– No i jak, Samuelu Grapowitz, wszystko dobrze?
Nagle cała jego twarz zmienia wyraz. W kilka sekund przybiera tragiczny wygląd.
– Nie.
Krzyczy.
– Nie, zupełnie niedobrze!
Umysł zaprząta mu pierwszoplanowe zagadnienie, sprawa wibracyjnych aparatów do masażu. Według niego aparaty te są na najlepszej drodze do zastąpienia mężczyzny. To prawdziwy dramat. Jacky i ja, słaniając się ze śmiechu, staramy się go pocieszyć.
– No, jesteś już dużym chłopcem, najwyższy czas, żebyś się dowiedział.
I wyjaśniamy mu, że od zarania dziejów panie chętnie wykorzystywały dla przyjemności najróżniejsze narzędzia i warzywa.
– W naszym technologicznym wieku jest normalne, że banan zostaje zastąpiony czymś nowocześniejszym.
– I wydajniejszym.
Patrzy na nas, potrząsając głową w rozpaczy.
– Wybaczcie, że wam to powiem, panowie, ale jesteście chamy. Banan to rzecz normalna, jest… jest naturalny. Jest e-k-o-1-o-g-i-c-z-n-y. Ja mam już dość, wyjeżdżam. Poszukam sobie miejsca, gdzie nadal kocha się w sposób naturalny. To postanowione. Wyjeżdżam.
– I dokąd tak wyjeżdżasz?
– Do Afryki, Charlie. Musisz zabrać mnie do Afryki.
– Ależ to niemożliwe. To zbyt ciężkie.
Myślę, że jego prośba stanowi część przedstawienia, ale wygląda na rozczarowanego moją odmową, i nalega.
– Mówię poważnie, Charlie, naprawdę. Nie miałbyś miejsca dla mnie w swoim konwoju?
Za jego plecami Jacky daje mi znaki, że rzecz jest rzeczywiście poważna. Przyglądam się temu wysokiemu, szczupłemu facetowi, elegancko ubranemu, ostrzyżonemu według najnowszej mody. O ile jest doskonały do salonów, luksusu i na przyjęcia; trudno mi go sobie wyobrazić w roli pustynnego awanturnika. Wyjaśniam mu to.
– To coś zupełnie innego niż wszystko, co znasz. To ciężkie, nawet niebezpieczne. To wymaga fizycznego wysiłku. Myślisz, że dasz radę?
– Tak. Nie wyglądam na silnego, ale jestem wytrzymały. Uprawiałem sporty.
Waham się. Zauważa to i dodaje:
– Nie mam tu już nic do roboty. To koniec. Muszę wyjechać pokazać małego pod innym niebem.
Taka argumentacja przekonuje mnie.
– OK. Jedziesz z nami jako kierowca. Umiesz prowadzić ciężarówkę?
– Nie.
– Nieważne. Prawo jazdy?
– Na osobowe.
– Zrób sobie zdjęcia. Załatwimy ci to.
Samuel Grapowitz jest szczęśliwy i rozbawiony przez resztę wieczoru. Jego wybuchy śmiechu na całe gardło, całkowicie nie kontrolowane, którym wtórują nasze, zwracają w końcu uwagę pielęgniarza z nocnego dyżuru. Wchodzi wściekły i zatrzymuje się na progu, bo oczy go pieką od gęstego dymu, w którym tonie pokój.
– Co to ma znaczyć? Tu jest szpital.
Samuel zrywa się na równe nogi, całkowicie otumaniony trawką i pełen radości życia.
– Proszę pana. Świetnie, że pan jest.
Stary piernik o minie dozorcy traci mowę ze zdziwienia.
Jest pan medycznym specjalistą, więc poproszę pana o radę w kwestii seksualnej, która poważnie mnie niepokoi, proszę pana, bardzo poważnie.
Ale pielęgniarz nie chce nic słyszeć na temat problemów z libidem Samuela Grapowitza. Zaniepokojony wycofuje się za próg i mówi do mnie ponad ramieniem Samuela:
– Proszę natychmiast to skończyć, przeszkadzacie chorym spać.
– W porządku, grubasie, wychodzimy. Samuelu Grapowitz, daj mu spokój.
***
Następnego dnia po przebudzeniu podejmuję decyzję. Jestem na dobrej drodze do wyzdrowienia. Teraz potrzebuję słońca i działania. Ze szpitalem koniec. Oznajmiam to Jacky'emu, który przyjeżdża, żeby zabrać mnie na spotkanie z kandydatami na kierowców. Zgadza się ze mną i tym sposobem opuszczam klinikę. W charakterze zapłaty zostawiam im mój jedwabny szlafrok. Chyba się im to opłaca, bo w zamian dostałem tylko pół tabletki nivaquiny dziennie.
Jedyne, czego żałuję, to to, że nie miałem czasu zająć się moją starą pielęgniarką, która dziś rano uległa mi ostatecznie i nie próbowała już uniknąć mojej pieszczoty. Biedaczka, czuję się winien, bo rozbudziłem w niej na nowo zapomniane marzenia.
***
Nasza siedziba wygląda bardzo poważnie. Biuro dyrektora, metalowe szafy na segregatory, telefon. Jest nawet supernowoczesny teleks. Służy on wyłącznie celom estetycznym, bo nie jest nigdzie podłączony. Zawsze przywiązywałem wagę do aspektów wizualnych. Z nogami na biurku, jak rasowy dyrektor naczelny, oczekuję na kandydatów na kierowców, otoczony najbliższymi współpracownikami.
Wchodzą wszyscy trzej gęsiego i ustawiają się przede mną, najwyraźniej pod wrażeniem. Z kamiennymi twarzami przyglądamy się im w milczeniu, po czym Jacky zwraca się do mnie i przedstawia mi ich:
– Jos, Capone, Indianin.
Rzuca mi porozumiewawcze Spojrzenie.
– Ostrzegałem cię.
Faceci, których zatrudniamy do pracy przy konwojach, nigdy nie należą do śmietanki towarzyskiej. Tego rodzaju robota nie przyciąga świętoszków. Ale ci trzej są naprawdę wyjątkowi.
Jos wygląda jeszcze jako tako. Wysoki, prawie łysy, ubrany w sposób pozornie wyszukany. Najwyraźniej lubi styl angielski, pulower i tweed. Natomiast Indianin robi najgorsze wrażenie z całej trójki. Jako jedyny nie wystroił się na tę okazję, nie licząc szerokiego turkusowego krawata, źle zawiązanego pod kołnierzykiem czarnej koszuli. Wymyślenie jego przydomka nie musiało być trudne. To Cygan o długich, czarnych i tłustych włosach. W ręku trzyma czarny kapelusz o opadającym rondzie, który też nie wygląda najczyściej. Indianin ma naprawdę paskudną mordę.
Najbardziej niepewnie czuje się najwyraźniej mały, krępy, ubrany w stary niedzielny garnitur Capone, do którego od razu czuję sympatię. Zaklasyfikowałem go natychmiast: silny, naiwny, o dobrym sercu. Nie może się powstrzymać, żeby nie przestępować z nogi na nogę, chowając jednocześnie głowę w ramionach.
– Dobra.
Wszyscy trzej wyprostowują się.
– Jacky wszystko wam wyjaśnił. Jesteście ochotnikami. Opowiedzcie mi teraz, co robiliście przedtem.
Jos otwiera usta. Przerywam mu natychmiast.
– Będziemy razem pracować i żyć przez dwa miesiące, jak nie dłużej. Więc chcę usłyszeć prawdziwą historię, a nie tę, którą sobie przygotowaliście.
Znam takich facetów, to drobni piraci, tak naprawdę nie są źli. Niczego innego nie pragną jak tylko znaleźć się pod opieką kogoś, kto pozwoli im się rozwinąć.
Jos to żigolak. Od wielu lat żyje na koszt starszych pań, trochę już zużytych, spragnionych czułości wdów o wypchanych portfelach. Ma już dobrze po czterdziestce, jego urok osobisty zaczyna przemijać, a na myśl o starej, która zafundowała sobie jego usługi przez ostatnie dwa lata, robi mu się niedobrze. Robota u mnie dałaby mu okazję do ucieczki.
Indianin, mały i fałszywy, jest paserem. Przez jakiś czas był kierowcą wozu dostawczego, ale zabrano mu prawo jazdy, kiedy upił się w trupa i zabił na ulicy dwie osoby.
Capone, mały chuligan, który nigdy nie dorósł, również ma już po czterdziestce. Jego kariera to włamania, drobne skoki i seria krótkich wyroków, trzy miesiące, pół roku…
Cała trójka zna się z bistra, w którym popijają całymi dniami. Obrzękłe policzki, zapadnięte wilgotne oczy, nie trzeba być wielkim lekarzem, żeby postawić diagnozę: alkohol, i to w dużych ilościach.
Jos ma ochotę popracować. Nie będzie z nim żadnych problemów. Wygląda szmatławie, ale ma zalety. Capone nie potrzebuje niczego prócz szefa i zawsze marzył o przygodzie, jaką mu teraz proponujemy, bo w gruncie rzeczy to wielkie dziecko. Z nim również nie będzie problemu.
Co do Indianina to jeszcze nie wiem. Nie jest sympatyczny i ma mordę skurwysyna. Jest wredny, może być nielojalny, ale jestem pewien, że nie jest to tchórz. Jeśli się go dobrze poprowadzi, i jak będzie wśród kolegów, może wszystko pójdzie jak trzeba.
– W porządku, jesteście przyjęci.
Wszyscy trzej uśmiechają się z ulgą, szczęśliwi. Nie zostawiam im czasu na czułości.
– Zostawcie nam nazwiska, zdjęcia, jeśli macie przy sobie, i numer telefonu. A teraz trzeba to oblać. Chotard, wyciągnij butelkę szampana.
Lodówka to w tym pokoju jedyne działające urządzenie. Wystarczy zobaczyć jak ciągną nasi trzej nowi, żeby ocenić ich pociąg do alkoholu.
Capone bierze się na odwagę, podchodzi do biurka i pyta:
– Szefie, mamy przyjść ze sprzętem?
I wskazuje pod pachę, gdzie chętnie założyłby kaburę.
– Za kogo ty nas masz? Jesteśmy handlowcami, a nie gangsterami.
Jacky potwierdza:
– Sprzedajemy używane samochody za granicą.
– Nic innego. Jasne, Capone?
Zrozumiał i siada, rozczarowany.
– No dobra, a teraz do roboty. Idziemy do hangaru. Trzeba przygotować ciężarówki.
Indianin niemądrze protestuje.
– Ale nie jesteśmy odpowiednio ubrani.
– Chcecie pracować, tak czy nie?
– Tak, tak.
– No to idziemy.
***
Landary stoją w wielkim hangarze, oddzielonym od dzielnicy przemysłowej obszernymi nieużytkami. Cała budowla to długi blaszany dach podtrzymywany słupami. Blaszane przepierzenia pełnią funkcję ścian. Z zewnątrz widać tylko kilka stosów opon, które trzeba było zostawić na dworze. Miejsce jest odosobnione. Padający mokry śnieg i szare niebo dopełniają ponurego wyglądu całości.
Wewnątrz zainstalowane jest mocne oświetlenie. Wszędzie pozawieszane są lampy przenośne. One i Two zajęci są spawaniem. Jeden trzyma, drugi puszcza iskry. W jedynym wolnym miejscu ustawiono metalową beczkę, która pełni rolę piecyka. Z wnętrza wynurzają się długie płomienie. Albana wstaje, żeby nas przywitać.
– Nie pracujesz, Albana?
Rozumie groźbę i pogrąża się w tłumaczeniach, których nie słucham.
– Won stąd. Zabieraj swoje rzeczy i won.
Patrzy na mnie nieruchomo, zaskoczony. Chętnie bym mu poobrywał uszy, ale zasłania je kominiarka, poza tym polecali mi go klienci. Jako dobry Afrykanin próbuje dyskutować.
– Ależ szefie, właśnie przez parę chwil odpoczywałem. Muszę nabrać sił, żeby…
– Albana.
– Tak, szefie.
– Podejdź do mnie.
Staje przede mną prawie na baczność.