Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zwłaszcza Capone to jeden z nich, szybko się zaprzyjaźnia i jest zdolny być wiernym. Jest miły.

Już wiele razy, kiedy budziłem się w przypływie gorączki, stał przede mną z dymiącym dzbankiem w ręku.

– Kawkę, Charlie?

To nie jest podlizywanie się, które szybko rozpoznaję. Sprawia mu to przyjemność i korzysta z tych chwil, żeby na parę minut usiąść i trochę pogadać. Podoba mi się sposób, w jaki stara się ze mną rozmawiać, poza tym bawi mnie ten krępy facet o potężnych mięśniach, stary już trochę, o siwiejących włosach, ale o zachowaniu młodego chuligana.

Któregoś dnia po jedzeniu usiadł koło mnie zezując w kierunku mojego skręta.

– To nie jest zwykła fajka. Ćpasz?

– To nie narkotyk, to trawka.

– To nie to samo?

– Nie.

Kiwa głową. To u niego zwykły odruch. Potrząsa swoją wielką mordą, z ustami złożonymi w kuper, jak bandyta w starym filmie. Rozmawiamy spokojnie. Opowiada mi o swoich kumplach. Znają się we trójkę od lat i spotykają się w tym samym bistrze. Sami sobie nadali przydomki, jak dzieci.

– Najpierw był Indianin. Chciał, żeby go nazywać Indianin. A ja to dlatego, że chciałem być Al Capone.

Waha się, trochę zawstydzony swoją szczerością.

– No, po prostu chciałbym nim być. A Jos ma na imię Joseph, więc stąd Jos.

Patrzy jeszcze raz na mojego skręta i pyta nieśmiało, czy może spróbować, no, żeby zobaczyć jak to jest. Podaję mu i pociąga długie sztachnięcia, trzyma skręta między kciukiem a palcem wskazującym, po knajacku, i kiwając głową.

– Niezłe.

Rzeczywiście! Próbując swojego pierwszego w życiu skręta trafił na zairską trawkę, którą kupił gdzieś Jacky, jest to jedna z najmocniejszych w Afryce. Oddaje mi skręta i nadal kiwa głową w milczeniu.

Nagle przestaje, patrzy na mnie, na hangar dookoła, na chłopaków, mrucząc coś niezrozumiale, i wyraz twarzy mu się zmienia. Śmieje się, z błyszczącymi oczami, i od razu ma dwadzieścia lat mniej.

– O kurczę, coś takiego, coś takiego!

To zdrowa reakcja, reakcja ludzi o mocnym charakterze. Ten facet wydaje mi się coraz bardziej sympatyczny. Od razu myśli o kumplach:

– Ej, Indianin, Indianin, chodź tu, zobaczysz coś. Tamci dwaj nadbiegają, i daję znak Jacky'emu, żeby zrobił nowego skręta. Piętnaście minut później wszyscy trzej są na haju, siedzą obok mnie i zaśmiewają się. To pierwsza chwila odprężenia, i pozwalam na przedłużenie się przerwy.

Zadają nam pytania, Jacky'emu i mnie, na temat Afryki, miejsc, do których jedziemy, i na temat pustyni. Nie mają o tym pojęcia. Wyjechali nie wiedząc, dokąd jadą. Jeszcze jeden punkt dla nich.

***

Albana zabrał się wreszcie do pracy. Moje ostrzeżenie i moja ciągła obecność spowodowały, że znalazł właściwą drogę.

Nie odstępuje teraz Europejczyków i stara się pracować z nimi przy załadunku raczej niż przy blacharce z innymi Afrykanami.

Wallid pracuje swoim stałym rytmem, powoli, ale bez przerw. Z całego zespołu on najlepiej zna się na ciężarówkach. Zajmuje się blacharką, przeglądami, sprawdzaniem kół i wszystkimi małymi śrubkami, które trzeba dokręcić. Na ogół pracuje sam, a od wczorajszej sprzeczki jest obrażony.

Tego ranka wszyscy zostali wezwani do załadunku i zamocowania jednego z peugeotów 504.

Praca przebiegała wśród zwykłych wrzasków i metalicznych uderzeń, kiedy nagle nastąpiła zmiana. Okrzyki przeradzają się w wyzwiska.

Pokonując swoje osłabienie natychmiast przybiegam na miejsce wypadków. Wallid, z lewarkiem w ręku, stoi w postawie obronnej. Przed nim, przestępując z nogi na nogę, Indianin z wściekłą miną trzyma nóż skierowany w stronę jego brzucha. To nie żarty, załatwi go.

– Nie wygłupiaj się.

Nie zdążyłem interweniować, bo rzucił się między nich Capone, rozkładając ręce.

– Mówię ci, przestań.

Jos, który przybiegł z głębi hangaru po pierwszych krzykach, z biegu rzuca się na Indianina i opasuje go rękami, wytrącając mu nóż z dłoni. Dwie sekundy ciszy, po czym uspokojony już Indianin uwalnia się od uścisku Josa skinieniem głowy, podnosi broń i bez słowa powraca do roboty.

To niebezpieczny facet, i umie trzymać kosę. Wallid, który nie jest przecież mięczakiem, dostrzegł to i najadł się strachu.

***

Pomimo obfitego jedzenia nieustanna praca, zimno, niewygody i brak urządzeń sanitarnych wzmagają napięcie, toteż nerwy łatwo puszczają.

Jean-Pauł i Olivier, dwaj zawodowcy, nie przysparzają problemów. Robią swoje i nie oszczędzają się. Praktycznie nie rozmawiają z pozostałymi, choć nie wydaje mi się, by były między nimi jakieś nieporozumienia. Po prostu postanowili trzymać się z boku. Jak długo będą mieli odpowiednie nastawienie do, roboty i nie będą stwarzać problemów, nie mam nic przeciwko nim.

Jedynym, który niewiele robi, jest Samuel Grapowitz. Każdemu wskazałem ciężarówkę, którą będzie prowadził, i przez cały dzień Samuel'Grapowitz zajęty był upiększaniem swojej kabiny, do której następnie zaprasza mnie, żebym podziwiał owoc jego pracy.

– Charlie, chodź zobaczyć, co potrafi człowiek o wyrafinowanym smaku.

Otwiera drzwiczki i pompatycznym tonem oznajmia:

– Świat piękna i przyjemności, męska siła łączy się z kobiecym wdziękiem.

Wewnątrz prawdziwy zalew dup i piersi. Każde wolne miejsce oklejone jest zdjęciami gołych dziewczyn. Znaleźć tam można blondynki, brunetki, rude, wszystko, co się chce. Przesuwając wzrok dookoła przedniej szyby ma się przegląd wszystkich możliwych pozycji we dwoje. Pod lusterkiem wstecznym zawieszone jest zdjęcie Jego Wysokości z członkiem w ręku.

– Dzięki temu przez całą drogę będę pamiętał o moich obowiązkach ambasadora francuskiego czaru i romantyzmu – mówi, ocierając łzę.

Samuel Grapowitz to człowiek bardzo sentymentalny.

Nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować mu niewątpliwego dobrego smaku, i wracam na swój fotel, słaniając się ze śmiechu.

Załatwił sobie spanie razem z nami w hotelu. W chwilach wolnych od przyozdabiania swojej kabiny przychodzi do mnie pomajaczyć trochę na temat Afryki i Murzynek, których zamierza załatwić całe wioski. Już na samą myśl dostaje dreszczy i wygłasza na ten temat długie tyrady, podczas gdy inni pracują. Nie przeszkadza mi to. Właśnie dlatego, że to autentyczny wariat, zgodziłem się go przyjąć. Lubię wariatów.

Zresztą nauczył się prowadzić po jednej lekcji, a nawet zdarza mu się trochę pomagać przy robocie, jeżeli nie jest ona zbyt brudna. Chce tylko uniknąć zaplamienia jeszcze przed wyjazdem swojego eleganckiego ocieplanego lotniczego kombinezonu, do którego nosi zawsze apaszkę zawiązaną na szyi. W końcu posłałem go do miasta z ważnym zadaniem. Muszę kupić prezenty ślubne mojej małej Radijah, i poprosiłem go, żeby zrobił dla mnie zakupy. Pomysł niezbyt mu się podobał, dopóki nie dodałem:

– To dla kobiety.

Wyprostował się, spojrzał na mnie kątem oka i odpowiedział z łakomym wyrazem twarzy:

– Charlie, jestem twoim człowiekiem. Czego potrzebujesz?

– Perfum.

– Hmmm… brunetka, blondynka?

– Brunetka.

– Ach, brunetki! Pikantne i energiczne.

Przerywam mu i od razu wyjaśniam, że niezupełnie o taką brunetkę chodzi, po czym proszę, żeby kupił parę rodzajów perfum. Ma ich kupić sporo, żeby mieć pewność, że dobrze wybierze. Poza tym, bielizna osobista.

– Aaaaa…

– Rozmiar B.

– To ona jest malutka.

– Tak. Wybierz rzeczy białe, bardzo proste.

– Och, Charlie, ty się naprawdę znasz! Nie ma to jak czystość' i prostota. Cóż może być cudowniejszego niż białe podwiązki…

– Nie… Ograniczysz się do wzorów klasycznych, jasne? Kupisz tylko to, co niezbędne, w dużych ilościach. Na przykład małe figi z białej bawełny. Potem zajmiesz się biżuterią.

Zamawiam zestaw małych bransoletek i innych ozdób. Chce wybrać się do sex-shopu, żeby kupić parę gadżetów, więc znów muszę go ostudzić. Ma poza tym iść do księgarni i kupić tam wszelkie książki o podróżach, jakie znajdzie, w rodzaju encyklopedycznym, z dużymi zdjęciami, a także materiały szkolne, kolorowe kartki papieru, ołówki i długopisy.

– Ale… chodzi o tę samą kobietę?

– Tak. Poprosisz Chotarda, żeby poszedł z tobą, i pośpiesz się. W ciągu jednego dnia doskonale wywiązuje się ze swego zadania. Jeszcze jeden problem z głowy.

***

Któregoś dnia po obiedzie proszę One i Two, żeby zostali ze mną. Dobrze pracowali. Blacharka jest już w dobrym stanie, brakuje tylko jeszcze zewnętrznej warstwy lakieru, by ciężarówki wyglądały jak nowe. Obaj mają oczy zaczerwienione od przepalenia, ciągnęli skręta za skrętem, żeby uchronić się od zimna, które dokucza im, odkąd wysiedli z samolotu.

Obiecuję im, że niedługo już będziemy w pełnym słońcu. Zawieziemy ciężarówki do Afryki, do nich. Są zadowoleni.

Idziemy do szkoleniowej ciężarówki i każę im wsiąść do kabiny. Od razu na ich twarzach pojawia się niepokój.

Spokojnie. Odprężam ich rozmową.

– Widzieliście tu, na dole?

Pochylają się nad miejscem, które im wskazuję, pod kierownicą.

– To tutaj, to są pedały. Pe-da-ły. Rozumiecie?

– Tak. Pedały.

– Są trzy. Widzicie? Trzy pedały. Rozumiecie?

– Tak. Pedały.

– One, ile jest pedałów?

W jego wielkich oczach widać przerażenie. Patrzy na mnie, patrzy na Two, patrzy na dół i mówi:

– Trzy pedały.

– Tak. Brawo! Wspaniale! Bardzo dobrze. Są trzy pedały. Bardzo dobrze. Widzisz, to nic trudnego.

Klepnięcie w plecy, śmieję się, a on potrząsa głową, szczęśliwy. Obok niego Two również się śmieje, zadowolony jak jego brat. Mają zaufanie, mogę teraz im wytłumaczyć. Słuchają wytężając całą uwagę. Po każdym pytaniu marszczą brwi i koncentrują się, żeby znaleźć rozwiązanie.

– One, środkowy pedał?

– To hamulec, szefie.

– Brawo!

Po chwili ich niepokój znika całkowicie, i szybko przyswajają sobie nowe wiadomości. W ciągu popołudnia udaje mi się nauczyć ich wszystkich funkcji pedałów i pozycji drążka zmiany biegów. Mają wprawdzie trudności z wymówieniem słowa "sprzęgło", ale poza tym szczegółem są to bardzo zdolni uczniowie. Na zakończenie tej lekcji pokazuję im większość guziczków, których nie ma zbyt wiele, i odsyłam ich do lakierowania na zakończenie wieczoru. Prowadzeniem zajmiemy się jutro.

30
{"b":"93994","o":1}