Ustawia Roberta bokiem do siatki, unieruchamia mu szyję i plecy w stalowych kleszczach, to samo robi z jedną wyciągniętą ręką, po czym umieszcza aparat na statywie i robi serię zdjęć. Chłopakowi to nie w smak, więc Macfarlane krzyczy na niego, by przestał się krzywić. Wreszcie Robert się uspokaja. W wizjerze jego marmurowo-biała skóra niemal lśni na tle czarnego perkalowego ekranu. Kształtny nos, wąskie, zacięte usta Roberta wydają się wielebnemu dziwnie czyste rasowo. Jak na takiego mieszańca, niewiarygodnie czyste. Prawdę powiedziawszy, aż za czyste. Prawie europejskie.
– No no, znakomicie – mruczy. – Robercie, twoje skażone pochodzenie jest właściwie niewidoczne.
Wielebny uwalnia Roberta z imadeł i sadza na krześle. Teraz może użyć swoich nowych przyrządów do pomiarów głowy. Kąt twarzowy wynosi dziewięćdziesiąt trzy stopnie, nos jest silnie wysklepiony i wąski, oczy nieznacznie uniesione w kącikach, co zdradza azjatyckie pochodzenie obiektu badań, szczęka przyjemnie cofnięta w przeciwieństwie do wystającej szczęki murzyńskiej czaszki, uwiecznionej na ilustracji w księdze „Rasy ludzkie na Ziemi” Notta i Gliddona. Ten interesujący tom wielebny podaje teraz Robertowi, a sam spisuje wyniki pomiarów. Robert wertuje księgę, patrzy na wizerunki szlachetnej greckiej rzeźby, potem na powykrzywiane, czarne jak sadza twarze ciemnoskórych i czuje – co zresztą często mu się zdarza – osobliwą ulgę z powodu swego podobieństwa do pierwszej, a nie drugiej ilustracji.
Jak niemal większość księgozbioru wielebnego, księga „Rasy ludzkie na Ziemi” jest bardzo stara. Oprawa ze świńskiej skóry popękała i zapleśniała po latach przebywania w klimacie monsunowym. Robert wodzi palcami po wybrzuszeniach na okładce, całkiem rad z obrotu spraw}’. Nadejście siatki Lampreya i przyrządów pomiarowych oznacza, że obsesyjne zamiłowanie wielebnego do mierzenia ludzkiego ciała skieruje się z martwych ku żywym. Kiedyś wiązało się to z nieprzyjemnymi wyprawami do szpitala św. Jerzego i powrotem przez zatłoczone ulice z paczkami owiniętymi w szary papier. Czuł się wtedy jak wampir albo morderca.
Gdy Robert rozmyśla o śmierci, Macfarlane zapisuje uwagę o „niecodziennej świetlistości białej skóry badanego” i zastanawia się, czy przypadkiem piękno i delikatność rysów, ich niezwykła doskonałość nie kwalifikuje Roberta jako jeden z typów przestępczych, wyodrębnionych przez znakomitego Lombrosa. Skłonność do występku u mieszańców jest przecież dobrze udokumentowana w obu Amerykach, a pod osobliwie niedostrzegalnym pochodzeniem Roberta mogą skrywać się wszelkiego rodzaju aspołeczne tendencje. Wskazywałyby na to jego przesadna dbałość o wygląd i upodobanie do tytoniu. A kształt jego nosa (nieco orli) i uszu (wydatne guzki, bardziej widoczne w lewym uchu niż w prawym) to przecież, według włoskiego antropologa, znamiona urodzonego przestępcy. Wielebny zastanawia się przez chwilę, czy nie byłoby mądrze oddalić chłopca, który zjawił się w misji nie wiedzieć skąd. Z drugiej jednak strony mieszka z nimi od ponad roku i przez ten czas nie doszło do żadnych incydentów. Poza tym jest bystry. Chyba nawet bardziej niż Duncan w tym wieku. A już na pewno bystrzejszy od Kennetha.
Macfarlane natychmiast odsuwa od siebie tę nielojalną myśl. Lepiej nie myśleć o tym wcale niż w taki sposób. Postanawia, że będzie, jak jest. Chłopiec zostanie, nawet jeśli to tylko mieszaniec.
– Dobrze. Dzisiaj nie ma już czasu na lekcje. Możesz odejść. Jutro przepytam cię z Eneidy i listu świętego Pawła do Koryntian. Jeśli będziesz mówił z moją żoną, przypomnij jej, że kategorycznie zabraniam wszelkich kontaktów z tą Pereirą. Chyba wybiera się do niej dziś wieczorem. Liczę, że do tego nie dopuścisz. Rozumiesz?
– Tak, wielebny Macfarlane.
Robert rusza w dół po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Równie szybko przeskakuje mur i wbiega do domu po drugiej stronie dziedzińca. W niewielkim saloniku udekorowanym rycinami i wazonami kwiatów natyka się na Elspeth Macfarlane, która kroi warzywa ze służącą imieniem Shobha. Obie kobiety podnoszą wzrok, gdy Robert wpada do środka.
– Wychodzisz, Czandra? – pyta Elspeth.
– Tak, proszę pani.
– Tylko nie na długo. Będziesz mi potrzebny. O ósmej odprowadzisz mnie do pani Pereiry.
– Wielebny powiedział…
– Wiem, co powiedział. Jak twoja czaszka?
– Bardzo dobrze, Amba… to znaczy pani Mac… Bardzo dobrze. Jestem prawie Anglikiem.
Elspeth piorunuje go wzrokiem.
– To znaczy Szkotem.
– Moim zdaniem, powinieneś być zadowolony, że jesteś Hindusem. W końcu w mniejszym lub większym stopniu nim jesteś. To bardzo wzniosłe. Z wiarygodnego źródła wiem, że prawie we wszystkich poprzednich wcieleniach byłeś Hindusem. Tylko raz byłeś Egipcjaninem i raz mieszkańcem Merkurego. Pamiętaj, że masz wrócić przed ósmą.
– Tak, Ambaji.
Czandra-Robert znika w swoim pokoju. To niewielka mansarda obwieszona zdjęciami z ilustrowanych magazynów. Amerykańskie gwiazdy filmowe, politycy, żołnierze, dżokeje, znani pisarze i artyści, artystki kabaretowe, damy z towarzystwa i gracze w krykieta przemieszani z obrazkami o tematyce religijnej. Ganapati, Vivekananda, święty Franciszek, Budda, Siwa Nataradża. Wokół umywalki wiszą pocztówki z brytyjskimi widokami. Hyde Park Corner, jezioro Windermere, popołudnie w New Forest, Balmoral z lotu ptaka. Gdzieś spomiędzy natłoku twarzy wygląda zbiorowa fotografia wycięta z periodyku „The Harvest”, przedstawiająca misjonarską herbatkę w Hampstead Heath. Pan i pani Macfarlane są ledwo widoczni między postaciami w półtonach. Stoją z tyłu, trzymając w dłoniach filiżanki na spodeczkach.
Przez kilka minut Robert leży na wznak z rękami pod głową i wpatruje się w swój gwiazdozbiór. Kiedyś wymyślił sobie zabawę. Mruży oczy albo otwiera je i zamyka bardzo szybko, a wtedy twarze z fotografii zamazują się i nakładają na siebie, dając początek twarzom nowym, jeszcze ciekawszym, jeszcze bardziej fascynującym. Zaczyna się bawić, ale po chwili przypomina sobie, że jeśli dziś chce trochę zarobić i wrócić punktualnie na ósmą, musi zaraz wyjść. Podrywa się z łóżka, staje przed prostokątem lustra zawieszonego na drzwiach i starannie przyczesuje gęste włosy. Potem nakłada na palce odrobinę wosku, przesuwa dłońmi po włosach i znów sięga po grzebień. Gdy odwraca głowę, promień światła wydobywa z lśniącej czerni delikatny miedziany poblask. Robert zrzuca sandały, wkłada skarpetki w romby, spod łóżka wyciąga parę czarnych skórzanych butów. To ciężkie, starannie wykonane buty, rzadko widywane na hinduskich stopach, a już nadzwyczaj rzadko na stopach przedstawicieli niższych klas. Zastanawia się nad krawatem i kołnierzykiem, ale że czas nagli, rezygnuje z tego pomysłu. Zbiega ze schodów i śmiga do wyjścia, odprowadzany karcącym spojrzeniem kobiet w saloniku.
Na ulicy przystaje jeszcze przed podwójnymi drzwiami kościoła, nad którymi widnieje łuszczący się napis:
NIEZALEŻNA SZKOCKA MISJA DLA POGAN
Falkland Rd. Bombaj.
Indie Pastor – wielebny A.J. Macfarlane
„Czyż pozwolimy im umrzeć w ciemności, skoro sami
poznaliśmy światło Boga?”
Część tekstu jest nieczytelna, zapaćkana czerwoną i żółtą farbą, pozostałościami po ubiegłorocznym święcie Holi, kiedy to rozbawieni Hindusi omal nie wzięli misji szturmem (w nastroju zabaw)’, ma się rozumieć). Robert wyjmuje coś z kieszeni. Zegarek na rękę z brązowym skórzanym paskiem. Ukradkiem spogląda przez ramię, by się przekonać, czy żadne z Macfarlane’ów nie wyszło za nim, zakłada zegarek na przegub, chucha na tarczę i poleruje ją o spodnie. Teraz jest gotów. Jego wyjściowy wizerunek jest kompletny. Miody, elegancki mężczyzna wkracza na swoje terytorium. Bobby Piękniś, książę najbardziej znanej spośród dzielnic czerwonych latarni, bagna moralnego Indii: Falkland Road.
Falkland Road przechodzi wieczorną transformację od chaosu dnia do chaosu nocy. Zmiana rytmu jest subtelna, być może nawet niewyczuwalna dla postronnego obserwatora. Uliczni przekupnie ciągle odbywają swój mozolny marsz w górę i w dół ulicy, oferując lodowatą wodę, owoce, przekąski i bidi. Ręczne wózki, dwukółki, rowery i czarne auta z przeraźliwie dźwięczącymi klaksonami ciągle torują sobie drogę wśród posępnego tłumu, rozjeżdżając odpadki i wciskając je w ziemię. W powietrzu nadal dominuje woń smażonej cebuli i lampek oliwnych. I oczywiście główna atrakcja ulicy: dziewczęta na schodach i drewnianych balkonach ciągle piszczą słowa zachęty i obrzucają inwektywami każdego, kto wpadnie im w oko. Ale w miarę jak gaśnie światło dnia i słabnie upał, ulicę zapełnia nowy rodzaj ludzi. Mężczyźni zbici w gromadki przy kramach z paan są bardziej rozwichrzeni, a ich rozmowy pełne sekretów. Kobiety, zwyczajne kobiety, rzadkie zjawisko w ciągu dnia, całkiem zniknęły. Pojedynczy przechodnie przemykają chyłkiem bez rozglądania się na boki. Spieszą do domów, by przy kolacji opowiedzieć żonom, co się zdarzyło w ciągu dnia. Falkland Road biorą teraz we władanie grupki trzymających się za ręce chłopców, którzy z oczyma błyszczącymi od taniego araku wolnym krokiem mijają szeregi otwartych drzwi. Ich pikantne żarty to przybierają na sile, to cichną, w zależności od tego, czy w pobliżu są dziewczęta, czy zabijaki o chmurnym spojrzeniu, szukający zaczepki albo okazji łatwego zarobku.
Robert wkracza w ten świat żwawym krokiem mieszkańca miasta, rzucając ukradkowe spojrzenia na prawo i lewo. Nie wie, dokąd idzie. Nie musi tego wiedzieć. Sens i cel tej wędrówki jak zawsze zostaną mu wyjawione bez szczególnego wysiłku z jego strony.
– Bobby? Bobby!
Maria Francesca woła go z okna pierwszego piętra Goa House. Obok niej stoi nieznana mu dziewczyna. Maria opiera się o rozchwianą balustradę. Jej pełne, dorodne piersi wylewają się z obcisłej bluzki.
– Witaj, Mario! – Robert macha do niej ręką.
– Witaj, Piękny! Dobrze, że cię widzę! Jeden z klientów chce butelkę! Polecisz na róg? Czekaj, zrzucę ci pieniądze!
Maria zawija kilka monet w gałganek, wiąże go na supeł i rzuca wprost w ręce Bobby’ego niczym ukochana rzucająca kokardę swemu ukochanemu. Bobby idzie do straganu po alkohol. Reszta będzie dla niego.
Dziesięć minut później, roztaczając wokół zapach rumu Marii i aromat jej wody różanej, który przeszedł na niego po dziękczynnym uścisku, otrzymuje następne zlecenie. Tym razem z jednego z droższych domów. Anglo-hinduskie dziewczęta mamy Paul tak sumiennie zabawiały młodego brytyjskiego marynarza, że teraz ktoś musi go bezpiecznie odholować na statek. Mama Paul wciska Bobby’emu parę monet do ręki. Byle tylko facet nie padł na ulicy albo nie przyszło mu do głowy, że został okradziony, i nie przyprowadził policji pod jej drzwi.