– Jak zwykle?
– Jak zwykle.
Jak zwykle, to znaczy dla mnie dwanaście jaj i stek ważący jak najbliżej kilograma. Kiedy chcę więcej, zamawiam �dwa razy jak zwykle". Takie posiłki należą do mojej afrykańskiej diety. Tutaj trzeba być dużym i dużo ważyć, żeby wzbudzać szacunek. Jako król handlu muszę dbać o swoją reputację. To pierwszy powód, drugim jest to, że mój organizm bez przerwy walczy z trawiącymi mnie gorączkami i malarią, które zwaliłyby mnie z nóg przy pierwszym osłabnięciu.
Jedynym, który jada tyle co ja, jest Jacky. Pochodzi z bogatej francuskiej rodziny, jego wykształcenie zrobiło z niego smakosza i umie jeść. Powoli, spokojnie pochłania całe kilogramy. Chotard obżera się ile może. Peyruse, obolały od kaca, skubie kawałek mięsa i stara się powrócić do formy wypijając kawę za kawą.
Miejsce jest przyjemne i, co rzadkie, czyste. Od ulicy oddziela restaurację krata. Wielu facetów, którzy przechodzą ulicą, zagląda do środka, normalna afrykańska ciekawość, i pozdrawia mnie wesołym "Dzień dobry, szefie Charlie". Odpowiadam każdemu. Mali czyściciele butów czekają, aż ich zawołam. I oczywiście są też dziewczyny. Przed kratą oczekuje nas kolorowe stadko potężnych tyłków i zachęcających uśmiechów. Peyruse, który w Afryce jest jeszcze nowicjuszem, jest jedynym, który im się przygląda.
– Znają was tu, chłopaki. Macie takie powodzenie?
– Ależ skąd. Po prostu zobaczyły ciężarówki, to wszystko. Zamiast płacić pięć franków za sztos, jak wszyscy, daję dwadzieścia, pięćdziesiąt franków. Normalne, że je to interesuje. Tak czy inaczej, to jedyna rzecz, która je przyciąga, bądź spokojny.
Daję kobietom znak, żeby się zmywały. Na razie wolę jeść. Mięso jest doskonałe, krwiste.
– Zresztą, żadna nie ma łechtaczki.
Peyruse, który dotąd przeżuwał jakoś, przełyka z trudnością. Jacky zaśmiewając się opowiada mu ze szczegółami, jak przebiega operacja wycinania łechtaczki, przeprowadzana przez mamusię za pomocą kuchennego noża. Peyruse spogląda na swój krwisty kawałek mięsa i ostatecznie odsuwa talerz.
Jakby nie było, nie mamy czasu myśleć dziś rano o amorach, bo mamy robotę.
***
Po śniadaniu jedziemy do stacji benzynowej. Upał już się zaczął, przygniata nas żar i szybko jesteśmy zlani potem. Pięciu pracowników stacji, sterczących obok pomp, zawiadamia mnie, że szef jest u siebie.
Etienne jak zwykle pracuje w swoim klimatyzowanym biurze. Ma około czterdziestki, siwe włosy i zaczątki brzuszka, to bardzo sympatyczny facet. Podobnie jak wszyscy libańscy chrześcijanie, doskonale mówi po francusku. Wielokrotnie już wspominał mi o swoim zamiarze kupna cysterny, niezbyt dużej, żeby samemu załatwiać część swojego zaopatrzenia, które tutaj zawsze stwarza problemy. Zanim przystąpimy do omawiania interesów, siadamy przy piwie z lodu, żeby pogadać o jego pięknym kraju.
Korzystając z tego, że mam śródziemnomorską fizjonomię, naopowiadałem mu, że moja matka pochodziła z Bejrutu. To zawsze ułatwia kontakty, i bywałem już Turkiem, Korsykaninem, Włochem, zależnie od potrzeb chwili. Wysłuchuję raz jeszcze, kiedy wzdycha nad losem naszej ojczyzny rozdartej przez wojnę, i przedstawiam mu przyczyny moich odwiedzin:
– Mam coś ciekawego dla ciebie: małą cysternę.
– Tak? Jakiej marki?
– Berliet. Jest tutaj. Gdybyś chciał rzucić okiem… Znowu upał. Etienne obchodzi ciężarówkę, zauważa, że jest stara, ale w dobrym stanie. Zwraca się do jednego ze swoich Murzynów.
– Toure, przejedź się nim na próbę.
Toure to nie byle jaki Murzyn. Jest u Etienne'a nadzorcą, to ważne stanowisko. Jego pensja jest wyższa niż u innych, co pozwala mu na posiadanie zewnętrznych oznak bogactwa. Jego wieczny uśmiech ozdobiony jest siedmioma złotymi zębami. Szkoda, że nie zostało mu już pieniędzy na uzupełnienie ubrania, bo do kabiny wsiada przytrzymując jedną ręką szorty, trzy razy za duże dla niego.
Rozrusznik, zgrzyt skrzyni biegów i siedem lśniących zębów ginie w tumanie kurzu. Test wypada pomyślnie.
– Ile za nią chcesz?
– Osiemdziesiąt tysięcy franków.
Nie jest to pierwszy deal, jaki razem robimy. Nie staram się osiągnąć zbyt wysokiego zysku, a on nie targuje się. Sam zajmie się cłem i zapłaci mi we frankach francuskich.
– Widziałeś tę drugą, małego niebieskiego renaulta?
– Tak, zauważyłem. Fajny jest.
Zastanawia się chwilę.
– Wiesz, może miałbym na niego kupca. To Francuz, który założył farmę przy szosie do Zinzana. Miesiąc temu chciał kupić wóz.
– Masz jak się z nim skontaktować?
– Da się zrobić. Poślę kogoś po niego. Zjemy razem obiad?
Jesteśmy przy kawie, kiedy, przyjemna niespodzianka, biały farmer, którego Etientie kazał zawiadomić, pojawia się osobiście, bardzo zainteresowany. To krępy brodacz w szortach, w debilnej gębie tkwi fajka, jest inżynierem agronomem czy innym kretynem w tym rodzaju. Ogląda ciężarówkę. Nie zna się na tym zupełnie. Jest skłonny ją wziąć. Żądam czterdziestu tysięcy franków.
– To dobra cena. Ale pozostają formalności celne, pan wie, że przepisy…
– To żaden problem. Załatwię to. Przyjedź do mnie wieczorem koło szóstej. Będę miał wszystkie potrzebne dokumenty.
Następnie wracam do siebie. Ulice miasta są rozpalone. Czerwony pył, który wciska się wszędzie, jest jeszcze bardziej przykry w ciągu tych najgorętszych godzin. Jedyne, co pozostaje, to korzystać z chłodu mojego domu w czasie sjesty w towarzystwie paru czarnych dup zgarniętych po drodze.
Około piątej ruszam w drogę. Mam nieprzyjemną rzecz do załatwienia. Składam wizytę panu Kretynowi, naczelnikowi urzędu celnego w Segou.
Jest to kupa czarnego sadła, tłusta i skorumpowana. Ostentacyjnie jeździ po Segou najnowszym modelem mercedesa. W Mali naczelnik cła oznacza: mnóstwo pieniędzy, czyli inaczej: bogactwo i imponujący obwód w talii. Nie znoszę go, a on mnie nienawidzi. Potrzebuję go, żeby zwalniać od cła moje towary, bo przestrzegając przepisów musiałbym płacić miliony. On potrzebuje mnie, żeby utrzymywać swój poziom życia.
Odwiedzam go w jego biurze, pustym i brudnym pokoju, z którego tyranizuje swoich podwładnych. Leży rozlany w swoim fotelu, pocąc się mimo wentylatora, ubrany w niebieskie bubu. Siadam naprzeciwko niego.
– I co, grubasie, jak leci!
Nie cierpi, żeby tak się do niego zwracać. Jest tu poważany, i mój ewidentny brak szacunku doprowadza go do wściekłości. Na przegubach dłoni nosi całe mnóstwo złotego złomu. Zegarki, łańcuchy, a wszystko jak największe.
– U mnie wszystko dobrze. Czego chcesz? Żeby ze mną rozmawiać, odesłał sekretarza. Przy naszych interesach nigdy nie ma świadków.
– Musisz mi zwolnić od cła ciężarówkę, grubasie.
– Masz dowód rejestracyjny?
Przebiera swoimi małymi tłustymi palcami, obciążonymi sygnetami. Wyczuwa forsę. Rzucam mu na biurko dokument.
– Dobrze. To będzie kosztowało cztery tysiące franków.
– Co jest? Podwajasz ceny?
Uśmiecha się obrzydliwie.
– Wyciągać ci forsę to przyjemność; Charlie. Ale zawsze możesz załatwić to oficjalnie. Będzie cię to kosztowało sześćdziesiąt tysięcy franków.
Najgorsze, że ta kupa tłuszczu ma rację.
– Dobra, więc do roboty, wypełniaj swoje formularze, nie lubię za długo siedzieć w twoim biurze.
– Nie podoba ci się moje biuro?
– Moim zdaniem tu śmierdzi.
Tym razem jest urażony.
– Nie zapominaj, że mówisz do malijskiego urzędnika państwowego. To mogłoby cię drogo kosztować.
– To już mnie drogo kosztuje. I wbij sobie do głowy, że tylko ze względu na twoje wysokie stanowisko nie rozwalam ci mordy. W dniu, kiedy cię wyrzucą, spodziewaj się kopa w dupę ode mnie. No jazda, przykładaj swoje pieczątki, płacę ci na tyle dużo, żeby nie musieć jeszcze tracić czasu.
Nie znajduje odpowiedzi i bojąc się, że jego pracownicy usłyszą moje krzyki, układa w końcu przed sobą formularze zwolnienia od opłat celnych i seryjnie przystawia pieczątki. Nie przeszkadza mu to jednak w wygłaszaniu dalszych komentarzy.
– Tacy jak ty rujnują gospodarkę kraju.
– Zamknij się, grubasie.
– Tacy spekulanci i przemytnicy jak ty.
– Zamknij się i pisz.
Robię więcej dla tego kraju niż ten gruby łapownik. Nie będzie mi tu udzielał lekcji. Płacę zastanawiając się, dlaczego muszę znosić takiego faceta. Korupcja afrykańskich urzędników, która dawniej mnie bawiła, zaczyna mi już wyłazić bokiem. Rzucam mu banknoty na biurko i zmywam się.
***
Kiedy przyjeżdżam do domu, jeszcze rozwścieczony rozmową z grubasem, staję nos w nos z innym tłuściochem. Ahmed wpuścił szefa gliniarzy. Jest trochę chudszy od tamtego, bo jego pozycja zawodowa nie pozwala mu kraść aż tak wiele.
Zapewnia mnie, że cieszy się ze spotkania. Przecinam te czułości wyciągając banknot. Udaje urażonego, ale nie mam ochoty tracić z nim czasu. Ten ogromny Murzyn jest wobec mnie jowialny, ale w swoim komisariacie to prawdziwy skurwysyn. Imponujące łopaty, które służą mu za ręce, cieszą się złą sławą wśród ludności Segou. Kiedyś Ahmed miał okazję opatrywać dwóch żebraków, którzy przeszli przez jego biuro, i mogłem osobiście zdać sobie sprawę z ogromu szkód. Tylko Murzyn może przeżyć takie obrażenia. Jaka Afryka byłaby piękna bez tych sukinsynów urzędników.
Ten jest byłym starszym sierżantem armii francuskiej. Jeśli pozwolę mu mówić, znowu będzie mi truł o defiladzie 14 lipca. Przestępuje z nogi na nogę rozumiejąc, że nie czas na pogaduszki.
– Panie Charlie, mój brat w najbliższej przyszłości się żeni.
– Znowu! Zawsze opowiadasz mi tę samą historyjkę.
– Nie. Tym razem to bynajmniej niestety mój brat ten-sam-ojciec-ta-sama-matka.
O! To poważna sprawa. Afrykanie ciupciają gdzie popadnie i każdy ma w rezultacie pełno braci. Ale �ten-sam-ojciec-ta-sama-matka", to prawdziwy, o wiele ważniejszy niż zwykły �ta-sama-matka". Daję mu pięćset franków. Afrykanin zawsze chowa do kieszeni banknot, który się przed nim pojawia, ale najwyraźniej mój rozmówca jest rozczarowany.
– Panie Charlie…
– Nie, wystarczy. Znajdź sobie tańsze kurwy.