W pokoju powietrze nawet nie drgnie. Biorę prysznic i cały mokry rzucam się na łóżko. Kiedy się budzę, jest noc. Na dole trwa zabawa. Obaj turyści są już podpici. Christian dostarczył alkohol, którego tutaj dostać nie można. Jest z nimi jeszcze ktoś. To dziewczyna, Monique, obywatelka Luksemburga, która przyjechała prosto stamtąd. Jest gruba z poczciwymi czerwonymi policzkami i opadającym tyłkiem, miła i gadatliwa. W Luksemburgu przeżyła krótki romans z malijskim studentem i jedzie teraz do niego.
Christian oczywiście zmyślił, że znam Mali. Monique pyta mnie:
– Nie znasz przypadkiem Youssoufa Bodialo?
Dla śmiechu każę jej powtórzyć nazwisko, po czym tłumaczę jej, że w Mali jest pięć milionów mieszkańców i że to duży kraj.
– Ale nie martw się, znajdziesz. Oni są wszyscy podobni.
Jej piękne oczy pozostają bez wyrazu. Trochę czasu upływa, zanim zrozumie i uśmiechnie się.
Połykam jakiś gulasz barani, tłusty i ostro przyprawiony, i zostawiam ich.
***
Następnego dnia rano znów budzi mnie Christian, jakimś cudem ma doskonałą i gorącą kawę.
Uśmiecha się szeroko.
– Charlie, ci dwaj to jelenie.
Jest rozradowany. Opowiedział im, że znam cały afrykański rynek i że mogę im pomóc, jeśli będą chcieli sprzedać swego mehari w Nigrze.
– I co ci powiedzieli?
– Są zainteresowani, zwłaszcza gruby. Zadali parę pytań na temat stanu naszego peugeota, ale nawsadzałem im kitu. Jesteśmy z nimi umówieni.
– Kiedy?
– W południe. Zapraszają nas na piknik.
Wstaję, żeby wziąć prysznic i ogolić się. Dobra forma nareszcie powróciła. Nie lubię pikników, ale robota Christiana jest interesująca. Jedziemy tylko jednym samochodem, jeśli uda się załatwić drugi, to zyski też zwiększą się odpowiednio. Christian pogwizduje w swoim pokoju, naprawdę jest dzisiaj w świetnym humorze.
– Poza tym załatwiłem tę dziewczynę z Luksemburga.
– O! Dobrze było?
– Nie. Zbyt bierna. Ale to nieważne. Rozumiesz, teraz, kiedy działam na skalę międzynarodową, muszę załatwić parę cudzoziemek.
– No tak, rozumiem.
Piknik ma miejsce poza Adrarem. Jedziemy za mehari obu frajerów. Monique, cala radosna, jedzie z nami. W czasie drogi mówi:
– Charlie, chciałabym pojechać z wami.
– To niemożliwe.
Tłumaczę jej łagodnie, że z tyłu załadujemy dwustulitrową beczkę benzyny i że nie będzie dla niej miejsca. Nalega, bo boi się wsiąść do algierskiej ciężarówki, ale pozostaję nieugięty.
Dojeżdżamy do rodzaju rzadkiego gaju palmowego, skrawka cienia pośrodku piasków. Jak to podejrzewałem, Rene i Patricio to specjaliści od sprzętu składanego. W parę minut montują nam mały stolik z laminatu, płócienne krzesła, bidony, plastikowe kubki. Gdyby mogli przywieźć składane talerze, przywieźliby je. Są najwyraźniej dumni ze swego wyposażenia i odgrywają przed nami swój teatr. Zwłaszcza Rene jest wobec mnie po prostu uniżony. Tego zawsze nienawidzę.
Jest gruby, mały i nosi idiotyczne szorty. Jest strażakiem czy kimś takim. Drugi, Patricio, jest instruktorem narciarskim. Pracuje w sezonie, a przez pozostałą część roku nie robi nic. Jest miły i nie uważa za stosowne odgrywać roli pana domu, jak jego kumpel.
Na zakończenie posiłku strażak sprząta ze stołu. Termos, kawa, trzeba przyznać, że dbają tu o nas. Następnie wyciągają ogromną mapę Sahary, na której ich trasa wyrysowana jest ołówkiem, i zaczynają zadawać pytania.
Patrzę z zainteresowaniem. Po raz pierwszy oglądam mapę pustyni. Trzeba skorzystać z tej okazji, żeby dowiedzieć się paru rzeczy, bo jedyne informacje, jakie mam, pochodzą od Alaina, tego z Bordeaux, którego spotkałem w Niamey. Na każde z moich pytań odpowiadał: "To małe piwo".
Christian pochylił się nad mapą. Patrzy, dokąd jedzie. Rene wodzi palcem po narysowanej linii. Na każdym etapie pytanie.
– Często przejeżdżałeś przez Tanezrouft, Charlie?
– Tak.
– A ten piach, tutaj, w punkcie czterysta, ciężki jest?
– To małe piwo.
Najwyraźniej przestudiowali tę swoją trasę i powtarzali co wieczór.
– A Adrar Iforasów?
– Małe piwo.
Christian wpatrzony jest w mapę i rozmarzył się. Tamci dwaj ciągną mnie do swego mehari. Koniecznie chcą poznać moje zdanie na temat ich samochodu i wyposażenia. Mają tego pełno. Zabrali ze sobą imponującą ilość kanistrów, skrzynek i innych rzeczy. Nowiutkie podkłady pod koła są starannie poprzyczepiane po bokach. Całość wygląda bardzo elegancko.
– Macie za duże obciążenie, chłopaki. Ale mehari to dobry wóz. Przypominam sobie Ciastkarza: ostrzegam ich, że będą ciągle łapać gumy. Rene z wielką dumą wyciąga skrzynkę zawierającą cały zestaw materiałów do łatania ogumienia. Patricio nieśmiało wypowiada komentarz na temat mojego samochodu. Patrzę na niego i pytam, co mu się nie podoba w moim peugeocie, po czym, jako że pikniki męczą mnie szybko, przyspieszam przygotowania do powrotu.
***
Po południu Christian bierze samochód, żeby odbyć małą przejażdżkę ze swoją ukochaną, i proponuje, że przy okazji zrobi zakupy na podróż.
– Weź benzynę. Kup dwustulitrową beczkę, napełnij ją i połóż na tylnym siedzeniu.
– Kupić coś do jedzenia?
– Tak, kup trochę sardynek.
– A woda?
– Tak, trzy litry wody.
– To wystarczy?
– Tak! Mamy tylko siedemset kilosów do przejechania.
Jutro wyjeżdżamy. Na ostatnią kolację Christian wyciągnął nowe butelki alkoholu. Obaj górale są cali podekscytowani. Takie harcerskie wieczorki i kretynizmy, jakie się przy takich okazjach opowiada, zawsze mnie denerwowały. Monique nadal walczy, żeby dostać miejsce w naszym peugeocie. Posyła mi przeciągłe spojrzenia. Nie mogę się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, że ma opadający tyłek, i że tego nie lubię, po czym idę spać. Następnego dnia rano, przy odjeździe, czeka mnie przykra niespodzianka. Dziewczyna jest przy wozie. Jeszcze raz prosi, żeby ją zabrać.
Jestem cierpliwy.
– Monique, bądź tak miła i nie nalegaj. Widziałaś, że nie mamy miejsca, więc dlaczego nie poprosisz górali, oni mają wolne siedzenie.
Głupia popłakuje.
– Oni nie chcą.
– Więc pojedź ciężarówką.
– Nie chcę.
Panienka nie chce. Panienka postanowiła dać nam popalić. Przed moim samochodem stoi siedemdziesiąt pięć kilo bierności. Christian rozkłada bezsilnie ręce. Próbował wszystkiego. Zgadzam się.
***
Trzeba przejść przez cło. To mały budynek, czerwony jak pozostałe, trochę poza miastem. Naprzeciwko placyk z ubitej ziemi służy jako parking, stoją tam, dwie ciężarówki. To miejscowe landary, stare, powgniatane i pokryte plackami piachu przyklejonego do karoserii. Wokół nich kilkunastu mężczyzn z plemienia Tamachek, pustynnych nomadów, rozładowuje jeden po drugim worki z towarem. Celnicy, w szarych mimo upału pozapinanych mundurach, nadzorują przebieg operacji. Otwierają losowo kilka worków, dla kontroli. Przeszukują ciężarówki po ich opróżnieniu. Następnie, kiedy wszystko zostaje sprawdzone, Tamachekowie ponownie ładują na wozy dziesięć ton worków.
W naszym przypadku formalności są krótsze. Rene i Patricio jadą tuż za nami. Nasza pani pasażerka dołącza do nas z ogromnym plecakiem. Wór jest równie wielki co ona, i zabiera tyleż miejsca. Upycham go jak mogę nad beczką, z tyłu, i ruszamy.
***
Przez pierwszych dziesięć kilometrów jadę za ciężarówkami. Trzymam się parę metrów z tyłu i cały czas pogrążeni jesteśmy w tumanach pyłu, jakie wzbijają w niebo. Musieliśmy zamknąć okna. Bez wentylacji samochód zamienia się w piec. W tej żółtej mgle nie widzę zupełnie nic i parokrotnie muszę ostro hamować. Głowa Monique uderza o przednią szybę. Koleiny są głębokie i szorujemy podwoziem po ziemi.
– Christian, ile mamy do Reggane?
– Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów. Wyprzedzam obie ciężarówki i mając wolną drogę wciskam gaz do dechy. Obaj turyści zostają w tyle.
– Monique, przesuń się, przeszkadzasz mi.
Peugeot 404 jest wąski i ta gruba przeszkadza mi w odpowiednio płynnym zmienianiu biegów. Przyciska się do Christiana i w końcu siada mu między kolanami.
W ten sposób mam swobodę ruchów i bawi mnie ta przejażdżka. Ślady opon na szlaku są doskonale widoczne. Wystarczy jechać za nimi. Jeśli weźmie się koleinę między koła, rzecz jest dziecinnie prosta. Z głośnika wyje Janis Joplin, szyby opuszczone, w samochodzie ciepły wiatr, wciskam gaz, ile się da…
Szlak nie jest w najlepszym stanie. Czasami muszę omijać dziury metrowej głębokości, skręcając w ostatniej chwili. Przez mniejsze przelatuję. Samochód odrywa się od ziemi. Przy każdym ponownym kontakcie z ziemią ten kurewski plecak spada mi prosto na kark. Monique natychmiast go poprawia.
Jeździłem już po takich szlakach w wielu miejscach świata i ten nie przedstawia dla mnie żadnych specjalnych trudności. Jestem tylko trochę niespokojny o samochód, który zaczyna rozpadać się na odcinkach wybojów, tak zwanej blachy falistej. Na szczęście odcinki takie są rzadkie. Przez dwie minuty trwają gwałtowne wstrząsy, po czym ponownie pokazuje się piasek. To małe piwo.
Miejscami szlak ma sto metrów szerokości. Przejeżdżamy nie opodal małych grup kwadratowych domków, w dali widać palmy. Od szlaku odchodzą zapiaszczone drogi, prowadzące gdzieś poza horyzont, gdzie zapewne znajdują się wioski.
Trzy godziny później przejeżdżamy koło małego skupiska czerwonych domków. Trochę dalej widać mały fort, tego samego koloru, otoczony niskim murkiem: to Reggane.
Panienka przygotowuje nam sandwicze z sardynkami z puszek, które Christian kupił w Adrarze. Szybko zjadamy ten posiłek uzupełniony herbatnikami przywiezionymi przez dziewczynę.
Układamy się wygodnie i korzystamy z wieczornego spokoju. Zachód słońca, podobnie jak wschód, to jedna z najpiękniejszych chwil na pustyni. Słońce tworzy wtedy wspaniałe pasmo najróżniejszych odcieni koloru pomarańczowego, które zlewają się z ciemnym granatem nieba. Jest chłodniej, i odkąd zabroniłem Monique skarżyć się na zmęczenie, panuje całkowita cisza.