i że ani nie umarli, ani nie wylądowali w rowie.

Zrozumieli. Jacky wybrał jako sprzęt szkoleniowy dziesięciotonowego mana. Początkowo silnik trochę cierpi. Biegi zgrzytają. Jedyna trudność przy prowadzeniu to podwójne wysprzęglanie. W dużej ciężarówce nie zmienia się biegów tak, jak w samochodzie. Trzeba wrzucić luz, przygazować, żeby zwiększyć obroty, i ponownie wcisnąć sprzęgło, żeby wrzucić bieg. Dopóki ta prosta operacja nie zostanie przyswojona, każdy denerwuje się nad dźwignią zmiany biegów. Z Jackym i ze mną było tak samo. Z chwilą kiedy się to zrozumie, wóz sam jedzie. Siedząc w moim fotelu nadzoruję postępy według odgłosów pracy silnika. Jestem zadowolony. Koncert zgrzytów, rozlegający się pierwszego dnia, powtarza się coraz rzadziej.

Daleki jestem jeszcze od wyzdrowienia, moje ciało zostało poważnie osłabione chorobą i mam jeszcze wiele kilogramów do odzyskania. Moje mięśnie stopniały i ubrania na mnie wiszą. Jacky urządził mi prawdziwy bufet, z którego czerpię na bieżąco: wędliny, kilogramy świeżego mięsa, owoce. Zdobył też dla mnie trawkę i palę, żeby nabrać apetytu.

Lepiej teraz trawię, ale często jeszcze zdarzają się ataki gorączki, które zwalają mnie z nóg na kilka godzin. Kożuch i piecyki chronią mnie od zimna, a Jacky często wpada, żeby się powygłupiać przez kilka minut. Między jedną drzemką a drugą przyglądam się mojemu zespołowi przy pracy. Machinalnie bawię się karabinem, który przyniósł mi Chotard. Rozebrałem go, nasmarowałem, i zamontowałem na nim lunetę Zeissa. Chętnie bym sobie postrzelał do opon, ale jestem jeszcze na tyle osłabiony, że nie wiem, czy wytrzymam odrzut tak wielkiego kalibru. Poza tym nie chcę wystraszyć pracowników.

Są zadowoleni, że są tutaj. Ci faceci to szumowiny. Zgodnie z normalnymi regułami społecznymi, to znaczy według kryteriów, których nie uznaję, są skazani. Wszyscy trzej mają zalety. Jak większość facetów usuniętych na margines w krajach zwanych cywilizowanymi, po prostu chcieli żyć inaczej, przeżyć przygodę i źle się to dla nich skończyło. Więzienia są pełne takich marzycieli. Przestępcy to nic innego jak dzieciaki, które nie chciały dorosnąć.

29
{"b":"93994","o":1}