– Niektórzy ludzie – mówi Khwaja-sara – są godni pożałowania. Zaczyna śpiewać swoim piskliwym głosem:
To śmiertelne ciało nie da mi wolności,
nigdy nie pozwoli mi odejść.
Jedwabne więzy
łączą je mocno z moją duszą.
– Co za idiotyzm! Wystarczy jedno cięcie, tylko jedno cięcie.
– Khwaja-sara wywija nożem. – To ostrze jest kluczem. Otwiera wrota ku nieskończoności ciał, cudownej nieskończoności płci. Kiedy tylko wyrwiesz się z krępujących cię więzów, możesz tańczyć, możesz latać!
Khwaja-sara zaczyna biegać po dachu z rozpostartymi rękami niczym nietoperz o postrzępionych jedwabnych skrzydłach, prezentując pogrążającym się w mroku poletkom i wzgórzom własny taniec bezmiernej wolności.
– Możesz myśleć, że jesteś tylko jedna. Możesz myśleć, że nie podlegasz zmianom. A przecież my wszyscy jesteśmy równie zmienni jak powietrze! Uwolnij się, uwolnij własne ciało, a będziesz wielością! Miriadami! Nie ma na to nazwy, Rukhsano. Nazwy to przejaw głupoty języka, wielkiej głupoty. Czy można wstrzymać bieg rzeki? Czy można zatrzymać chmurę?
Khwaja-sara przestaje kręcić piruety i, na powrót wiekowy, wolno zmierza w kierunku Prana z nożem w ręku.
– To naprawdę doskonały pomysł. Nie powinnaś się bać. Mimowolnie osłaniając krocze dłońmi, Pran cofa się aż na skraj wieży, gdzie zatrzymuje go niski murek. Khwaja-sara kuśtyka w jego stronę. Obwiedzione czarnymi obwódkami oczy, odbijające od pomarszczonej, uróżowanej twarzy, przewiercają Prana na wskroś. Na tej twarzy widać walkę o wyciszenie gwałtownych emocji. Potrząsanie długimi włosami i nerwowe ruchy ręki czynią z niej oblicze kobiety. Gdy Khwaja-sara kaszle, jego twarz staje się męska, by zaraz potem złagodnieć i nabrać zupełnie innych cech, ulotnych i zmiennych cech istoty bez nazwy.
– Wielka szkoda, że zanim uwolnimy cię spod tyranii twojej płci, musimy zająć się innymi sprawami. Jesteś Rukhsana, co oznacza, że jesteś niczym. Przywieziono cię tutaj, żebyś służyła interesom Fatehpuru. I masz wypełniać swoje obowiązki bez szemrania. Jeśli tak będzie, nagroda cię nie minie. Jeśli nie – Khwaja-sara macha nożem – zginiesz. A teraz pójdziesz ze mną. Pokażę ci twojego nowego pana.
٭
Khwaja-sara prowadzi Prana przez labirynt korytarzy. Docierają do ogromnego holu. Nie jest to jedna z tych sal balowych, od których roi się w pałacu jak od bąbelków powietrza w musie truskawkowym. To sala audiencyjna, tak prosta i ascetyczna, że mogłaby z powodzeniem przynależeć do zupełnie innej budowli. Reprezentuje tradycyjny styl mogolskich założycieli tego niewielkiego królestwa. Na jednej ze ścian z chłodnego białego marmuru umieszczono rząd łukowatych okien, przez które wpada do środka łagodny powiew. Kołysane wiatrem płomienie ozdobnych mosiężnych lamp wiszących u sufitu rzucają cienie na twarze pięćdziesięciu zgromadzonych tu dworzan. Ci owijają się szczelniej szalami i w zadumie ćmią długie fajki. Dyskretni słudzy czekają w cieniu z nowymi porcjami węgli, tytoniem o aromacie jabłek, winem w dzbanach o cienkich, długich szyjkach i słodyczami na srebrnych tacach.
Mężczyźni mają na sobie bogate stroje. Ich turbany wysadzane drogocennymi kamieniami i ciężkie naszyjniki pobłyskują w żółtawym świetle lamp. Ale żaden z nich, nawet ziewający brat usadowiony z zagranicznymi przyjaciółmi w końcu podpartej filarami sali, nie mógłby przyćmić nababa, który ma na sobie siedem sznurów pereł, a na palcu rubin wielkości przepiórczego jajka, podarowany niegdyś jego przodkowi przez władcę Aurungzeba. Choć nabab Murad – Niewolnik Boga, Ojciec i Matka Poddanych, Obrońca Prawdziwej Wiary i Tarcza Królestwa – jest jeszcze młody, ma zapadnięte oczy i czoło znaczone głębokimi bruzdami. Bardziej niż ciężar pereł na szyi przytłacza go melancholia, którą świadomie bądź nieświadomie roztacza wokół siebie. Nabab wydaje się niemal pozbawiony cielesności. Przypomina ducha. Jego smutek wnosi nastrój żałoby. Zgromadzeni sprawiają wrażenie zadumanych nad przeszłością, co upodabnia ich do postaci zaludniających perskie miniatury. Z wyrazem spokoju na twarzy zastygli w ceremonialnych pozach, niczym kwietne motywy z czerwonawego i czarnego marmuru, tworzące szlak biegnący przez wszystkie ściany.
Recytujący zebranym swój najnowszy wiersz mirza Hussein wyczuwa tę atmosferę, którą (takie są boskie wyroki) oddają wersy ułożone na dzisiejszą okazję:
Każdy zakątek pałacu spowija cień
i tylko moje serce goreje w ciemności…
Wśród zgromadzonych przebiega szmer uznania.
Jak długo jeszcze, o mirzo, wytrwasz,
wyrzekłszy się nadziei, pożegnawszy radości?
Zgodnie z wymogami konwencji, mirza kończy ostatnią strofę, wymieniając własne imię. Słuchacze odgadują ostatnie słowo utworu i deklamują je razem z poetą. Po chwili chór głosów przechodzi w głośne pochwały. Poeta dziękuje lekkim skinieniem głowy. To chwila bliska ideału. Twarz nababa ożywia przelotny uśmiech. To on zwołał mushairę. Miłość do poezji jest jedną z niewielu przyjemnych rzeczy, jakie w tych czasach upadku zostały takiemu władcy bez władzy jak on. Dworzanie czują chyba to samo co ich król. Jedynie umundurowani Anglicy z tyłu sali pozostają niewzruszeni. Anglicy, których różowe twarze i nakrochmalone mundury burzą złudzenia o mogolskiej świetności. Anglicy i Firoz, młodszy brat nababa, który pstryka palcami na służącego i ze zdegustowaną miną bawi się sztywnym kołnierzykiem sprowadzonej z Londynu koszuli.
Chóralnie recytowane słowo jest pierwszym dźwiękiem, który dociera do Prana, gdy Khwaja-sara prowadzi go przez ostatni dziedziniec oddzielający ich od zgromadzenia.
– Zaraz ujrzysz nababa – szepce hidżra. – Cokolwiek będzie się działo, masz stać nieruchomo i milczeć. Rozumiesz?
Pran kiwa głową. Wchodzą do sali łukowatym wejściem i przystają w cieniu obok służącego, który wyprostowany jak struna balansuje trzymaną na dłoni tacą z przystawkami. Tymczasem jakiś mężczyzna o wymizerowanej twarzy zaczyna czytać poemat napisany wykwintnym i podniosłym urdu.
Dlaczego porzucasz przybytek mego serca?
Dlaczego opuszczasz najbezpieczniejszą przystań?
– To nabab, do którego teraz należysz – szepcze Khwaja-sara. Pran przypatruje się jego pełnym melancholii oczom, nerwowym ruchom ręki podczas czytania. Dwuwiersz płynie za dwuwierszem, a Khwaja-sara szeptem wyraża swój podziw.
– Wspaniały z niego poeta – mruczy pod nosem bardziej do siebie niż do Prana.
Pran przenosi wzrok na zgromadzone osobistości. Bogactwo ich strojów, surowe rysy, dumna postawa robią na nim niezwykłe wrażenie. Mimochodem unosi dłoń do twarzy, by pogładzić nieistniejące wąsy.
Jak zgubiłem drogę do swego ogrodu
i nieszczęsny wpadłem w tę zasadzkę?
– A tam – mówi Khwaja-sara – jest człowiek, dla którego przywieźliśmy cię do Fatehpuru.
Pran podąża za spojrzeniem hidżry i spotyka wzrok starszego mężczyzny z brodą barwioną henną, w szatach jeszcze obficiej wysadzanych klejnotami niż szaty jego sąsiadów. Khwaja-sara wskazuje gestem Prana. Mężczyzna odpowiada lekkim skinieniem głowy.
– To on?
– Nie, to jest diwan, któremu masz okazywać najwyższy szacunek. Mówię o tym, który siedzi z tyłu. Ten gruby Anglik.
Usadowieni w rzędzie cudzoziemcy przysypiają na trzcinowych krzesłach, jedynych w sali. Towarzyszy im elegancki, ubrany po europejsku Hindus o gładkich, lśniących od pomady włosach. Większość to młodzi mężczyźni w urzędniczych uniformach. Jeden z nich, jasnowłosy właściwie jeszcze chłopiec, krzywi się na widok Khwaja-sary jakby pod wpływem nagiego bólu. Obok niego siedzi rumiany mężczyzna w średnim wieku z głową zwieszoną na piersi. Wygląda na to, że smacznie śpi. Bezwstydnik.
– On?
– Tak. To, moje dziecko, przeklęty major Privett-Clampe, tutejszy brytyjski rezydent. Ma wielką władzę i jest beznadziejnie głupi. Na okrągło żłopie dżin. I w rękach takiego człowieka spoczywa los naszego ukochanego królestwa. Na szczęście, droga Rukhsano, ten człowiek ma pewną słabość.
– Słabość?
– Tak. Lubi ładnych chłopców. Takich jak ty.
٭
Po zakończeniu mushairy przynoszą Pranowi posiłek, a potem ubierają go w niebieskie jedwabne sari.
– A teraz – oznajmia Khwaja-sara – pewni ludzie chcą cię obejrzeć. Idziemy.
Zapaliwszy lampę, wiedzie Prana na górę schodami z kutego żelaza do części pałacu reprezentującej wynaturzoną wersję francuskiego baroku. Pozłacane gzymsy biją po oczach z narożników i sufitów. Spiralne motywy liści i nieco nieprzyzwoite zakrętasy oplatają ogromne lustrzane panneau wypełniające każdą płaską powierzchnię. Gdzieniegdzie nawet podłoga wyłożona jest lustrami, tworząc zdradliwe dla chodzących podłoże.
Khwaja-sara wprowadza Prana przez wysokie podwójne drzwi do sali pogrążonej w niemal całkowitych ciemnościach. Siedzi tam grupka mężczyzn. Ich twarze oświetlają tylko dwie lampki o przyciętych knotach, rzucające słabą pomarańczową poświatę. Pran rozpoznaje sterczącą brodę i haczykowaty nos diwana. Drugi mężczyzna to szczupły dworzanin w drucianych okularach i okazałym turbanie. Trzeci to ów miody blondyn, Anglik, który w trakcie mushairy wydawał się podenerwowany. Teraz wygląda jeszcze gorzej. Sklejone od potu włosy przylegają mu do czaszki, a nienaganna wcześniej warstwa pokrywającej je brylantyny spływa po policzkach, co nadaje młodzieńcowi wygląd polakierowanej drewnianej marionetki. Bluzę munduru ma rozpiętą do pasa. Łapczywie zaciąga się papierosem.
– Jezu Chryste! – woła na widok Prana. – Nie żartowaliście. To szaleństwo. Nie możecie tego ode mnie wymagać.
Te słowa są skierowane do diwana, który kwituje je wzruszeniem ramion. Młody dworzanin wybucha śmiechem.