Jonathan stoi osłupiały. Znowu mu to zrobiła. Projektowanie wnętrz? W trakcie lunchu nie wspomniała o tym ani słowem. Taka ważna decyzja – zostawić uniwersytet, zostawić jego… Całkowita odmiana. I nic nie powiedziała. Jonathan daremnie odgrzebuje wspomnienia z restauracji. Daremnie szuka w pamięci jakiejś wzmianki o dywanach czy podgrzewanych wieszakach na ręczniki, czegokolwiek, co mogłoby zapowiadać to wydarzenie. Mówiła dużo o paleniu, które właśnie rzuciła, i o wibracyjnym pasie odchudzającym, na który namawiała ją przyjaciółka. O projektowaniu wnętrz ani słowa. Jonathan zachodzi w głowę, czy bliskość odczuwana podczas lunchu była tylko złudzeniem.
Nie widzi Star przez prawie pięć miesięcy. Bez niej czuje pustkę. Jego życie biegnie utartym torem: wykłady, picie, spotkania w klubie dyskusyjnym i obiady, ale jest jałowe, pozbawione sensu. Aż pewnego popołudnia Star staje w drzwiach jak gdyby nigdy nic, jakby rozstali się zaledwie wczoraj czy przedwczoraj. Nadstawia policzek do pocałowania i pyta, czy Jonathan ma zamiar stać tu przez cały dzień, czy też włoży kapelusz i zabierze ją na herbatę.
Jonathan wkłada kapelusz.
Na pierwszy rzut oka widać, że Londyn jej służy. Star ma na sobie komplet, który przypomina dzieło precyzyjnej maszyny, a nie krawca. Sztywna ciemnoszara materia tworzy formę o nienagannych kantach i nienagannej gładkości dokładnie tam, gdzie trzeba. Piękna, znudzona twarz Star, wyrastająca znad kołnierza, przybrała charakterystyczny londyński wyraz, uzyskiwany jedynie dzięki ekspresji ust. Tę londyńską minę naśladuje większość nadążających za modą studentów (z Jonathanem włącznie), ale rzadko kiedy widać ją w tak doskonałym wydaniu, Jonathan wie, że Star obracała się w najlepszym towarzystwie.
Sprawdzają się najgorsze obawy Jonathana. Kawiarnia nie spełnia oczekiwań Star. Choć to ta sama kawiarnia, do której zabrała go w zeszłym roku i której wystrój ani trochę się nie zmienił, teraz wydaje się zagracona niepotrzebnymi dekoracjami w złym guście, a na domiar złego nieznośnie zatłoczona „motłochem”. Słowa „motłoch” Star używa, czyniąc je przeciwieństwem „ludzi”. Na to miano zasługują jedynie osoby z jej najbliższego otoczenia. O ludziach mówi, wymieniając ich tylko z imienia, szczególnie jeśli są znani. Jonathan słucha z namaszczeniem o Davidzie – przedsiębiorczym dramaturgu, Johnie – dowcipnym młodym polityku i Pameli – cudownej aktorce z teatru muzycznego. Nie pyta, czemu Star wyjechała z Oksfordu. Przynajmniej to jest dla niego oczywiste.
Nagle Star przerywa potok imion. Z udawaną obojętnością pyta Jonathana, jak układa mu się z jej tatą. Jonathan zachodzi w głowę, czy Star interesuje się jego życiem bardziej, niż daje po sobie poznać. Na samą myśl przepełnia go szczęście. Pozbawiony jej towarzystwa, dokonał mądrego posunięcia. Przykleił się do profesora Chapela. Jest stałym słuchaczem jego wykładów, siada z przodu, zadaje szczegółowe pytania, materializuje się po wykładzie przy pulpicie, by sprawdzić pisownię albo wyjaśnić wątpliwości dotyczące bibliografii. Trud się opłacił. Najpierw przyszła nagroda w postaci krótkiej rozmowy, potem przechadzki po Parks Road.
Sporą część wolnego czasu spędzał w Uniwersyteckim Muzeum Przyrodniczym nad kolekcją Pitta-Riversa, skarbnicą eksponatów zgromadzonych przez antropologów, archeologów i podróżników. Mahoniowe gabloty pękają w szwach od natłoku przedmiotów o rozmaitym przeznaczeniu. Jonathan zapełnił notes tasiemcowatą listą, na której znalazły się: nasiona o magicznej mocy, narzędzia chirurgiczne, chińskie żetony do gry, rogate czaszki Nagów, bawoli róg, wisiorek ladacznicy, hełm ze skóry jeżówki, zrobiony przez tubylców z Wysp Gilberta, wiedźma w butelce z Gloucestershire, kościany gwizdek Arapahów, komplet sikhijskich czakr z metalu, marokańskie kafle, norweska pułapka-samostrzał na wilki, maczuga do polowań na foki z penisa morsa, kupieckie ozdoby, odważniki, bransoletki, bumerangi, naszyjniki, peruwiańskie węzełki, kości do gry, talia kart z liści palmowych, kolczyki, kanoe, wojenna flaga z Beninu, taboret z Ashanti, kaduceusz, ochraniacz na penis, tabakierki, przybrudzone pióra, imbryczki, kadzielnice, koronki, szpulki, chińskie pałeczki do jedzenia, łyżki, wachlarze, maty, maski, mandoliny, cytry i trzonki do siekiery, azerskie kilimy, perskie kobierce, turkmeńskie szkatułki, dagestańskie samowary, garnki z Anatolii, kapelusze z Astrachania, gruziński krzyż, laotański Budda, linga, różaniec, naparstki, dzwonki, kule do muszkietu, raki, słupy totemiczne i astrolabium, maoryska maczuga wojenna i grzechotka syberyjskiego szamana. Aby ułatwić porównanie, wszystkie przedmioty ułożono według kryterium przeznaczenia, co pozwala prześledzić wzajemne wpływy, rodzime cechy, przebieg szlaków handlowych i dziedziczenie tradycji. Cały świat stłoczony w jednym pomieszczeniu. Cały świat czekający, aż Jonathan odnajdzie w nim ład i usytuuje siebie samego.
– Twój ojciec i ja świetnie się rozumiemy – mówi Jonathan. – Antropologia to fascynująca dziedzina.
– Cieszę się. Powinieneś się tego trzymać. Pasuje ci to.
– Dziękuję. Co to znaczy, że mi pasuje?
– Tatuś mówi, że jesteś do niego podobny. Poważnie podchodzisz do ras, pochodzenia i przedmiotów.
– Naprawdę?
– A tak nie jest?
– No, jest. Ale wcale nie musi.
– Co masz na myśli?
– Jeśli tobie się to nie podoba.
– Oczywiście, że mi się podoba. Tatuś wychował mnie tak, żeby mi się podobało. Zwyczaje i tak dalej – uwielbiam to.
Jonathan uśmiecha się. Co za ulga! Coś w ich rozmowie naprowadza Star na temat Wystawy Imperium zorganizowanej w Wembley (to część Londynu). Star zamierza ją zwiedzić w ten weekend z przyjacielem poetą. Przyjaciel ma ochotę poobserwować motłoch. Jonathan nie chce dać po sobie poznać zazdrości o poetę i z ożywieniem opowiada o morfologii kultury i roli prymitywnych praktyk w zrozumieniu współczesnej cywilizacji. Star rewanżuje się opisem mieszkania w Mayfair, które udekorowała na modłę wschodnioafrykańskiego domku myśliwskiego, pełnego bambusa i skór zebr. Jonathan rozwodzi się nad ważnością dziedziczenia w formowaniu narodowego charakteru, a potem myśli głośno, czy Wystawa Imperium nie byłaby dobrą okazją do zgłębienia tego problemu. Kiedy Star się tam wybiera? Star marszczy brwi i mówi, że nie wie. To zależy od Selvyna, tego poety. Mieszkanie należy do jego matki. Tak się poznali. Wembley to dziwne miejsce. Nigdy tam nie była. Nikt z jej znajomych też nie. Jonathan znów deklaruje zainteresowanie wystawą. I znów Star go nie zaprasza. Jonathanowi pozostaje tylko prowadzić z samym sobą debatę o ewolucji cech kulturowych i roztrząsać dylemat, czy rozwinęły się niezależnie od siebie, czy też pochodzą z jednego źródła. Zdążył zdefiniować zaledwie kilka podstawowych pojęć, kiedy Star przypomina sobie, że ma wizytę u fryzjera, i wstaje od stolika. Na widok jego przygnębionej miny ciężko wzdycha.
– Och, Jonathan, jaka szkoda, że jesteś taki nudny. To psuje twoją urodę.
Na ulicy Star przywołuje taksówkę i każe kierowcy wieźć się na stację.
– Zobaczymy się za parę dni – mówi.
Jonathan markotnie kiwa głową, pogrążony w smętnych rozważaniach o poniesionej klęsce. I wtedy Star całuje go w usta. Szybko, jakby w roztargnieniu. Zanim Jonathan zdołał wydusić z siebie słowo czy oddać jej pocałunek, Star siedzi już w taksówce. Kiedy odjeżdża, Jonathan nie wie, czy się cieszyć, czy smucić. Pocałowała -go-. Tej nocy nie może spać. Jest nudny czy ładny? A może i jedno, i drugie?
Czy to jakiś problem? Czy powinien się zmienić? Wczesnym rankiem w sobotę, ciągle zdezorientowany, wsiada w pociąg do Paddington. Ma. nadzieję, że na wystawie natknie się niby przypadkiem na Star.
Wembley okazuje się cichym przedmieściem niskich domków z cegły, ciągnących się wzdłuż torów Metropolitan Railway. Rzeka zwiedzających płynie ze stacji w stronę nowego stadionu, współczesnej wersji rzymskiej areny, gdzie mogłyby się odbywać wyścigi zmotoryzowanych rydwanów czy pojedynki gladiatorów na pistolety maszynowe. Wokół rozciąga się betonowa kraina fantazji. Rodziny popijają herbatę przy betonowych kioskach, siedzą na betonowych ławkach, ich psy obsikują betonowe podstawy lamp ustawionych po obu stronach szerokich betonowych deptaków. Tłum, przytłoczony wszechobecnością surowej, bezpostaciowej szarości, niezbyt chętnie zażywa relaksu w tak surowym otoczeniu. Strzałki wskazują drogę do Pałacu Techniki, Pałaców Sztuki i Przemysłu oraz Gmachu tego Królewskiej Mości, potężnych hangarów górujących nad mniejszymi pawilonami, z których każdy poświęcony jest jednej kolonii Imperium. Jonathan spędza przedpołudnie na oglądaniu poszczególnych wystaw. Zatrzymuje się na dłużej przy Chinkach wyrabiających wachlarze i kanadyjskim Inuicie udającym patroszenie wypchanego renifera. W końcu, wsparty o ogrodzenie, przygląda się grupie posępnych Murzynów w szortach khaki, skupionych wokół ogniska przed chatą o stożkowatym dachu. Napis głosi:
WIOSKA FOTSE
ZIEMIA FOTSE
BRYTYJSKA AFRYKA ZACHODNIA
Jonathan patrzy zakłopotany na przykucniętych mężczyzn, na ich obojętne twarze i podarowane przez rząd Jego Królewskiej Mości szorty. Więc to oni są obiektem badań profesora Chapela? Zawsze myślał o Fotse jak o czymś nieokreślonym. Stanowili zbiór pewnych cech, zwyczajów i przedmiotów oderwanych od rzeczywistych ciał. Jako tacy wydawali się nawet godni podziwu: strażnicy przeszłości, kultywujący starożytną mądrość. A tu nagle przerażająca czerń. Jeden z mężczyzn daje mu ręką znak (na pewno wbrew regulaminowi). Reszta odwraca się w jego stronę. Jonathan widzi zaczerwienione gałki oczne, zmatowiałą skórę, czarną jak sadza, mamroczące usta pełne żółtawych zębów, rysy twarzy ordynarne i odrażające. Wykręca się na pięcie i czym prędzej odchodzi, zadowolony z kołnierzyka pijącego w szyję i błysku wypolerowanych butów na chodniku. Jest zły na Star. To przez nią się tu znalazł. Plemiona i geneza człowieka? Kiepski żart. Dlaczego musi tyle czasu spędzać na myśleniu o dzikusach, żeby ją zadowolić? Zupełnie jakby po wypróżnieniu analizował zawartość muszli klozetowej.
W tym nastroju dołącza do ludzi zdążających na stadion, by obejrzeć Pochód Imperium. Na trybunach pustki. Jonathan siedzi sam, od najbliższego widza oddziela go długi betonowy łuk. Na arenie orkiestra wojskowa gra marsza, potem do mikrofonu podchodzi mężczyzna w czarnym krawacie. Jego zwielokrotniony echem głos niesie się po stadionie. „Oto rodzinne przyjęcie Imperium Brytyjskiego! – zaczyna. – Pierwsze rodzinne przyjęcie od czasów Wielkiej Wojny, kiedy to świat otwierał w zdumieniu oczy, że Imperium z setkami języków i ras ma jedno serce i duszę. Witajcie!” Odpowiadają mu skąpe oklaski.