Noc zapada w dziesięć minut. Magiczna chwila przemija. Luksemburg śpi. Układamy się, by pójść w jego ślady. Później, w ciągu nocy, nadjeżdżają ciężarówki. Słyszę jeszcze tylko jakieś urywki rozmowy między Christianem i obu góralami, jakieś arabskie głosy, i wreszcie zasypiam.
***
Kiedy się budzę, pierwsza rzecz, jaką widzę, to pustynia.
Rozciąga się przede mną ocean piasku, w nieskończoność, płaski i bez żadnych przeszkód. Natężenie światła jest już silne, ale nie ma jeszcze upału. Siedząc na murku zapalam skręta zapatrzony w ten bezkres.
Przyłącza się do mnie Christian. Zwrócony ku tej gigantycznej przestrzeni złotego piasku, w sombrero na głowie, głośno formułuje swoją myśl:
– O kurwa…
Nie jest to strach. Christian to jeden z najodważniejszych facetów, jakich znam. To szacunek. Pierwszy raz przejechałem Saharę z Miguelem. Byłem pasażerem, na dachu ciężarówki. Tym razem z tą pustynią trzeba będzie powalczyć.
– Spokojnie, to małe piwo.
Przez chwilę rozkoszujemy się widokiem i ciszą. Za nami pomału zaczyna się ruch. Wracamy do pozostałych.
Ciężarówki i mehari zaparkowane są po drugiej stronie murku. Monique przygotowuje kawę. Siedzący obok niej Rene i Patricio zasypują mnie komentarzami na temat wczorajszego przejazdu. Odciągam moją pasażerkę na bok.
– Słuchaj, dzisiaj mamy do przejechania sześćset sześćdziesiąt kilosów. Monique, grubasku, bądź taka miła i pojedź ciężarówką.
– Och, Charlie, proszę cię, nie.
Ogarnia ją panika, nie nalegam, ale muszę pozbyć się plecaka. Wyciągam go z samochodu i idę do ciężarówek.
Kierowcy są pochłonięci pracą. Pomocnicy zapalili małe ogniska i gotują herbatę. Inni przeglądają silniki, pochyleni nad mechanizmami bez pokryw.
Kierowca pierwszej ciężarówki, żółtego berlieta, przyjmuje mnie przyjaźnie. Nazywa się Wallid. To Arab urodzony w Paryżu, ma około trzydziestki. Za jego wyczyny w Barbes wydalili go z Francji. Od paru miesięcy prowadzi ciężarówki na pustyni.
Nie ma problemu z plecakiem Monique.
– To twoja żona?
– Nie. Spotkałem ją w Adrarze.
– Daje dupy?
Od czasu kiedy turyści zaczęli przyjeżdżać do Północnej Afryki, dla Arabów europejska kobieta to kurwa i nic poza tym. Chodzi z mężczyznami do łóżka, choć nie są jej mężami.
– Powiedz jej, żeby jechała z nami.
Tłumaczę mu, że panienka się ich boi. Wybucha śmiechem, mówi coś po arabsku do pomocników, i wywołuje ogólne wycie. Żartują między sobą po arabsku i robią obsceniczne gesty. Zostawiam ich rozbawionych.
Druga ciężarówka to pomarańczowy mercedes. Ten model, 19-24, jest popularny w Afryce. Jest przeciążona. Afrykańscy kierowcy nigdy nie przestrzegają norm załadunku. Skoro w Europie wóz może przewozić dziesięć ton, to znaczy, że udźwignie i piętnaście.
Właścicielem jest Ajudżil, gruby spokojny facet w zawoju i okularach. Siedzi na macie, poza zasięgiem spojrzeń i pali kit. Proponuje mi colę, jego pomocnik, ogromny Tamachek w brudnym płaszczu zamiast burnusa, podaje mi szklaneczkę herbaty. Daję mu trochę haszu. To poważny kupiec w rejonie między Adrarem i Gao, może mi być przydatny w przyszłości. Rozmawiamy o handlu. Jego zamówienie na części zamienne jest interesujące. Obiecuję mu to załatwić na następną podróż. Zna Alaina i Freda z Bordeaux, i dowiaduję się od niego, że są w Afryce. Jadą tym samym szlakiem, o parę dni przed nami, w towarzystwie jakiegoś trzeciego faceta. Formalności wyjazdowe jak zwykle przedłużają się. Władze algierskie nie wypuszczają z Reggane nikogo samego. Trzeba wyjechać w konwoju. Potem każdy robi, co chce.
***
Ciężarówki wyruszają przed nami. Kazałem Monique, żeby dała o sobie zapomnieć, i stara się zajmować jak najmniej miejsca między fotelami. Obaj górale przyznali mi się, że dostali porządnie w dupę przez ten pył poprzedniego dnia. Proszą mnie o pozwolenie pojechania dzisiaj za mną.
– Zgoda, ale sto metrów z tyłu.
Siadam za kierownicą. Christian odgrywa małą komedię. Zwrócony w kierunku mehari, z rękami opartymi na biodrach, powtarza wszystkie moje instrukcje.
– Zachowujcie odległość, to ważne.
Obrzuca ich samochód ostatnim spojrzeniem i siada koło mnie. Tym razem ruszamy naprawdę.
Sto metrów dalej zaryłem się w piasku.
Pojechałem śladem obu ciężarówek, koleiny wyhamowały mnie. Czuję, jak tylne koła ślizgają się w miejscu. Włączam niższy bieg, żeby zwiększyć moc. Jadę jeszcze dziesięć metrów. Jestem na jedynce. Samochód staje. Parę razy mocno dodaję gazu. To błąd, koła kręcą się w miejscu i pogrążają się głębiej.
Za mną obaj turyści zaryli się również. Wysiadam, zamykam drzwi kopniakiem i wrzeszczę.
To ci kretyni z ciężarówek. Rozpieprzyli szlak swoimi wielkimi dupskami.
Rene i Patricio nadbiegają.
– Dobra, będziecie mieli lekcję odpiaszczania. Podkłady! Łopaty! Szybko!
Podczas gdy przynoszą sprzęt, patrzę na drogę przed samochodem, w żadnym wypadku nie należało jechać koleinami. Gdybym wziął jedną między koła, przejechałbym. Jest też twardy pas szlaku po prawej. Tu, gdzie jesteśmy teraz, trzeba będzie męczyć się z podkładami przez co najmniej pięćdziesiąt metrów, zanim dojedzie się do twardego i płaskiego gruntu.
Pokazuję tamtym, jak usuwać piasek sprzed kół i jak równać grunt, żeby położyć podkłady. Nie jest to skomplikowane. Przyglądają się jak uczniowie. Christian, którego nigdy nie widziałem przy jakiejkolwiek pracy fizycznej, daje tysiące rad i powtarza wszystko, co mówię. Podczas gdy tamci dwaj idioci pracują, siadam za kierownicą.
W piasku pogrążają się tylne koła, czasem nawet do połowy. Trzeba przygotowywać dla nich pochylnie, żeby mogły wyjechać z dziur, jakie wydrążyły. Oznacza to pracę łopatą. Rene i Patricio, na kolanach w piachu, inaugurują w pocie czoła swoje nowiutkie saperki. Następnie trzeba wsunąć podkład, sześćdziesięciocentymetrową blachę z nawierconymi otworami, dokładnie przed koło.
– A teraz pchajcie.
Wrzucam jedynkę. Poganiani przez Christiana obaj turyści i panienka wytężają siły z tyłu samochodu. Tryska na nich piasek, wyrzucany przez tylne koła, które się ślizgają. Samochód wyjeżdża, przesuwa się o dwa metry i grzęźnie znowu. Gdyby nabrać rozpędu, można by przejechać, ale przy ruszaniu z postoju to niewykonalne. Skoro nie można skręcić, pozostaje tylko jedno wyjście: wykopać podkłady pokryte piachem w czasie poprzedniej operacji i wszystko od nowa.
Zwłaszcza gruby Rene przeżywa katusze. Jest bardzo, bardzo gorąco. Poci się i słyszę, jak dyszy. Patricio jest silniejszy. Postawił kołnierz, żeby chronić kark przed słońcem. Monique ma dosyć.
Powtarzamy operację pięć albo sześć razy, zanim peugeot łaskawie przejeżdża kilkadziesiąt metrów, nareszcie wolny. Wysiadam, krzyczę do pozostałych, żeby się pośpieszyli, i siadam za kierownicą mehari.
Wszyscy są oblepieni piaskiem, który przylgnął do spoconej skóry, kiedy ustawiam mehari obok peugeota po godzinie takich wykopków.
***
Wszystko zrozumiałem. Pustynia to nic trudnego, wystarczy nie jechać w koleinach po ciężarówkach. Wielki szlak to szeroki korytarz porysowany śladami kół. Jeśli jedzie się z boku, nie ma ryzyka. Zjechałem w prawo co najmniej dwieście metrów. Muzyka gra na cały regulator. Monique dużo pije. Znów siedzi na kolanach Christiana, który obmacuje jej piersi. To małe piwo.
Po paru kilometrach szlak robi się węższy. Na ziemi jest mniej śladów kół. Jadę dalej.
Pojechaliśmy równoległą drogą, która w jakimś momencie powinna dołączyć do szlaku. Zaczynam mieć wątpliwości. Przede mną widać już tylko dwa ślady. Nagle znikają. Grunt zmienił się. Piasek pełen jest drobnego żwiru. W podłożu takim nic nie widać. Zataczam półkole i krążę, niczego nie widząc. Patrzę na Christiana. Jego wzrok pyta mnie:
– Zabłądziłeś?
Odpowiadam mu spojrzeniem.
Zatrzymuję się. Nadbiegają obaj kretyni. Nie odpowiadam na ich pytania, idę przed samochód, żeby spróbować znaleźć któryś z tych kurewskich śladów. Za mną Christian uspokaja wszystkich.
– Dajcie Charliemu spokój. Bada teren.
Nie na darmo pochodzi z Bordeaux. Słyszę, jak improwizuje.
– Szuka skrótu… Rozgląda się…
Rzeczywiście się rozglądam, ale niczego nie znajduję. Sto metrów dalej jakiś ślad, dokładnie prostopadły do naszego kierunku. Wracam do samochodu i każę wszystkim wsiadać. Ruszamy. W niecały kilometr później w piasku widać już tylko dwa cienkie ślady, a potem nic. Zgubiłem się. Zatrzymuję samochód. Tym razem tamtych dwóch ogarnia panika. Nie mam im nic do powiedzenia i oddalam się, żeby się wysikać. Podczas gdy rysuję na piasku arabeski, Christian raz jeszcze stara się uspokoić całe towarzystwo. Wyjaśnia im, że muszę pomyśleć, bo sprawa jest poważna.
– Charlie chciał, żebyśmy pojechali skrótem, który zaoszczędziłby nam dwieście kilometrów szlaku, ale nie ma zaufania do pogody.
Odwrócony do nich plecami zaśmiewam się w duchu słysząc, co opowiada. Wymyśla, że zauważyłem pierwsze oznaki burzy piaskowej na trasie skrótu i rozbudowuje tę historyjkę wykorzystując do tego mały obłoczek, przesuwający się w oddali po niebie. Wspaniała robota, którą kończy po mistrzowsku krótkim:
– No dobra, jedźcie pierwsi, wracamy do szlaku.
To świetny pomysł. Nie wiem, gdzie jesteśmy i zupełnie nie mam zmysłu orientacji. Nigdy nie potrafiłbym odnaleźć szlaku. Za kierownicą swojego mehari Rene wywiązuje się z tego zadania bez zarzutu.
***
Parę kilometrów dalej dzielny pogromca ognia odnajduje dobrą drogę, wówczas wyprzedzam go i ponownie staję na czele ekspedycji.
Pustynia to nic trudnego.
Począwszy od 50 kilometra szlak jest oznakowany. Co dziesięć kilometrów stoi czarna beczka, wystarczy jechać. To małe piwo.
Wkrótce wyprzedzamy berlieta Wallida wśród głośnego trąbienia i okrzyków. W dali przed nami widać czarny punkt. To ciężarówką Ajudżila. Mehari jedzie za nami. Mamy właśnie wyprzedzić wielkiego mercedesa, kiedy mój silnik zacina się i staje!