Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jacky codziennie mówi o owocach i o kuracji na naturalnych witaminach. Któregoś ranka przychodzi z kilkoma torebkami egzotycznych owoców. Z tym idzie lepiej, ale mimo to nie daję rady przełknąć więcej niż jeden na raz. W pierwszym momencie zapach i smak owocu są przyjemne, ale szybko stają się nieznośne. Odżywiam się po prostu kilkoma szklankami wody. Płyn toruje sobie drogę bez większych trudności.

***

Pomimo to, czerpiąc z moich ostatnich rezerw, mój organizm powoli poprawia swój stan. Zmuszam się teraz do spacerowania wzdłuż korytarza, przechodzącego koło mojego pokoju, a nawet robię parę pompek pod zdziwionym okiem mojej pielęgniarki.

Któregoś ranka, kiedy przemierzyłem właśnie cały korytarz, przyjaźnie i głośno pozdrawiając sąsiadów, drzwi windy otwierają się i wychodzi Jacky z ogromnym tekturowym pudłem w objęciach. Za nim pojawiają się kolejno, ciepło ubrani i obładowani skrzynkami owoców, One i Two, moje dwa czarnuchy, Albana, i na końcu pochodu, jak zawsze z walizeczką, uśmiechnięty i spięty Chotard.

Cała ta procesja przechodzi przede mną i zamienia mój pokój w targowisko warzyw i owoców. Jacky, jak zwykle popadając w przesadę, nakupił owoców na kilogramy. Pomarańcze, banany, jakieś egzotyczne cuda, marchewki… Jest nawet kapusta i ćwiartka dyni. Mój kumpel rozpakowuje prezent. Jest to ogromny mikser do owoców, który usiłuje złożyć i włączyć, posługując się instrukcją obsługi.

– Patrz, Charlie, to specjalne urządzenie do robienia soków owocowych. Jest to rozwiązanie problemu.

Oba czarnuchy i Albana przylecieli dwa dni wcześniej, na lotnisku czekał na nich Chotard. Jacky kazał im pokupować zimowe ubrania, i mają na sobie po kilka warstw swetrów, płaszczy, spodni i skarpet. Zwłaszcza Albany nie można rozpoznać. Widać tylko jego oczy, reszta twarzy zasłonięta jest wełnianą kominiarką.

One i Two mają wspaniałe ocieplane czapki z nausznikami. Jacky kupił każdemu z nich wielką cyfrę z metalu i przypiął im do czapek odpowiednio l i 2. Cieszę się, że ich widzę, to sympatyczni i prości ludzie. Zaraz po przyjeździe zabrali się do roboty przy ciężarówkach, w hangarze, gdzie ich ulokowano. Proszę wszystkich, żeby usiedli i rozebrali się, ale Afrykanie zdychają z zimna w tym klimacie i zaledwie godzą się zdjąć rękawiczki. Upierają się, żeby nie zdejmować swoich ciepłych ubrań, z których są zresztą bardzo dumni.

Wreszcie Jacky'emu udaje się włączyć swoją maszynę, wrzuca owoce do pojemnika i naciska guzik. Urządzenie robi piekielny hałas, który zapewne obudzi całą klinikę. Z dumą podaje mi sok pomarańczowy, który okazuje się wyborny. Następnie robi jeden dla siebie, potem dla Chotarda. Niebawem wokół nas pełno skórek od pomarańczy, a na ścianach pojawiają się plamy. Jacky w pośpiechu nie czeka, aż mikser się wyłączy, i podnosi pokrywę, więc sok tryska na wszystkie strony.

– Masz, One, spróbuj tego.

Ledwo podał szklankę pierwszemu czarnuchowi, już wrzuca następne owoce do pojemnika i włącza mikser.

– Teraz ty, Two. Wypij to. To dobre, to dobre.

Obsługuje wszystkich i wśród deszczu kropel soku i kawałków skórki pomarańczowej zabiera się za drugą kolejkę. Zaśmiewa się przy tym jak dziecko. Robi się tu prawdziwy bazar. Też zaczynam się śmiać, a oba czarnuchy widząc, że się cieszę, także szczerzą zęby.

Jedyną niezadowoloną osobną jest pielęgniarka, która wchodzi właśnie do pokoju.

– Ta maszyna strasznie hałasuje. Przeszkadzacie wszystkim. I patrzcie jak nabrudziliście.

Jacky wyjaśnia jej, że stanowi to część mojego leczenia. Porządna kuracja naturalnymi witaminami. Baba wzrusza ramionami i daje spokój. Jest to stara, zasuszona kobieta, która uważa mnie za wariata, od kiedy pogłaskałem ją po pośladkach dwa dni temu, a widok, który teraz u mnie zastała, utwierdza ją w tym przekonaniu.

Ma ona jednak rację co do jednego: dość już tego dobrego. Daję znak Jacky'emu, żeby wyłączył mikser, i zapada cisza.

– No dobra, chłopaki. Nie możemy już tracić czasu. Kończcie wasze soki. Chotard, bierz taksówkę dla wszystkich. Albaha, One i Two, wracacie do hangaru. Chotard, wrócisz tu po południu, mamy robotę.

***

Chotard zabiera Afrykanów i zostajemy sami z Jackym.

– W hangarze wszystko w porządku?

– Z czarnuchami idzie wspaniale! Wczoraj od razu zabrali się do roboty, i pracowali przez cały dzień, pomimo zimna. Natomiast Albana…

– Co?

– Zdrowo gra mi na nerwach. Marudzi, kiedy tylko wyda mu się jakieś polecenie. Siedzi na tej swojej wielkiej dupie przez cały dzień.

– Czego chce?

– Zawracanie głowy. Opowiada, że przyjechał prowadzić ciężarówkę, a nie żeby być mechanikiem. Poza tym ma rasitowskie zagrania z tamtymi dwoma. Praktycznie zabrał im całą forsę, którą dałeś im w Bamako. One i Two nie ośmielają się protestować.

Jacky siedzi na łóżku i rozmawiając robi skręta. Teraz już mogę palić i wydatnie poprawia mi to samopoczucie.

– Jeśli chodzi o wozy, to normalka. Trzy przyczepy są całkowicie przeżarte rdzą. Ale czarnuchy powinny dać sobie radę. Kupiłem lakier. Możemy zacząć lakierowanie za parę dni. Pozostaje sprawa ładunku…

– W porządku, bracie, załatwię sprawę Albany jutro. Przyjadę obejrzeć hangar. Potrzebuję się trochę przewietrzyć.

Przy okazji pogadam z nowymi kierowcami. Żeby uzupełnić zespół, Jacky zatrudnił trzech facetów za pośrednictwem naszych normalnych kanałów werbunku. Przekazując znajomym z ust do ust wiadomości, zawsze udaje się nam znaleźć odpowiednich kandydatów do tej roboty. Nie zatrudniam zawodowców. Kierowcy TIR-ów, ich przepisy dotyczące godzin pracy, związki zawodowe i inne idiotyzmy zupełnie mi nie odpowiadają. Ja szukam ludzi, których pociąga przygoda, ludzi, którzy mają czas i niewiele do stracenia. Według Jacky'ego trzej kandydaci, których znalazł, są jeszcze gorsi niż zwykle, do tego stopnia, że nic im nie powiedział, pozostawiając decyzję mnie.

***

Po południu Chotard zjawia się ponownie, w towarzystwie Wallida. Algierczyka, który na dobre zadomowił się w moich konwojach. Od czasu naszego pierwszego spotkania wyrzucono go z roboty. Był całkowicie pijany i rozbił ciężarówkę swego szefa w środku Gao, powodując wiele szkód. Od tej pory pracuje dla mnie.

Zwykle czeka na mnie w Bechar, ale tym razem pojechał aż do Europy, podrabiając kartę stałego pobytu. Odwiedza mnie ubrany po europejsku, w szerokich spodniach i w butach o wysokim obcasie i szpiczastych czubkach; na twarzy maluje się zmęczenie licznymi zabawami, w których brał udział od czasu wylądowania w Marsylii. Po drodze zatrzymywał się u wszystkich swoich kuzynów.

Potwierdzam mu, że wkrótce wyjeżdżamy, i proszę, żeby od razu pojechał do hangaru i zabrał się do pracy. Jest przyzwyczajony do mojego tempa. Chotard daje mu trochę pieniędzy i Wallid nie zwlekając rusza.

Następnie z Chotardem zabieram się do najmniej ciekawej części tych wszystkich przygotowań: przestudiowania zamówień, jakie zebraliśmy podczas ostatniej podróży.

Jest tu wszystko, od kompletnego silnika po parę butów na słoninie. Jeśli chodzi o większe rzeczy, Chotard lata po sklepach i złomowiskach. Co do drobnych zamówień i ubrań, Chotard starannie je notuje, ale nigdy ich nie realizujemy. Mówimy, że zabrakło.

Natomiast zawsze przewiduję zapas prezentów, żeby podtrzymać dobre stosunki. Tranzystorowe radia, możliwie największe, bo takie lubią, oraz kalkulatorki, które wywróciły do góry nogami etnologię Afryki. Tubylcy przeszli bezpośrednio od kamyków do elektroniki.

Dalej rzeczy, które w moich oczach są nie mniej ważne. Zapasy lekarstw i skondensowanego mleka dla dzieci. Chotard skrzyniami kupuje witaminy, aspirynę i inne lekarstwa, które rozdzielam podczas przejazdu. Osobiście dopilnowuję, żeby wszystko było w ogromnych ilościach.

Przed wyjściem Jacky zapowiada mi na wieczór wizytę Samuela Grapowitza, swego kumpla, który koniecznie chce się ze mną spotkać.

***

Kiedy wyszli, biorę prysznic i kładę się, bo ogarnęło mnie zmęczenie. Pani pielęgniarka przychodzi mnie przykryć. W ostatniej chwili odskakuje, unikając pieszczoty, jaką jej przeznaczyłem, i warczy na mnie:

– Proszę pana, dosyć już tego!

Marszczy brwi, ale drgające w powstrzymywanym uśmiechu wargi zdradzają, że wkrótce będzie moja… Zasypiam szczęśliwy.

Budzę się wczesnym wieczorem. Po bezskutecznych usiłowaniach, by włączyć mikser do owoców, ciskam nim o podłogę.

Na korytarzu słyszę śmiech. To nadchodzi Samuel Grapowitz. Śmiech cichnie. Samuel Grapowitz wsuwa głowę przez drzwi, patrzy na mnie chwilę i wybucha śmiechem. Wchodzi, robi rundkę dookoła pokoju, patrzy na leżący na podłodze mikser, i ponownie jego wesołość powoduje drżenie ścian.

Samuel Grapowitz, Żyd i oszust.

***

Ten facet to prawdziwy wariat, tak naprawdę to najbardziej zwariowany i najsympatyczniejszy maniak seksualny, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Jego członek jest dla wszystkich. Nie można spędzić w jego towarzystwie godziny, żeby o nim nie wspomniał.

Jego ulubiony żart to podejść na przyjęciu do jakiejś panienki, wyjąć członka i zapytać:

– Przepraszam… widziała pani mojego?

Od wielu lat to robi, i nigdy nie dostał po buzi. To arystokrata!

Poza tym jest doskonałym kumplem i niewiarygodnym showmanem. Bez przerwy trwa przedstawienie, najpierw w jego głowie, później dla otoczenia. Nie przestaje nigdy. Miny, przemówienia, najróżniejsze wygłupy, wraz z nim do pokoju wchodzi prawdziwe tornado. Uprawia swój zawód w sposób genialny. Polega to na wymyślaniu niezawodnych scenariuszy. Wyciąga forsę w merostwach, tworząc fikcyjne kampanie reklamowe. Jest doskonały w tej roli światowego oszusta, eleganckiego i o nienagannych manierach. Kocha luksus i ma wiele zalet.

W ślad za nim wchodzi Jacky, z uśmiechem na ustach i z załzawionymi oczami. Najwidoczniej Samuel Grapowitź zdążył już opowiedzieć mu parę kawałów w windzie. Siada i zaczyna przygotowywać skręty. Samuel Grapowitz przygląda mu się, uderza się w czoło i wybucha śmiechem.

27
{"b":"93994","o":1}