Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I każdy ubierał się odpowiednio. Zdarzało się, że któryś z nich całkowicie rozbierał silnik, pod pozorem sprawdzenia czegoś, po czym podawał całkiem śmieszną cenę. Czasami, kiedy byłem w złym humorze, najzwyczajniej konfiskowałem po prostu towar najgorszym szumowinom. Miałem dzięki temu przez jakiś czas rozrywkę, poznając jednocześnie nową zasadę życiową. Ciężko jest napełniać sobie kieszenie, podczas gdy wszyscy naokoło zdychają z głodu.

Handel ten pozwolił mi poznać Sahel i niewiarygodną nędzę, jaka tam panuje. Całe plemiona, wypędzone przez suszę przenosiły się do Nigru. Nie mogłem długo znieść widoku tych dzieci o wzdętych brzuchach i poważnych oczach.

Zacząłem rozdzielać moje ogromne zyski w postaci pomocy żywnościowej. Podjąłem się utrzymania hord Murzyniątek, kazałem

rozdawać jedzenie i lekarstwa w obozach uchodźców. Odkryłem, że czynienie dobra daje przyjemność. Nie, żebym został świętym, ale pieniądze łatwo zarobiope, łatwo się wydaje.

***

W tym czasie prześladował mnie okropny koszmar.

Śniło mi się, że staję przed Trybunałem Niebieskim w czasie Sądu Ostatecznego. A tu panika. Z jednej strony świadkowie oskarżenia. Z drugiej ci, którym odmieniłem życie. Ogromny tłum z twarzami wykrzywionymi nienawiścią, ale których nie potrafiłem rozpoznać. Energiczne protesty moich nielicznych stronników były zagłuszane wyciem tej hordy, która domagała się mojej skóry, moich uszu i więcej jeszcze. Pośrodku, sceptyczni wobec takiej ilości nagromadzonej pasji, sędziowie zaczynali patrzeć na mnie krzywym okiem.

W tej sytuacji, żeby chronić tyły, postanowiłem w celu nadrobienia opóźnień pomóc wszystkim tym ludziom. Jeśli istnieje jakiś boski sędzia, obliczający saldo, mam nadzieję zdążyć wyrównać moje.

Na szczęście ta dobra stara Afryka daje po temu wystarczająco dużo okazji.

Ale choć ta mała działalność dostarczała mi wiele satysfakcji, przynosiła też sporo kłopotów. Nie będąc całkowitą szują zacząłem denerwować tych, którzy mieli mniej skrupułów. Po powtarzających się problemach z miejscowymi władzami musiałem wyjechać, zanim będzie za późno.

Przez parę miesięcy byłem na wakacjach, najpierw w Afryce Zachodniej, potem na Saharze Hiszpańskiej i w Mauretanii, gdzie ludzie, dla odmiany, naparzają się ile wlezie. Udało mi się ujść zwykłym w takich sytuacjach oskarżeniom o szpiegostwo i wylądowałem na Wyspach Kanaryjskich. I tu spotkałem przyjaciela, brata Jacky'ego.

Pochodził z dobrej rodziny, miał tupet, gardził pieniędzmi podobnie jak ja i tak jak ja lubił się wygłupiać; był idealnym towarzyszem. Wspólnie objechaliśmy całe Wyspy Kanaryjskie.

***

Jestem uparty i postanowiłem wrócić. Nie wyciągnąłem jeszcze z Afryki wszystkiego i odkryłem przyjemność pomagania innym. Nie było już mowy o dalszym sprowadzaniu samochodów szlakiem, w tej działalności nie było już dla mnie nic ciekawego. Poza tym nigdy nie robię dwa razy tego samego.

Pustynia przeżywała początek inwazji tłumu turystów żądnych wrażeń. Wymyśliłem więc nową grę. Stałem się przemytnikiem. Ulepszyłem nieco obraz szmuglera przenoszącego drżącą ręką małą walizeczkę. Moja walizka waży kilkaset ton. To konwoje kilkunastu ciężarówek wypełnionych po brzegi częściami zamiennymi, które w biały dzień przeprowadzam przez wszystkie afrykańskie urzędy celne aż do Mali.

Żadna z tych landar nie ma porządnych dokumentów, żaden kierowca nie ma prawa jazdy, a ja sam byłbym w kłopocie będąc zmuszony podać spis swojego ładunku. Takie są reguły gry. Nic legalnego i jak najwięcej ludzi. Im rzecz jest bardziej zwariowana, tym większe podniecenie i tym większa moja przyjemność.

Tym, co mnie pasjonuje w tej przygodzie, nie jest sama sprzedaż w Czarnej Afryce, chociaż osiągane zyski są ogromne. Mnie pociąga ta zabawa w chowanego z władzami, kiedy depczę najelementarniejsze przepisy. Poza tym bawi mnie szalone przedsięwzięcie, polegające na przeprowadzeniu przez Saharę, przede wszystkim siłą woli, rozlatujących się ciężarówek, których nie remontowane silniki w Europie przeznaczono by na złom.

Tu, na tej pustyni, którą kocham, otoczony ludzkim mrowiem czekającym na moje rozkazy, czuję się dobrze.

W ten sposób, nadal rozdając część moich zysków, pomagam na, inny jeszcze sposób. Bo czymże jest w tych niedorozwiniętych krajach przemytnik, jeśli nie dobroczyńcą?

W Afryce jest rzeczą niemożliwą znaleźć samochód po uczciwej cenie. Cła importowe są niewyobrażalnie wysokie, a pieniądze te nie służą ludności. Idą prosto do kieszeni przywódców. Dzięki mnie miejscowy kupiec może założyć małą firmę przewozową po przystępnych cenach i w ten sposób rozwijać gospodarkę.

Nie płacąc cła za moje ciężarówki okradam rząd, zapewne, ale czymże jest w Afryce państwo, jeśli nie bandą łapowników tuczących się na koszt kraju? Gdybym zapłacił te pieniądze, posłużyłyby do wzbogacenia tych wykorzystywaczy. Podczas gdy, załatwiając sprawę po mojemu, umożliwiałem każdemu na mojej drodze, od szefa glin po najmniejszego celnika, pobranie swojej części zysku. Od granicy marokańskiej aż do Mali wszyscy oni żyli z mojej hojności.

***

I oto dlaczego kolejny raz siedzę w hotelu w tym kurewskim mieście. Cienki strumyczek wody wyciekający z prysznica, powodujący drgania całego systemu kanalizacji, nie wystarcza, by mnie dobudzić. Jestem jeszcze otępiały od wczorajczych środków nasennych, od wilgotności powietrza i od braku snu.

Mopti to niewątpliwie najtrudniejszy etap podróży. W wyniku jakiejś aberracji, normalnej w Afryce, miasto zostało zbudowane na mokradłach, które są siedzibą miliardów komarów. Zaledwie wilgotny upał dnia ustępuje miejsca upałowi nocy, nadlatują w zwartym szyku, gotowe do uczty. Wciskają się wszędzie i ani trawka, ani środki nasenne nie umożliwiają snu.

Hotel, który musiał być luksusowy przez pierwsze tygodnie po wybudowaniu, dzisiaj rozlatuje się tak samo jak reszta. Niewygody te są znośne, kiedy stanowią część przygody. Ale kiedy przygoda się kończy, chciałbym mieć trochę luksusu. Tymczasem jest to niemożliwe. Afrykanie, delikatnie mówiąc, są niedbali, mają dar doprowadzania wszystkiego do ruiny. Nawet w najdroższych hotelach w prysznicach rzadko pojawia się woda, kawa jest zimna, a łóżka się rozlatują.

***

Przyglądam się, jak Chotard, nasz księgowy, przelicza górę banknotów, których połowa nie wystarczyłaby nawet na kupienie mi zimnego piwa, towaru w Mopti nie znanego. Chotard ponownie przelicza zyski z naszego ostatniego konwoju. To benedyktyńska praca; moi klienci płacą prawie zawsze w małych banknotach, niemal wyłącznie po pięć franków malijskich, pochodzących z oszczędności całego życia. Poza tym, że stanowi to górę pieniędzy, Chotard musi naprawiać najstarsze, zniszczone w czasie przechowywania w skrytce, – gdzie przeleżały wiele lat, zanim wylądowały w mojej kieszeni.

Praca ta doprowadza go do pasji. Z natury jest nerwowy i nie może powstrzymać odruchów zniecierpliwienia. To mały chudy brunet, o lekko skośnych oczach, które nadają mu wygląd Chińczyka z komiksu. Kiedy wszystko idzie dobrze, jest rozluźniony, swobodny i tyje. Przy pierwszych trudnościach staje się niespokojny, daje o sobie znać jego nerwowość, i błyskawicznie chudnie. Ma poniżej trzydziestki, ale wygląda już dość staro. Chotard to w pewnym sensie barometr naszego konwoju. Jest z nami od paru miesięcy. Ponieważ to kumpel Jacky'ego, dałem mu posadę księgowego. Robota jest skomplikowana i dość ciekawa, toteż czuje się w niej doskonale. Kupiłem mu walizeczkę, kalkulatorek i wszystkie inne atrybuty jego zawodu. Jest zachwycony mogąc jeździć po Afryce w przebraniu bisnesmena. Właściwie jedyna rzecz, która go męczy, to owo sprawdzanie stosów małych malijskich banknotów, co jednak nie omija go nigdy.

***

– Kurwa, czy nic tu nie będzie porządnie działać, do jasnej cholery!

To Peyruse, nasz mechanik, walczy z prysznicem. Jest wściekły. To kumpel z dzieciństwa, którego odnalazłem w Bordeaux, pierwszy mąż Suzy. Z pełnego zalet małego cwaniaczka przekształcał się powoli w łachudrę, pijaczka bez ambicji, jedynie z powodu tego miłosnego zawodu. W czasie całego przejazdu zabroniłem mu pić, i kuracja ta dobrze mu zrobiła. Ale wczoraj schlał się z miejscowymi Murzynkami i teraz ponosi konsekwencje.

– Kurwa mać, Charlie, ja zdechnę tutaj.

Wychodzi spod prysznica i klepie przyjacielsko Chotarda w ramię; ten wypuszcza z ręki plik banknotów, który właśnie przeliczał.

– Do cholery, przestań! Nie mogę pracować w tych warunkach. Peyruse nie odpowiada i opada na łóżko, powodując zachwianie się wszystkich stosów banknotów. Chotard nie odzywa się już, bo wściekłość Peyruse'a jest nazbyt oczywista.

Ja też jestem w złym humorze. Czas wyjechać z Mopti. Po opuszczeniu pustyni przejazd przestaje być ciekawy, i nie ma powodu, żeby marudzić. Jutro będziemy w Segou, gdzie mam dom i wszystko będzie lepiej.

– No to jak, przyjadą wreszcie ci frajerzy? Trochę im to czasu zajmuje, kurwa!

– Jacky zawiadomi nas, jak tylko tu będą, nie martw się.

– To chyba oni powinni się martwić, nie? – odpowiada z szerokim uśmiechem.

"Oni" to dwaj Europejczycy, o których mnie poinformowano; jadą w kierunku Mopti prowadząc dwie ciężarówki. Czekamy na tych cwaniaków, którzy ośmielają się przyjechać handlować na moim terytorium.

W tym momencie słyszę stukot butów Jacky'ego, mojego kumpla i wspólnika. Wsuwa głowę przez drzwi i oznajmia:

– Charlie, przyjechali.

W dwie minuty wszyscy są ubrani. Takie sprawy załatwiam sam, ale wszyscy chcą być obecni na wypadek, gdyby coś się zaczęło dziać albo przynajmniej, gdyby wydarzyło, się coś zabawnego. Mój sposób bycia zawsze rozbawia Jacky'ego, a u mego boku Chotard może udawać twardziela bez specjalnego ryzyka.

Przed wejściem do baru z miną właściciela rzucam okiem na oba pojazdy, małą czerwoną cysternę berliet i ciężarówkę do przewozu bydła, które wyglądają całkiem nieźle. Zresztą sam sprzedaję wyłącznie wraki.

20
{"b":"93994","o":1}