Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wchodzimy do baru, podczas gdy Peyruse podnosi maski, żeby przeprowadzić dokładniejszy przegląd. Podchodzę do stolika Europejczyków starając się ich ocenić. Dwóch facetów około czterdziestki, dobrze ubranych, każdy w towarzystwie swojej pani. Ładne mordy salonowych łowców głów.

– Dzień dobry, można?

Siadam nie czekając na odpowiedź. Postanowiłem zachowywać się grzecznie. Jacky i Chotard siedzą przy innym stoliku. Udają, że nie interesują się nami, ale wiem, że podsłuchują rozmowę i mają nadzieję, że będzie zabawna.

Tym razem nie uśmieją się. Zbyt długo czekałem w Mopti i chcę załatwić sprawę szybko. Jeśli będę wobec facetów twardy, obecność żon zmusi ich do oporu, żeby nie stracić twarzy. Źle by na tym wyszli, a ja straciłbym czas. Miejmy więc nadzieję, że nie będzie komplikacji.

– Nazywam się Charlie. Czekałem na was.

Patrzą na mnie cztery pary zaintrygowanych oczu. Mówię dalej:

– Widziałem wasze ciężarówki. Jeśli macie zamiar sprzedać je w Mali, to tylko u mnie, bo jestem tu u siebie. Jeśli sprzedacie je sami, to popsujecie mi rynek, a to byłoby nieładnie, bardzo nieładnie.

Obaj faceci są napięci. Kobiety są zaniepokojone. Peyruse wchodzi do sali wycierając ręce. Kiwa do mnie, że towar jest dobry.

– Jeśli chcecie je sprzedać niżej, w Togo, Dahomeju albo w Górnej Wolcie, nie ma sprawy. Wiem, jaką cenę zapłaciliście we Francji. Znam koszty podróży. Trochę wycierpieliście, więc jest normalne, że chcecie zarobić. Daję wam pięćdziesiąt tysięcy franków francuskich za obie. A teraz wybierajcie.

Zapada wielka cisza, po czym starszy odzywa się.

– Słyszeliśmy o tobie. Możesz nam dać chwilę do namysłu? Potakuję, wstaję i przechodzę do Jacky'ego, Chotarda i Peyruse. Zachowują powagę, ale oczy ich tryskają wesołością. Podczas gdy kelner, wysoki Murzyn w rozkloszowanych spodniach i butach na słoninie, przynosi nam naszą codzienną butelkę whisky, przy stole dżentelmenów wre zażarta dyskusja.

Mam nadzieję, że ci dwaj idioci się zgodzą. Chętnie przyznaję, że inne metody są bardziej zabawne i mają tę zaletę, że wszyscy mogą się pośmiać, ale posiadanie władzy daje coś, co sprawia mi przyjemność: możliwość bycia wspaniałomyślnym. Zawsze zostawiam honorowe wyjście: nie jest powiedziane, że dostaliby lepszą cenę, a jeżeli, to musieliby sporo się w tym celu namęczyć. Więc daję im, jak wszystkim, uczciwe rozwiązanie. Jeśli z niego nie skorzystają, tym gorzej dla nich.

I tym lepiej dla nas.

***

W niecałe pół godziny później umowa zostaje zawarta. Stawiam wszystkim kolejkę. Atmosfera rozluźnia się. Starszy, wysoki blondyn, uśmiecha się. Obaj wyglądają na zadowolonych z interesu.

– Chotard. Zapłać panom.

Mój księgowy otwiera walizeczkę i zaczyna przeliczać pieniądze. Obu facetów zatyka na widok ogromu forsy, jaki mamy przy sobie. Jeszcze parę kieliszków i wychodzimy obejrzeć nasze nowe ciężarówki. Peyruse robi próbną jazdę. Są w porządku.

Nie blefowałem z moimi kontrahentami. W całej strefie, którą przemierzam od osiemnastu miesięcy, od Algierii aż do Segou, z jednym wyjątkiem, kupiłem wszystkich ważnych urzędników cła i policji. Mam pełne możliwości zablokowania obu ciężarówek. Jest to jednak broń, którą posługuję się rzadko, kiedy nie pozostaje mi już nic innego. Uważam, że to zbyt łatwe i niezbyt honorowe.

Mała cysterna to świetny interes. Jest to stary model, z długim ryjem i przednią szybą rozdzieloną na dwie części. Takie ciężarówki są doskonałe na szlak i mają powodzenie w Afryce. Natomiast drugi wóz to malutki renault, pięciotonówka do przewozu bydła, zbyt delikatny na tutejsze drogi.

– Chotard, wsiadaj z Jackym. Jedziecie za nami.

***

Mopti – Segou, dwieście kilometrów. Droga biegnie prosto, i jest w dość dobrym stanie. Już trzydzieści kilometrów przed Mopti szlak zamienił się w asfaltową szosę. Jedziemy przez nizinę porośniętą gęstymi drzewami, nie licząc baobabów. Noc jest jasna, świeci srebrzysty księżyc w pełni. Owiewa nas chłodne powietrze. Przyjemnie się tak jedzie. Przed wyruszeniem w drogę Peyruse kupił sobie w barze hotelu skrzynkę Solibra, piwa w butelkach po trzy czwarte litra. Wypijam jedną, on już kończy drugą.

– Znowu pijesz?

– Ee… nie. To tylko przez upał.

Nie nalegam. Jak odmówić tych małych przyjemności dorosłemu, w dodatku kumplowi? Poza tym nie mam ochoty psuć tego pierwszego od dawna sam na sam z Peyruse'em.

Należał do mojego gangu w Bordeaux. Tylko on miał mieszkanie, które wkrótce stało się naszą meliną, a przede wszystkim moją. We Francji lat sześćdziesiątych, pruderyjnej i rygorystycznej, nie było mowy o tym, żeby samotny małolat wynajął pokój w hotelu. Pełnoletniość zaczynała się od dwudziestu jeden lat, i te skurwysyny hotelarze żądali dowodu osobistego! Spędziliśmy u niego przyjemne chwile, w tej grupie zwariowanych nastolatków, jaką tworzyliśmy, był jednym z najlepszych.

Kiedy wróciłem do Bordeaux na parę dni, żeby znaleźć mechanika do moich konwojów, pomyślałem o nim.

Rozczarowanie. Myślałem, że odnajdę kumpla z dzieciństwa, wspaniałego faceta. Znalazłem się naprzeciwko zapijaczonej szmaty, na samym dnie od czasu rozstania się z Suzy. Wegetował w jakimś warsztacie, który nawet nie należał do niego. Przygarbiony, ze zbyt długimi włosami, raczej brudny, facet, któremu nie miałem nic do powiedzenia. Kiedy wyszliśmy z baru, w którym wiele wypił opowiadając mi o przeszłości, zaczął rzygać zieloną żółcią do rynsztoka.

Nie wiem dlaczego, zapewne przez przyjaźń albo dlatego, że wydał mi się zagubiony, zaproponowałem mu jednak tę pracę.

– Wiesz, potrzebuję mechanika do moich konwojów, interesuje cię to?

Nawet nie wrócił do domu. Zostawił wszystko, swoją drugą żonę, z którą mieszkał po rozstaniu z Suzy, dziecko, po prostu wyjechał. Zatelefonował tylko z Barcelony i przesłał im małą sumę pieniędzy, którą mu dałem.

– Zostaniesz z nami na następne konwoje?

– Jasne.

Wyrzuca butelkę przez okno i otwiera następną.

– Uratowałeś mi życie, wiesz, Charlie. Gdybym wiedział, wyjechałbym wcześniej. Kiedy pomyślę o tym, ile straciłem czasu…

– A twoja druga żona?

– Tak, to jest problem. Nie mogę jej po prostu zostawić z dzieciakiem. Muszę ich zabezpieczyć. Dam jej trochę forsy.

– O to się nie martw. Nie ma sprawy. Jaka ona jest?

– O, nie jest ładna.

– Kochasz ją?

– Nie… nie.

– Wobec tego dlaczego jesteś z nią?

– Sam nie wiem. Wiesz, jak odeszła Suzy… Było mi źle. Nie wiem.

Kończy butelkę i trzask! – przez okno. Sięga po następną. Znowu rozmawiamy o kumplach z Bordeaux, po czym przez chwilę milczy. Zaczął już wyglądać trochę jak dawniej. Przestał pić i to mu dobrze zrobiło. Przygoda w konwoju i słońce dokonały reszty. Od czasu do czasu rzuca mi spojrzenie i uśmiecha się. Nagle poważnieje, nachmurzony.

– Słuchaj, Charlie…

– No?

– Przerżnąłeś Suzy, prawda?

Suzy, piękna blondynka. Rzuciła mi się do łóżka jeszcze tego samego wieczoru, kiedy po raz pierwszy wróciłem do Bordeaux i odnalazłem grubego Christiana. Opowiadam mu.

Otwiera sobie piwo i w końcu wzdycha:

– Właściwie mam to gdzieś. I tak już odeszła, więc…

Biedak. Kiedy tylko zaczyna o niej mówić, ogarnia go smutek.

– Nadal ją kochasz?

– Tak.

– Ale musisz zapomnieć, stary.

Śmieje się i potrząsa głową. Nalegam:

– Dlaczego chcesz niszczyć sobie życie dla jednej pizdy, co? Tyle innych dookoła. Zobaczysz: w Europie poznam cię z najlepszymi maszynami świata…

– Charlie. Nie chodzi tylko o to… Jest jeszcze coś więcej…

Rezygnuję z wyjaśniania mu mojego punktu widzenia na te sprawy. Nikt nie jest bardziej zaślepiony od zakochanego faceta. Skoro zostaje ze mną, mam nadzieję, że mając więcej czasu wytłumaczę mu parę podstawowych prawd.

Skrzynka piwa powoli się opróżnia, kiedy tak sobie po koleżeńsku rozmawiamy. W połowie nocy wjeżdżamy do Segou. Prowadzę Peyruse'a do ogromnej białej budowli, tuż nad rzeką.

– To mój dom.

W tym małym mieście urządziłem sobie główną siedzibę.

Naciskamy na klakson i po paru minutach Ahmed, mój służący, otwiera bramę. Wjazd ciężarówek do ogrodu budzi śpiących tu i ówdzie ludzi. Wkrótce otacza nas gromada.

– Labes, szefie Charlie?

– Labes, labes.

Stosuję zasadę otwartych drzwi. Starcy, dzieciaki, inwalidzi mieszkają tu na stałe, pod opieką Ahmeda, któremu zostawiam odpowiednie środki.

Szybko zasypiam na ogromnym okrągłym łóżku, które, wraz z wieżą stereo, stanowi jedyne umeblowanie mojego przewiewnego pokoju na pierwszym piętrze.

***

Rano czuję się już lepiej. Pod moimi oknami widać Afrykę z pocztówek. Pirogi płyną Nigrem, na którego czerwonawych brzegach kłębi się zwarty, kolorowy tłum. Tu się krzyczy, biega, kupuje, sprzedaje. Kobiety z obnażonymi piersiami piorą w błotnistej wodzie kolorowe kawałki materiału.

W Afryce wstaję zawsze bardzo wcześnie. Dwie pierwsze godziny dnia są najprzyjemniejsze. Zwykle spędzam je z Ahmedem, który przygotowuje mi pierwsze śniadanie. To stary, pomarszczony Tamachek, którego wieku nie sposób określić. Towarzyszył mi w pierwszych konwojach. Teraz zrobił się już za stary i zajmuje się domem.

Przykucnięty przed żarem z węgli, na których pieką się kawałki baraniny, zadaje mi pytania o podróż.

– A Kara, mój kuzyn, dobrze się miewa?

– Bardzo dobrze, Ahmedzie, nadal jest ze mną.

– A Radijah? Ożeniłeś się już z nią?

Niedługo będę należeć do rodziny Ahmeda. To wuj Radijah, małej Tamachek, z którą niedługo się ożenię.

– Podczas następnego przejazdu.

Potem opowiada mi, co się wydarzyło tutaj. Kiedy pozostali przychodzą po godzinie, jestem całkowicie zrelaksowany. Prowadzę ich pięćdziesiąt metrów dalej, na prawdziwe śniadanie u libańskiego kumpla.

***

Kilka dobrze prosperujących sklepów w Segou należy do dwóch braci, Libańczyków, którzy mieszkają tutaj od paru lat. Libańczyków spotkać można we wszystkich małych afrykańskich miastach. Mają talent do handlu, są pracowici i inteligentni, szybko dochodzą do majątku. W Segou jeden z braci, Etienne, ma stację benzynową i kino. Zostaliśmy kumplami, i jemu zamierzam zaproponować małą cysternę. Nie mam specjalnych stosunków z drugim, Francois, poza tym, że prowadzi knajpę i hotel z barem i że tradycyjnie jadam tam mój pierwszy posiłek. Kiedy przychodzę, wychodzi, żeby mnie powitać, i wymieniamy grzeczności. Pyta mnie:

21
{"b":"93994","o":1}