Литмир - Электронная Библиотека

„Oto cechy znamionujące rasową niższość: prostota i wczesne zrastanie się kości czaszki, szerokie otwory nosowe, kościozrost kości nosa, wydatne szczęki, cofnięty podbródek, wczesne wyrastanie, rozmiar i trwałość zębów mądrości”.

Te pułapki to kobiece części ciała. Wysokie czoła. Oczy obrysowane czarnymi obwódkami. Piersi wciśnięte w obcisłe barwne bluzki. Odsłonięte brzuchy. Czerwone ruchliwe usta, otwarte, oczekujące.

„Płaskie i cofnięte czoło to także «niższa» cecha, choć z drugiej strony charakterystyczne dla negroidów wysokie czoło niekoniecznie oznacza wybitne zdolności intelektualne”.

Jego żona kwitła. Miała niespożyte siły. Wydawało się, że energia wprost ją rozpiera. Wyrzekła się go. A według prawa należała do niego. To było nie do zniesienia. Nie do zniesienia. Zazdrość Andrew zaczęła żyć własnym życiem.

„W miarę podbojów kolejnych części świata Europejczycy mieszali się ze wszystkimi znanymi rasami, co doprowadziło do powstania niezliczonej i problematycznej masy ludzi-krzyżówek, porównywalnych z naszymi bezpańskimi psami czy kotami”.

Pieprzenie. Nadaj realny kształt temu słowu czerwonymi ustami, mlaskaniem warg. Dysząca samogłoska spływa ze ściśniętego gardła. Pieprzyć. Pieprzenie.

„W trakcie badań nad kątem i kierunkiem waginy u negroidalnych kobiet oraz nad budową organów płciowych u mężczyzn wyraźnie widać…”

Pieprzenie. Dziwka, którą mijał pewnego ranka, uniosła różową spódnicę, by pokazać…

„(…) cykliczne pobudzenie ośrodków seksualnych…”

Misjonarz wędrujący pośród nierządnic. W dolinie czerwonych ust. Bez strachu.

„(…) wargi sromowe są spłaszczone i cienkie, upodabniając się do typu obserwowanego u samic małp człekokształtnych”.

Pieprzenie.

Misjonarz na dziewczynie z rozłożonymi nogami. Paznokcie wbite w brunatną skórę. Angielskie słowa. W odpowiedzi niezrozumiały bełkot. Krzyk. Cios pięścią. Za wszystkie te lata. Mocno. Jeszcze mocniej. Gdzieś tam jest jego biała żona, której nie może tknąć. Boże! O Boże!

Oderwali go od dziewczyny jacyś mężczyźni o brunatnej skórze, śmierdzący potem i czosnkiem. Uderzyli go w żołądek, rozcięli twarz, powlekli na ulicę i rzucili na stos odpadków. Półnagi, z gołymi stopami zanurzonymi w odchodach i gnijących skórkach pomarańczy, chwiejnym krokiem ruszył w poszukiwaniu spodni. Misjonarz ścigany spojrzeniami grupki dzieci ulicy.

Powiedział Elspeth, że to była awantura z hinduskimi bandziorami. Nie uwierzyła. Widział to. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął poważnie zastanawiać się nad ideami zwolenników poliginii.

Może rzeczywiście na początku istniały jeszcze inne rodziny prócz tworzonej przez Adama i Ewę. Święty autor Genesis nie miał powodu zaprzątać sobie głowy tymi stworzeniami, żyły więc nie opisane i nie upamiętnione przez nikogo. Współczesne niższe rasy wykazywały tak odmienne i zróżnicowane cechy, że wniosek o ich pochodzeniu od tamtych niższych istot i przynależności do odrębnego gatunku nasuwał się niemal samorzutnie. A skoro tak, krzyżowanie się z nimi było w dwójnasób wbrew naturze, nie lepsze niż sodomia.

Jak nisko upadł! Większość autorytetów podzielała pogląd o nasilającej się tendencji do bezpłodności u osobników powstałych w wyniku krzyżówek. Przynajmniej tyle. Andrew wyobrażał sobie, jak jego żółtawa córka o wielkiej głowie rodzi młode w błocie dżungli, jak jego cechy rozmywają się coraz bardziej, aż ród przez niego zapoczątkowany kończy się narodzinami martwego potworka.

Tymczasem Elspeth oddalała się coraz bardziej. Przestała go pytać o zgodę w różnych sprawach, z przypominającymi małpy ludźmi rozmawiała szybko wyrzucanymi z gardła sylabami, których nie rozumiał. Nie dotykała go, za to huśtała na kolanach małpie dzieci. Czuł się tak, jakby patrzył na żonę obcującą z psem albo koniem. Później uświadomił sobie, że wybuch wojny uchronił go przed czymś strasznym. Przelatywały mu wtedy przez głowę rozmaite myśli, obrazy krwi i zemsty ze Starego Testamentu. Kajzer je rozwiał, a raczej skierował na inne tory. Karykatura w „Illustrated News”. Żądne krwi monstrum w spiczastym hełmie. Ludzie w Bombaju nigdy nie uosabiali sił ciemności w tak prostej i obrazowej formie. Andrew znienawidził Niemców z całego serca. Na jakiś czas stali się wyłącznym tematem jego ulicznych kazań. Przechodnie na bazarze patrzyli, jak z wysokości skrzyni po herbacie pomstuje na demonicznych Hunów, plując w zapamiętaniu śliną i wygrażając zaciśniętymi pięściami. Był nawet gotów przymknąć oczy na okultystyczne praktyki żony, tym bardziej że po raz pierwszy od lat uklękli razem do modlitwy.

Unoszony zapałem wojennym Andrew oczekiwał, że zostanie poproszony o ofiarę. Tęsknił za ofiarą. Ale brak wyobraźni sprawił, że choć Kenneth i Duncan walczyli we Francji, nawet mu przez myśl nie przeszło, by Bóg miał zażądać jego synów. Wprawdzie Abraham położył Izaaka na ołtarzu, lecz Pan powstrzymał jego rękę. Andrew nigdy nie dostąpił łaski takiej próby i nic nie powstrzymało niemieckich karabinów maszynowych. Telegramy zadały zbyt wielki ból, by zostawić miejsce na gniew. Kiedy Elspeth oznajmiła, że nie wierzy już w jego Boga, i opowiedziała bajeczkę o reinkarnacji i srebrzystych duchach, jakaś cząstka Andrew chciała wyciągnąć ręce i przytulić ją mocno. Byle tylko chłopcy wrócili. Byle tylko zbudować pomost nad przepaścią ziejącą między nim a światem.

Zamiast tego zbudował mur. Cegły, jedna na drugiej, spojone resztkami jego cnoty, przypominającej wróbla rozpaczliwie trzepocącego skrzydłami, gdy eksperymentator wypompowuje życiodajne powietrze ze szklanego pojemnika. Czuł, że nie ma wyboru. Mur dał Macfarlane’om złudzenie równowagi. Elspeth zyskała przestrzeń do prób połączenia się z synami na planie astralnym, a Andrew do rozmyślań o Bogu, winie i Rozumie. Powziął zamysł, którego realizacja miała mu wypełnić resztę czasu na ziemi. Badania fizjologicznych podstaw duchowości. Doszedł do przekonania, że wyjątkowa zdolność białego człowieka do wiary musi mieć swoje uzasadnienie w jakiejś właściwości umysłu albo ciała. Klucza do rozwiązania tej zagadki miała dostarczyć anatomia porównawcza. Andrew gorliwie przystąpił do badań.

Kiedy zjawił się chłopiec, Andrew był bliski obłędu, grzęznąc w statystyce i skalach pomiarowych. Usłyszawszy hałas na podwórku, zszedł z laboratorium i obserwował zza muru, jak Elspeth oprowadza młodego oberwańca w brudnym ubraniu khaki po swojej części misji. Później zauważył, że przydzieliła mu jakieś prace wokół domu. W jego sercu natychmiast zakiełkowało podejrzenie. A kiedy odkrył, że mimo białej skóry i szlachetnych rysów twarzy dzieciak ma skażoną krew, wiedział już, że wszystkie najgorsze podejrzenia się sprawdziły. Elspeth stacza się coraz niżej. Zostanie obrabowana i oszukana. Napisał list, w którym wyłożył swoje zastrzeżenia, i wsunął go pod jej drzwi. Elspeth nie dała po sobie poznać, czy znalazła i przeczytała list. Chłopiec został.

Andrew szpiegował go zza muru. Obserwował, jak się krząta, wykonując zlecone prace. Czuł się jak nawiedzony przez ducha. Przyszło mu żyć blisko istoty, której bał się najbardziej – białej, ale nie białej, pośredniego stadium między jego nieżyjącymi synami a potworkowatą córką. Pewnego dnia chłopak naprawiał na podwórku krzesło. Z domu wyszła Elspeth. Stanęła za nim i z osobliwym uśmiechem patrzyła, jak pracuje. Prawie nieświadomie wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach. Chłopiec podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Andrew poczuł ściskanie w gardle. Tego popołudnia zawołał przybłędę i szorstkim głosem kazał mu pozamiatać swoją część podwórka.

Wkrótce uczył Roberta poprawnej angielszczyzny w mowie i piśmie oraz podstaw kultury. W ramach eksperymentu. Chciał się przekonać, jaki wpływ na zdolności intelektualne i moralne ma jego mieszane pochodzenie (o którym ze zrozumiałych względów chłopak mówił bardzo niechętnie). Występując w roli nauczyciela, uważnie obserwował swojego ucznia. Chłopiec był zadziwiająco bystry i chętny do nauki, niemal pazerny na wiedzę. Ku swemu niepomiernemu zdziwieniu Andrew nie szczędził mu pochwal i napomnień. Poza tym chłopiec pełnił funkcję posłańca, niebiańskiego łącznika między jego światem i światem jego żony.

Anioł, prawdziwy anioł.

٭

Po deszczach nadchodzą chłody. Po chłodach upały. Przez rok, jaki minął od wizyty u pani Pereiry i nadejścia przyrządów pomiarowych wielebnego Macfarlane’a, ciało Bobby’ego twardnieje, a twarz staje się szczuplejsza. Kobiety z Falkland Road ciągle wołają go, gdy przechodzi obok, ale głosem już zmienionym. W ich nieprzyzwoitych żartach jest coś pożądliwego, podszytego pragnieniem i taksowaniem. Bobby wyrósł ze starych ubrań i sprawił sobie nowe. Ubrania sprawiają mu przyjemność. Lubi dotykać czystej koszuli, lubi błysk spinki przy kołnierzyku. Akt wybierania krawata z kolekcji wiszącej na drzwiach szafy ma wartość rytuału. Kropki czy paski? Kim dzisiaj być?

Choć Bobby nadal mieszka w misji, wszyscy i tak wiedzą, że sługą Macfarlane’ów jest tylko z nazwy. Plotka głosi, że tych dwoje prawie się w nim zakochało. Cóż, nie są wyjątkiem. Nie miałabym nic przeciwko temu. Ani ja. Ach, czego bym go nauczyła, gdybym tylko miała okazję…

Przez ten rok Bobby był bardzo zajęty. Jego bombajskie interesy rozrosły się do znacznych rozmiarów. Co wcale nie oznacza, że jest bogaty. Bo kto jest w takim miejscu jak to? Ale Bobby ma chyba coś więcej niż bogactwo. Jest ustosunkowany. Nadal załatwia rozmaite sprawunki dla domów, ale po paan i butelki biegają już młodsi chłopcy. Bobby żyje z prowizji. Pośredniczy w interesach i oferuje trudno dostępne usługi osobom, które cenią dyskrecję i mają wypchany portfel. Czy gustujesz w Żydówkach madame Noor z Bagdadu (Habibi! Habibi!), w banalnych gejszach z Domu Japońskiego, czy szczególnych i bolesnych praktykach, jakie zapewnia tylko Błękitny Motyl, Bobby skieruje, gdzie trzeba. Chodzą słuchy, że sam nie gardzi małym zarobkiem na boku. Bóg jeden wie, ile ofert mu się trafia. Ale Bobby udaje, że go to nie interesuje, a ludzie udają, że mu wierzą.

Nikt nie zna jego przeszłości. I nie ma w tym nic dziwnego. Nikomu nie przyszłoby do głowy pytać Shyam Sena, czemu nie może wrócić do Kalkuty, albo podpytywać Tony’ego Chińczyka o poharatane palce. Niektóre sprawy są poufne. Ale Bobby ma cechę inną niż tajemniczość. Kiedy do kogoś mówi, przejmuje rytm głosu rozmówcy i pozę, rzuca uwagi skrojone na miarę poczucia humoru tej osoby. Mimo fanfaronady, urody i pewności siebie jest w Bobbym coś, co łaknie niewidzialności.

41
{"b":"90789","o":1}