Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jest rzeczą ogólnie znaną, że szef gliniarzy w Segou pieprzy jak królik. Wiem, że no money no fuck, ale to jego sprawa.

– No jazda, spływaj.

Rozumie. Wychodzi wśród tysiąca ukłonów i pochlebnych uśmiechów. On też mnie chyba zanadto nie kocha. W Afryce, to nie tajemnica, żeby szybko iść do góry i przede wszystkim nie mieć problemów, trzeba dawać pieniądze wszystkim urzędnikom na swoim terenie działania. Kiedy się zapłaciło raz, trzeba płacić ciągle. O tym wiedziałem, ale popełniłem błąd, bo pragnąc natychmiastowego sukcesu, zacząłem za dużo płacić od początku. Teraz czekają tylko na jakiś błąd z mojej strony, i wiem, że jeśli kiedyś będę miał kłopoty, to przez nich.

***

Było mi pisane nie mieć dziś spokoju. Parę minut później przyjeżdża Francuz w sprawie ciężarówki do bydła.

Proszę go, żeby usiadł. Wyciąga książeczkę czekową.

– Żadnych czeków.

Zamiera z piórem w powietrzu. Widząc moje zdenerwowanie, Jacky stara się załagodzić sprawę i sugeruje, żeby Etienne załatwił inkaso. Kiedy dochodzimy do porozumienia, farmer, który nie zrozumiał, że dziś nie jest odpowiedni dzień, pyta, jakich gwarancji mogę mu udzielić.

– Gwarancje? Jak sobie narysujesz! Załatwiam ci zwolnienie od cła, a ty mi zawracasz głowę gwarancjami?

Zacząłem krzyczeć. Jestem bardzo złym sprzedawcą. Moja działka to przejazd przez pustynię, a nie dyplomacja. Brodacz jest przerażony. Pozostawiam Jacky'emu załatwienie sprawy do końca. Spokojnie przedstawia nasze argumenty, w końcu tamten może tylko powiedzieć, że zrozumiał. Kiedy wreszcie mamy to z głowy, szybko odjeżdża. Chotard i Peyruse, którzy do nas dołączyli, mają niezły ubaw. Ja natomiast mam Afryki powyżej uszu…

***

– No, chłopaki, spływamy.

– Teraz?

– Tak, jutro mamy samolot z Bamako.

– Dzień dobry, szefie Charlie.

– Dzień dobry, szefie Charlie.

Dwie czarne gęby, rozjaśnione tylko wielkimi okrągłymi oczami, nieśmiało wynurzają się zza drzwi. To moi dwaj malijscy blacharze przyszli się przywitać. Uśmiecham się do nich, więc ich twarze rozjaśniają się i obaj decydują się wejść.

Sporą część swego życia spędzili w Ghanie. Zgarnąłem ich u malijskiego blacharza, który ich wyzyskiwał, i od tej pory pracują dla mnie, w naszym firmowym warsztacie. Są braćmi i jest prawie niemożliwe ich rozróżnić. Jeden jest trochę grubszy, to wszystko. Mają nazwisko nie do wymówienia, Bobobabido, oprócz tego takież imiona, więc nazwałem ich One i Two. Te przydomki bardzo im się podobają.

Są tu mile widziani. Lubię tych dwóch łachmytów. Ich naiwna prostolinijność działa odświeżająco. Ponieważ wielokrotnie prosili mnie, żeby zabrać ich do Francji i żeby mogli podróżować, mówię im:

– Wyjeżdżamy, chłopaki. Jedziemy do Europy. Chcecie jechać z nami? Z mojej strony to prawie żart. Tak naprawdę, to nigdy nie miałem zamiaru zabierać tych dwóch małolatów, którzy zapewne dobrze pracują, ale nigdy nie wyjeżdżali z buszu, nawet żeby jechać z konwojem. Ale ich dwa szerokie uśmiechy, spontaniczna i prosta radość malująca się na ich twarzach, nie pozwalają mi się wycofać.

– Dobra. Macie prawa jazdy?… Nie szkodzi. Macie paszporty?

– Nie, szefie.

– Załatwimy to. Dobra, Chotard, lecisz do Etienne zainkasować czek tamtego jołopa i zbierasz zamówienia. Peyruse, zajmiesz się One i Two, żeby szybko byli gotowi. Jacky, zamów nam dwie taksówki. Jedziemy do Europy, chłopaki.

***

Nie lubię Bamako. W tej tętniącej życiem stolicy jest się daleko od spokoju mojego zacisza w Segou. Jest to miasto nieporządne, przygniatające, absolutnie nic nie działa tam tak, jak powinno. Budynki pamiętają czasy kolonialne. Od uzyskania niepodległości żaden.z nich nie był odnawiany. Aleje i ulice bez przerwy pełne są głośnego tłumu czarnych. Rozwalające się peugeoty, przeładowane pasażerami i towarami, pędzą na oślep. Biali bezustannie padają ofiarą napastliwości mnóstwa sprzedawców i żebraków, nie licząc kalek, trędowatych i wszystkich tych, którzy umierają z głodu. Zawsze staram się maksymalnie skrócić swój pobyt w tym mieście, a hotel opuszczam tylko po to, żeby dojechać na lotnisko.

Przyjechaliśmy wczoraj wieczorem po szybkiej podróży taksówką buszu, czyli peugeotem 504 break, który zwykle przewozi szesnaście osób, ale który w całości rezerwujemy dla siebie. Jutro rano mamy samolot do Paryża.

Położony nad brzegiem Nigru hotel de l'Amitie to jeden z tych nowoczesnych afrykańskich dziesięciopiętrowych superhoteli, w których standard jest jeszcze do przyjęcia, ale pokoje stopniowo się zasyfiają. Po południu, na basenie, wezwałem do siebie One i Two, żeby przekazać im ostatnie polecenia. Trzeba załatwić im paszporty i niech sami się martwią o bilety. A przede wszystkim nie chcę, żeby zabierali ze sobą do Francji zapas trawki. Wytłumaczyłem im, że jest to tam zabronione i że groziłoby im więzienie.

– We Francji więzienie to straszna rzecz. Stamtąd nie będę mógł was wydostać. Więc żadnej trawki. Jasne?

– Tak, szefie.

– Żadnej trawki. Zrozumiałeś?

– Tak, szefie. Żadnej trawki.

Kazałem Albanie, żeby pomógł im w załatwieniu różnych formalności. Albana został mi polecony przez miejscowych znajomych moich klientów, którzy powierzają mu nadzór nad towarami. Jest to Murzyn zawsze w zawoju, bo jest muzułmaninem. Zresztą nie można powiedzieć, żeby jego religia go przygniatała. Ma się rozumieć, stosuje się do zaleceń Koranu, które mówią, że należy pluć na pierwszą kroplę wina. Jako dobry muzułmanin odlewa na stół jedną kroplę, pluje na nią i obrzuca wyzwiskami. Co do następnych kropli, to już inna sprawa…

Po załatwieniu formalności, czując się w porządku wobec religii, pieczołowicie zalewa się w trupa. Za każdym z niewielu razy, kiedy go spotykałem, zawsze był pijany pod koniec rozmowy.

Zaleciłem mu, żeby pilnował One i Two, i przy okazji ustawiłem go. Albana mieszka w stolicy i uważa się za coś lepszego od tamtych dwóch, którzy przyjechali z buszu. Na uboczu oznajmił mi, że One i Two są Bełłahami, dawnymi niewolnikami, podczas gdy on jest z plemienia Bambara, czy coś w tym rodzaju.

– Albana, wszyscy trzej należycie do tego samego zespołu, jasne? Nie chcę tu żadnego rasizmu ani innych idiotyzmów tego rodzaju, a w każdym razie nie chcę nic na ten temat słyszeć.

Ich wzajemna niechęć wywodzi się sprzed wieluset lat, i mam to gdzieś. Poza tym lubię One i Two, a nie lubię Albany. Dałem obu czarnuchom trochę forsy, żeby mieli na życie, zanim ich problemy zostaną rozwiązane.

***

Dziś wieczór Peyruse urządza w barze hotelowym zabawę. Jacky przyszedł do mojego pokoju, żeby wypalić parę skrętów, i wezwałem Chotarda.

Jacky ma ogromne zalety, te, które szanuję. Kocha życie i chce z niego czerpać wszystkie przyjemności. Jest odważny, hojny i nie czuje żadnego szacunku dla pieniędzy. Od razu poczuliśmy do siebie sympatię. Po miesiącu wygłupów dołączył do mnie, kiedy postanowiłem wrócić do Afryki. Podzieliliśmy zadania między sobą. O ile ja jestem liderem, głównym szefem konwojów w Afryce, on – ponieważ lepiej ode mnie czuje się w Europie – bierze na siebie całą organizację tam, zarówno konwojów, jak i przyjemności. Zyski są dla nas obu. Jacky jest czymś więcej niż tylko wspólnikiem, to kumpel.

Chotard jest starszy, ma około trzydziestki. On też ma zalety, ale dla mnie główną z nich jest to, że jest długoletnim przyjacielem Jacky'ego. U mnie jest pracownikiem. Wykwalifikowanym, ale mimo wszystko pracownikiem.

– No i co, Chotard, zaksięgowałeś już wszystko?

Jacky leży na łóżku. Jest roześmiany. Nigdy nie wydaje poleceń Chotardowi, ale moment sprawdzania rachunków zawsze daje mu okazję do jakiegoś kawału. Podczas kontroli Chotard i tak jest już dosyć zdenerwowany. Jacky podpuszcza mnie, żebym z jeszcze większym przekonaniem grał rolę upierdliwego szefa w tej komedii. Bez przerwy posyła mi znaki typu "no, jeszcze, nie popuszczaj", więc żeby sprawić mu przyjemność, za każdym razem robię, co mogę.

Chotard siedzi przy stole, jego walizeczka leży otwarta przed nim i wyciąga z niej różne papierki, które zebrał podczas przejazdu. Jacky wziął główny zeszyt i przedstawia mi ogólne sprawozdanie. Księgowość mnie nudzi. W wykonaniu Jacky'ego jest to przynajmniej jasne i zwięzłe.

– No więc tym razem zgarnęliśmy sto trzydzieści tysięcy dolarów, plus to, co zarobiliśmy w Segou.

Ufam tylko dolarowi. Chcę, żeby moje zyski liczone byty w dolarach, i sprawą Chotarda jest, żeby znać ostatnie notowania giełdowe. Bo żądam dokładnych wyliczeń.

– Nieźle. A wydatki?

– W kasie mamy teraz…

Jacky wskazuje na Chotarda, pochylonego nad stosem papierów, śmiejąc się ukradkiem.

– Według dzisiejszego kursu, jak obliczył Chotard, mamy dokładnie osiemdziesiąt tysięcy dolarów.

Chotard drgnął i z niepokojem oczekuje mojej reakcji. Nie każę mu długo czekać.

– Wydaliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Chotard, co to za burdel?

Jacky i ja zupełnie nie dbamy o pieniądze. Są nam tym bardziej obojętne, że nasze zyski są ogromne. Tego Chotard nigdy nie potrafił zrozumieć. Nigdy nie wie, gdzie zaczynają się żarty. Z powagą odpowiada:

– Ależ ja zapisałem wszystkie wydatki. Możesz sprawdzić.

– Pokaż.

Nabiera powietrza i zaczyna:

– Naliczyłem sto osiem baranów…

– Zeżarliśmy to wszystko?

– Przecież po drodze wszystkich zapraszaliście. W sumie…

Jacky wybucha śmiechem. Zapalił ogromnego skręta i zaczyna świetnie się bawić.

– No dobrze, ale przecież nie mogło to kosztować aż tyle. Co dalej?

– Były też dziwki.

– Ile?

– Według dzisiejszego kursu… dwanaście tysięcy dolarów.

– Jak to, dwanaście tysięcy dolarów? Chotard, daj spokój. Przecież nie mogliśmy aż tyle przerżnąć, kolego!

Im dalej zagłębiamy się w rachunki, tym robi się sztywniejszy. Ten mały brunecik, nerwowy, z lekko skośnymi oczami, doskonale pasuje do roli, którą z zapamiętaniem odgrywa, roli dokładnego i kompetentnego księgowego.

23
{"b":"93994","o":1}