Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Uhm.

– Są tak samo tępi jak ci, którzy mieszkają we Francji?

– Nie. Tam są w swoim środowisku. Ci z buszu są fajni. Ci z miast są zepsuci. Za bardzo lubią pieniądze. Naśladują swoich kolonizatorów. Chociaż nie powinni.

Zapala mecarillo i sięga ręką do tyłu, żeby wziąć jakąś butelkę. Mamy tu parę litrów anyżówki, whisky, koniaku, wina bordeaux, a także sery. Możliwości Christiana zadziwiają mnie. Pije, po czym sika. Odkąd jesteśmy w Hiszpanii, narzeka, że za granicą źle się jada. Christian nigdy nie wyjeżdżał z Francji. Będzie cierpiał w Afryce, jeśli chodzi o jedzenie.

– To prawda, że tam zjadają się między sobą?

– Tak. Czasami…

– O, kurwa…

To cały Christian. Pojechał ze mną nie mając zielonego pojęcia o tym, dokąd jedzie. Zaśmiewamy się bez przerwy. Od wyjazdu całkowicie się odnaleźliśmy nawzajem. Magnetofon, dużej mocy, gra na cały regulator. Christian ubrany jest jak na letnisko, cały na biało i w tenisówkach. Nacisnął sobie na oczy małe słomiane sombrero, co uzupełnia jego wygląd �a la mecarillo".

– Dobry interes zrobiliśmy z tym wozem, nie?

Fakt, że samochód zachowuje się bez zarzutu. Jeśli nie liczyć jakichś metalicznych, nie zidentyfikowanych stuków oraz przeciągu, silnik musi być w dobrym stanie. Pracuje równo. Nie znam się zupełnie na mechanice i Christian też nie. Podczas postoju, jeszcze we Francji, obszedł samochód dookoła i powiedział:

– Charlie, trzeba dbać o wóz, nalewać wody i sprawdzać poziom oleju.

– Myślisz?

– Jestem pewien. Poza tym, trzeba nalewać benzyny.

Dał parę kopniaków w opony i zapewnił mnie, że są dobre.

Podczas kontroli drogowej gliniarz doradził nam jednak, żeby je zmienić. Jazda na łysych oponach jest niebezpieczna, a w dodatku zabroniona. Odparliśmy, że właśnie jedziemy to załatwić, i zmyliśmy się.

***

Christian ma prawo jazdy. Co do mnie, to miałem ich kilka. Niektóre kupiłem,, żeby dostać pozostałe, musiałem oszukiwać. Nie mam pojęcia o znakach drogowych.

Jedziemy bez przerwy, chyba że Christian chce się wysikać. Praktycznie prowadzę zawsze ja. W Barcelonie aptekarka trochę głupsza od innych zgodziła się sprzedać mi bustai, i połykam pigułkę za pigułką.

– Co to za świństwo?

– Tabletki na schudnięcie.

– Po co to bierzesz?

– W dużych dawkach to środek pobudzający. To mocniejsze niż speed.

– No tak, to po prostu świństwo!

I sięga za siebie po omacku, by złapać jakąś butelkę.

***

Przejazd samochodem przez kraj europejski nie ma w sobie nic interesującego. Zamierzam jechać bez zatrzymania aż do Adraru, wrót do tej pustyni, w którą chcę się zagłębić. Stąd to teraz dwa tysiące kilometrów. Szybko dojeżdżamy do Algeciras, hiszpańskiego portu, skąd wsiada się na prom do Maroka.

Po dwugodzinnej przeprawie, w całości spędzonej w barze, lądujemy w Ceucie. Jest to hiszpańska enklawa na marokańskim terytorium. Całe miasto to strefa bezcłowa. Christian jest zachwycony okazją. Korzysta, żeby zaopatrzyć się w alkohole.

Jego radość nie trwa długo. Zaraz po wyjeździe z miasta czekają na nas marokańscy celnicy w długim, brudnym baraku. Każą czekać całymi godzinami rodzinom obładowanym bagażami i tekturowymi pudłami. Ci panowie postanowili obrzydzić nam życie. We wściekłość wprawia mnie jakiś grubas, władczy, w nieświeżym mundurze. Jest pełen wyższości, podejrzliwy, i tracimy z nim godzinę. Rozpoczyna dokładne przeszukanie. Znajduje butelki z alkoholem żąda swojej części. Odstępuję mu kilka.

Już od pierwszej chwili ta świnia popsuła mi powrót do kraju.

Urodziłem się w Maroku i spędziłem tam dzieciństwo. Zachowałem z tego okresu najlepsze wspomnienia. Tak bardzo cieszyłem się na myśl, że spędzę tam znowu kilka dni, a teraz już nic z tego. Postanowiłem przejechać przez Maroko i rwać prosto na południe. Christian nie jest zachwycony utratą swoich butelek i mamrocze coś w swoim fotelu. Pomimo fali nienawiści, jaka mnie ogarnęła, zwielokrotnionej pod wpływem bustai, staram mu się przedstawić inny obraz Maroka. Celnicy to po prostu gliniarze. Kraje trzeciego świata i dyktatorzy, których tam zatrzęsienie, stawiają sobie za punkt honoru, by ubrać w mundury najgłupszych ludzi w kraju. Im tyran jest silniejszy, tym większymi kretynami są jego psy. A na dole, nie dokształceni, otumanieni propagandą, prości ludzie mogą tylko się zamknąć do czasu, kiedy jeszcze silniejszy facet albo jeszcze większy szaleniec potrafi wyrwać ich z tej bierności.

***

Przekraczamy masyw K'etama. Podekscytowany nie zwalniam na serpentynach górskiej drogi. Zaczynam odczuwać uboczne efekty bustai. Kark mam obolały. Wszystkie mięśnie mi sztywnieją. Myśl o jedzeniu napawa mnie wstrętem. Christian obżera się w oberży przy szosie. Ja kupuję sobie paczuszkę haszu od klientów, którzy palą bez przerwy, i wypijam bez przyjemności miętową herbatę.

A przecież tak dawno miałem ochotę na tę herbatę. Należy ona do moich wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Tarroudant, na pustyni marokańskiego południa. Jedna z ostatnich rzeczy, jakie pamiętam, pochodzi z okresu deklaracji niepodległości. Mam dziesięć lat i siedzę pod stołem z moimi braćmi i siostrą. Na zewnątrz wszystkie okna udekorowane są czerwonymi flagami marokańskimi, z wyjątkiem okien naszego mieszkania. Mój ojciec, legionista, wywiesił barwy francuskie. Sam, z gołą głową i w rozpiętej koszuli, strzela z pistoletu. Matka podaje mu pełne magazynki i �koktajle Mołotowa", które przygotowała. Oboje są przekonani, że tamci przyjdą nas wyrżnąć.

Christian śmieje się, słuchając moich opowieści.

– No, no, ostro wtedy było.

– Ostatnie chwile były trochę trudne. Ale tamci mieli rację, że się zbuntowali. Epoka kolonialna już się zakończyła.

Powtarzam mu, że Marokańczycy to ludzie sympatyczni, przyjaźni i bardzo gościnni. Ale po tych kilku beznadziejnych przykładach, jakie widział na własne oczy, nie udaje mi się go przekonać, a nie ma już okazji, żeby zobaczyć inne.

***

Przejeżdżamy przez Maroko w rekordowym czasie. Christian drzemie obok mnie, rzecz dla mnie niemożliwa, bo zbytnio jestem podekscytowany speedem, który utrzymuje mnie na fali.

Na pełnym gazie jedziemy drogą na Figuig, która na szczęście nie jest zbyt uczęszczana. Nieliczne ciężarówki, które jadą z przeciwka, Zmuszają mnie do zjeżdżania na pobocze, bo droga jest o wiele za wąska, żeby pomieścić dwa pojazdy obok siebie. Do Figuig dojeżdżamy wczesnym rankiem. Załatwiamy tylko formalności celne po stronie marokańskiej, oddajemy parę butelek, i w drogę.

Po stronie algierskiej zmiana jest natychmiast odczuwalna. Celnicy są sympatyczni i wykonują swoją robotę nie oczekując od nas niczego. Mimo to daję im parę butelek wódki. Zamierzam przejeżdżać tędy często i zależy mi, żeby zachowali o mnie jak najlepsze wspomnienie. Algierskie szosy są o wiele lepsze od marokańskich. Są szerokie, a nawierzchnia jest doskonale utrzymana. Z nogą wciśniętą w pedał gazu przemierzamy w godzinę odległość Figuig – Behar.

Tutaj postój. Kawa, benzyna, piętnaście minut przerwy. Mam zamiar od razu pokonać drogę do Adraru, gdzie zaczyna się szlak. Taki postawiłem sobie cel.

Tych ostatnich sześćset kilometrów to najtrudniejszy odcinek. Jesteśmy już porządnie zmęczeni i mamy dość tej jazdy. Szosa rozwija się przed nami, prosta aż po horyzont i ciągle jednakowo szeroka. Jedynie piaskowe zaspy zmuszają nas od czasu do czasu do zwolnienia tempa. Dookoła, jak wzrokiem sięgnąć, ogromne pomarańczowe wydmy, jak na pocztówkach. Jest to zapewne wspaniały widok, ale nie mam czasu się nim rozkoszować. Chcę już jechać. Od wyjazdu z Francji nie zmrużyłem oka i koniecznie muszę już odpocząć. Christian też nie wygląda już tak świeżo, i przestał się odzywać. Z zaciśniętymi zębami jedziemy tak jeszcze kilka godzin. Wreszcie, około siódmej, wjeżdżamy do Adraru.

***

Domy są kwadratowe, bez okien. Ściany są wszystkie czerwone jak krew. Miasto jest bardzo małe. W parę minut znajduję jedyny tu hotel, na głównym placu. Pokój jest brudny. Każę zmienić pościel.

Christian bierze prysznic. Szybko wychodzi, z ręcznikiem owiązanym dookoła bioder, i kładzie się z ogromnym westchnieniem ulgi. Moja kolej. Kiedy wychodzę, odświeżony, parę minut później, Christian już śpi, w tej samej pozycji, nie wsunął się nawet pod prześcieradło. Kładę się, ale jestem zbyt napięty, by zasnąć. Potrzebuję paru skrętów z marokańskiego haszu, żeby zniwelować działanie speedu, rozluźnić ciało i wreszcie móc pogrążyć się we śnie.

Następnego dnia rano budzi mnie Christian. Spałem piętnaście godzin. On jest już odświeżony, ogolony, z apaszką na szyi i w sombrero na głowie. Sala baru jest pusta. Tylko kelner, siedzący za ladą, zagłębiony jest w lekturze �El Mudżahidin", miejscowej gazety. Kiwa głową potakująco na nasze zamówienie, ale potrzebuje dobrych dziesięciu minut, żeby złożyć swojego szmatławca i przynieść nam dwie letnie i obrzydliwe kawy.

Knajpa chyba nie robi interesów. Kiedyś musiało tu być przyzwoicie, może nawet luksusowo, ale od dawna nikt o nic nie dba. A przecież nie jesteśmy jedynymi klientami. Dziś rano Christian zauważył dwóch Europejczyków. Ich samochód, citroen mehari, zarejestrowany we Francji, zaparkowany jest na placu przed hotelem.

Jest już bardzo gorąco. Adrar to wymarłe miasto, przynajmniej o tej porze. Tutejsze dwa czy trzy bistra są puste. W paru sklepach są lady, ale nie ma nic do sprzedania. Zapiaszczone uliczki wyglądają jak opuszczone. Widać trochę ruchu na stacjach benzynowych, położonych na krańcach jedynej asfaltowej drogi. Dalej już nic. Pustynia.

***

Kiedy wracamy do hotelu, obaj Europejczycy siedzą przy jednym ze stolików. Szybko nawiązujemy znajomość. Rene i Patricio, obaj pochodzą ze wschodniej Francji i zamierzają przejechać przez Saharę dla sportu. Zgodnie ze swoim zwyczajem Christian rozwija rozmowę. Szybko zaznacza, że jestem specjalistą od saharyjskich szlaków. W dwie minuty później dowiaduję się, że jestem największym znawcą Afryki, królem pustyni. Podczas gdy on faszeruje ich andronami, ja czuję się coraz gorzej. Te dwa i pół tysiąca kilometrów non stop nadwerężyły mnie. Wyrzucam resztę bustai.

11
{"b":"93994","o":1}