Литмир - Электронная Библиотека

Nie zastanawiając się skręca na najbliższych rozstajach w lewo i faktycznie, przypuszczenia spełniają się. Piąty trup nie jest trupem Plebo. Nieznany żołnierz leży na boku i jedynym wyjaśnieniem dziwnej pozycji jest wystające z pleców ostrze włóczni. Krew jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Artemid nie przygląda się dłużej. Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. Przyspieszając kroku pilnie wypatruje rosłej sylwetki tego, którego chciał mieć w swoim oddziale. Głęboko oddychając przez nos zbiera się do walki. W tej chwili jest to z pewnością najważniejsza walka w jego życiu. Nie myśli jednak o tym i gdy za kolejnym murem dostrzega sylwetkę Plebo, decyzję podejmuje błyskawicznie. Najpierw jęczy on, a potem oszczep rozpruwający powietrze. Z oddali dobiega ryk Kanejczyków. Plebo jest jednak wspaniały. Pada na twarz pozwalając ostrzu musnąć kark i już stoi naprzeciwko Artemida. Za nim widać wybity w murze otwór. Artemid unosi tarczę i do bólu ściska rękojeść miecza.

Jednocześnie zaczynają zataczać kręgi wokół siebie. Jak uwiązani trzymają wciąż tę samą odległość. To nieprawdopodobne, ale zza tarczy Plebo widać tylko oczy. Nic więcej, ani kawałka ciała. Artemid ostrożnie przestawia stopy. Pamięta o swoich długich nogach i wysoko umieszczonym środku ciężkości. Dlatego też ma zgięte kolana i ów posuwisty krok. Przekleństwo! Wszędzie jest twarde podłoże, żadnych kamieni, lecz on się potyka. Odzyskuje równowagę, lecz za późno. Z trzaskiem wbija się w tarczę oszczep Plebo. Długi, ciężki, o wiele cięższy od jego oszczepu, zaczyna mu ściągać tarczę w dół. Końcówka drzewca wibruje w powietrzu naśladując drżenie mięśni. Widzi, że tamten zacieśnia krąg wokół swojej ofiary. Jeszcze czeka, ale wie, że prędzej czy później omdlałe ramię Artemida da mu miejsce do ciosu. Centurion krzyczy i celując wbitym oszczepem w głowę tamtego szarżuje. Piasek chłoszcze łydki, łoskot zderzenia. Mur wylatuje na oczach Artemida w niebo, a on sam wali się na spaloną ziemię. Krew płynie z rozbitej twarzy, lecz nie zważa na to. Przewraca się na plecy. Olbrzymi żołnierz już niczym nie przypominający Plebo unosi miecz. Jego koniec celuje w słońce. Ostatnia szansa, przemyka Artemidowi, jestem ostatnią szansą. Nadludzkim wysiłkiem ciska w tamtego mieczem. Wydaje się niemożliwe obronić przed tym ciosem, lecz Plebo z łatwością odbija żelazo i tnie. Artemid zamiera w połowie oddechu. Jego wygięte ciało niczym przyszpilone drga nad piaskiem. Purpura ścieka wzdłuż rękawów aż do dłoni. Unosi je wbrew wszelkim prawom ku żołnierzowi, lecz mocny kopniak odrzuca je z powrotem. Z pięści wysuwa się niewielki miedziany pierścień i toczy do martwego boku. Gdzieś za murami odzywają się trąby. Plebo kładzie stopę na torsie i z chrzęstem wyciąga miecz. Trąby grzmią niecierpliwie.

Osteron był szczupłym człowiekiem o rysach twarzy bardziej przypominających filozofa niż wojownika. Lecz na tym kończyło się podobieństwo. Wyblakłe, groźne oczy, gwałtowne ruchy i głos tak nie pasujący do sylwetki. Tłum szalał na sam jego dźwięk.

Stali teraz przed głównym namiotem wodza. Na podium, między paleniskami z rozżarzonym węglem, leżał osadzony na drewnianej rączce sygnet Osterona. Z tysięcy żołnierzy każdy chciał go dojrzeć, stąd też słychać było przekleństwa i wrzaski. Mieli również jeszcze jeden powód do zniecierpliwienia. Do obozu przyszły beczki z piwem, które miały być otwarte po ceremonii oswobodzenia. Na razie-musieli czekać, ale w zasadzie nie narzekali. Tego rodzaju widowiska zawsze należały do udanych.

Ryk wstrząsnął ich gardzielami. Na podium wszedł Osteron odziany w purpurową szatę z naszytym czarnym orłem na piersiach. Trzask tysięcy uderzających o tarcze pięści był ogłuszający. Wódz był zadowolony. Nie uciszał żołnierzy, chciał właśnie tego. W nie milknącym hałasie między czwórką kuszników wszedł za nim na podium żołnierz pokonanej armii. Był obnażony do pasa.

– Widzisz naszą potęgę! – zaskowyczał ten sam tłumacz. – Idź do swoich władców i opowiedz, co ujrzałeś. Niech odstąpią od oporu.

Osteron podniósł rączkę i włożył metal między węgle. Plebo nie przyglądał się dłużej jego powolnym ruchom. Wodził wzrokiem po szeregach kanejskich żołnierzy, gdzieniegdzie tylko przedzielonych szarymi plamami namiotów. Nad postaciami dygotało, nieomal dysząc, rozgrzane powietrze.

Tłum ponownie zaryczał, znak że Osteron wyjął sygnet. Uniósł go w górę, tak samo jak w górę uniosły się kusze otaczających podium żołnierzy, a potem mocno przycisnął rozpalone żelazo do ramienia Plebo. Zaskwierczał tłuszcz i strużka bladego dymu uniosła się ku górze. Osteron nieomalże z uznaniem obserwował twarz, której jedynie źrenice minimalnie się zwęziły. Na jasnej skórze wyraźnie odcinał się wypalony znak, wokół którego czerwieniała i puchła skóra. Plebo z pustką w oczach spoglądał na to. Jedynie uważny obserwator mógłby zauważyć kurczowo zaciśnięte mięśnie szczęk. Osteron rozejrzał się po zamilkłych żołnierzach i powiedział parę słów. Ich intonacja była tak jednoznaczna, że tłumacz był tu zbędny. Żołnierze zanieśli się śmiechem. Osteron, zadowolony, zawtórował im gromko, lecz chrzęst łamanych kości zdusił jego radość. Szybki jak błyskawica cios Plebo wbił mu nałokietnik w twarz. Posoka trysnęła na orła i zaskwierczała w pobliskim palenisku. Osteron chciał krzyczeć, lecz wbita w podniebienie szczęka i zgnieciona krtań pozwalały jedynie na głuche jęki. Szczęknęły cięciwy i Plebo z brzeszczotem wbitym w czoło zwalił się z podium. Kusznicy odskoczyli robiąc miejsce jego ciału. Pozostały na estradzie człowiek dusił się własną krwią. Słaniając się, zrzucił węgle i jak pajac podrygiwał wśród płonących okruchów.

Nagle jak duchy zjawili się dwaj oficerowie i nie pozwolili upaść konającemu. Chwycili go pod ramiona i biegiem podążyli ku namiotowi. Tłum szalał. Szeregi rozsypywały się w mgnieniu oka. Na ziemię spadały porzucone tarcze i miecze. Dyscyplina, porządek, rozpadały się z każdą sekundą, grożąc przemianą żołnierzy w rozdygotany motłoch.

– Stójcie, głupcy! – krzyknął ktoś ku temu rosnącemu chaosowi.

Wydawało się, że głos ten przejdzie bez echa, lecz stało się inaczej. Żołnierze zwrócili twarze ku podium. Oficer z blizną na policzku ścisnął szatę na piersi.

– Czyż przestaliście wierzyć w wodza! Czyż jesteście jak psy, w które starczy rzucić kamieniem, a te tchórzliwie uciekają z podkulonym ogonem? Uspokójcie się. Wódz nasz, Osteron, żyje!

Pomruk niedowierzania, ale i nadziei przetoczył się nad głowami stojących.

– Nie wierzycie, to patrzcie. Patrzcie, co może nieśmiertelny.

Tłum powiódł wzrokiem ku wejściu do namiotu wodza. Zasłona była nieruchoma. Tłum spojrzał ponownie na oficera, lecz jego pewny i zdecydowany wygląd zmusił do ponownego obrócenia głów. Zasłona umknęła w bok i ukazał się Osteron. Tłum wstrzymał oddech, a potem zawył. Waliły pięści, huczały miecze.

– Bogowie! – Osteron stał już na podium. – Bogowie mnie uratowali!

Wódz krzyczał i nikt nie zwrócił uwagi, że z tyłu namiotu między wozami transportowymi przenoszono zawinięte w płótno czyjeś ciało. Niosący je oficerowie mieli zaciśnięte usta i jeden, ten sam wyraz twarzy. Gdy składali zwłoki na ostatnim wozie i zaprzęgali konie, mogli dosłyszeć głos swego nieśmiertelnego wodza.

– Teraz widzicie, że zwyciężymy, gdyż bogowie są z nami. Widzicie!

Nie słuchali tego dłużej i zacięli konie.

19
{"b":"91114","o":1}