Литмир - Электронная Библиотека

– W którym kierunku poprowadzi nas pan teraz? – zagadnął Wilmowski.

– Wydaje mi się, że najlepiej zrobimy idąc wolno wzdłuż strumienia. Po drodze będziemy się rozglądali po lesie, dopóki nie znajdziemy dogodnego miejsca na rozłożenie obozu. Dopiero wtedy podzielimy się na mniejsze grupy i rozpoczniemy właściwe poszukiwania.

– Tak samo urządziliśmy się podczas wyprawy w Australii – z entuzjazmem powiedział Tomek. – Ależ to były wspaniałe czasy!

– Prawda, brachu, komarzysków też tam było mniej, tyle że z braku wody rozsychaliśmy się często jak stare beczki – westchnął bosman.

Noc była parna. Wokół obozowiska rechotały żaby i ćwierkały świerszcze. Po ciemnej dżungli pełzały białe opary. Od czasu do czasu rozlegał się trzask łamanej gałęzi, to znów krzyk przebudzonej małpy bądź rozgniewanej papugi. Spowita ciemnością dżungla bez przerwy dawała znać o swym istnieniu. Z głębi dziewiczego lasu płynął nieokreślony głos, który brzmiał jak przejmujące westchnienie.

Tomek z radością powitał wschodzące słońce. Jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki pierzchły wszelkie nocne przywidzenia. Mroczna dżungla znów stała się plątaniną niebotycznych drzew i pnączy. Ucho z łatwością odróżniało krzyk papug od małpich pisków, a trzask łamanej gałęzi nie podsuwał myśli o skradających się leśnych potworach.

Łowcy wykąpali się w płytkim strumieniu. Tomek i Dingo najdłużej się pluskali w ciepłej wodzie. Dopiero gdy Wilmowski zawołał, że śniadanie gotowe, chłopiec wyskoczył z wody i gwizdnął na psa. Dingo jednym susem znalazł się na brzegu. Tomek usiadł na zwalonej kłodzie. Właśnie wkładał wysokie trzewiki ze sznurowanymi cholewkami, gdy naraz Dingo warknął ostrzegawczo. Chłopiec spojrzał na niego zdziwiony, lecz w tej chwili pies zjeżył sierść i nieoczekiwanie skoczył na Tomka. Ten runął plecami na ziemię i wtedy ujrzał Dinga chwytającego kłami węża, który zwisał z gałęzi drzewa. Natychmiast zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Łeb węża musiał się przed chwilą znajdować na wysokości jego głowy. Jedynie błyskawiczny atak psa ocalił go przed ukąszeniem. Teraz Dingo zdołał wpić się kłami w błyszczące ciało węża tuż przy płaskim łbie. Pies i wąż upadli na ziemię, rozgorzała błyskawiczna, zaciekła walka.

– Ratunku! – krzyknął Tomek nie wiedząc, w jaki sposób mógłby przyjść psu z pomocą.

Z kłębowiska toczącego się po murawie najpierw stał się widoczny Dingo. Wyśliznął się zręcznie z objęć węża, który natychmiast zsunął się z brzegu do wody.

– Co się stało? Tomku, co tobie? – wołali przerażeni łowcy biegnąc ku niemu na wyścigi.

– Wąż! Wąż wisiał nade mną! Dingo się na niego rzucił!

Tomek z przejęciem opowiadał o niebezpiecznym wydarzeniu. Smuga i Wilmowski uważnie obejrzeli psa, który podniecony gwałtowną walką jeszcze gniewnie szczerzył kły.

– Wierny, poczciwy Dingo – odezwał się Smuga. – Dowiodłeś teraz, piesku, że potrafisz narazić własne życie w obronie swego pana.

– Dlaczego pan tak mówi? – zaniepokoił się chłopiec. – Czyżby wąż…?

– Nie chciałbym cię martwić, lecz mężczyzna musi umieć spojrzeć prawdzie w oczy – smutno odparł Smuga. – Wąż ukąsił Dinga tuż nad lewym okiem. Górna powieka już puchnie…

– Dingo, mój kochany Dingo… – szepnął Tomek nachylając się nad swym czworonożnym przyjacielem.

Drżącymi palcami dotknął psa, przyjrzał się szybko puchnącej powiece, po czym przytulił jego łeb do swej piersi. Z oczu Tomka popłynęły łzy.

– Czy naprawdę nie ma już dla niego żadnego ratunku? – zapytał łkając.

Mężczyźni stali głęboko wzruszeni. Obawiali się budzić w sercu chłopca złudne nadzieje. Sambo przyklęknął przy Tomku.

– Szkoda, że Samba tu nie było. Może wąż jego by ukąsił zamiast dobrego psa, który bronił Samba przed handlarzem niewolników – mówiąc to Sambo wycierał czarnym kułakiem łzy.

– Pies nie zawsze umiera, gdy ugryzie go wąż – wtrącił Mescherje. – Miałem takiego psa, co pogryzł się z wężem i nic mu nie było.

– Nie becz, brachu, nad żywym jeszcze przyjacielem, chociaż i mnie jakoś miękko się w dołku robi – dorzucił bosman, przygarniając do siebie chłopca i psa.

– Słuchaj, Tomku, nie chciałbym cię łudzić, ale przecież w Dingu płynie krew australijskich dzikich psów, dla których wszelkie płazy i gady nie są żadną nowością. Może ukąszenie węża mu nie zaszkodzi, nawet jeżeli był to wąż jadowity – zauważył Smuga.

– Czy pamiętacie, co gadał pan Bentley? Że w Australii nawet małe dzieci wężów się nie boją – porywczo powiedział bosman.

– Nie martwmy się, dopóki Dingo ma tak wesołą minę – dodał Wilmowski, spoglądając przez cały czas uważnie na psa.

Teraz dopiero Tomek zwrócił uwagę na zachowanie Ulubieńca. Otóż Dingo z wielkim zadowoleniem poddawał się pieszczotom. Wprawdzie mocno napuchnięta lewa powieka zakryła mu całe oko, lecz pies przekrzywił głowę i drugim okiem wesoło spoglądał na otaczających go ludzi. Tomek przestał płakać. Wtedy Dingo machnął kilka razy ogonem; różowym jęzorem polizał chłopca po zapłakanej twarzy, potem obwąchał chlipiącego Samba, dotknął wilgotnym nosem kułaków wciśniętych w oczy, szczeknął chrapliwie i pobiegł węszyć na brzegu, gdzie wąż zsunął się do wody.

– Widzisz, Dingo wcale się nie przejął ukąszeniem. Miejmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy – odezwał się Wilmowski.

– Najlepszym lekarstwem na wszelkie zmartwienia jest praca i ruch. Przygotujmy się szybko do drogi.

Obawa Tomka o życie ulubieńca była tak wielka, że tego dnia prawie wcale nie zwracał uwagi na dżunglę. Inni łowcy również co chwila uważnie spoglądali na Dinga, lecz nie spostrzegając, poza opuchlizną na lewym oku, dalszych skutków ukąszenia, powoli nabierali nadziei, że psu nic złego się nie stanie.

Tego samego dnia po południu łowcy natrafili na rozwidlenie strumienia. Stąd część wód płynęła wprost na zachód. Wartki nurt ginął w głębi zielonego naturalnego tunelu, utworzonego przez połączone lianami korony drzew rosnących na obu brzegach.

Hunter długo spoglądał w mroczny wyłom w zieleni dżungli. W końcu zaproponował, aby karawana zatrzymała się na odpoczynek przy rozwidleniu strumienia, podczas gdy on i Santuru rozejrzą się po okolicy. Nikt oczywiście nie oponował. Tropiciel ruszył w towarzystwie Murzyna na przeciwległy brzeg. Po chwili obydwaj zniknęli w gęstwinie dziewiczego lasu. Wrócili dopiero po dwóch godzinach.

– Wydaje mi się, że natrafiliśmy wreszcie na okolicę, w której mogą się gnieździć goryle – oświadczył Hunter po powrocie z wypadu. – O godzinę drogi stąd znajduje się w pobliżu strumienia wiele dzikich drzew owocowych. Woda i obfitość pożywienia, a nade wszystko brak jakichkolwiek mieszkańców stwarzają ulubione przez małpy warunki bytowania.

– Czy znalazł pan miejsce nadające się do rozłożenia obozu? – zatroszczył się Wilmowski.

– Owszem, napotkaliśmy sporą, zaciszną polanę na niewielkim wzniesieniu.

Nie tracąc czasu przeprawili się przez strumień i podążyli wzdłuż płynącej na zachód odnogi. Z wielkim trudem przedzierali się przez gąszcz, Hunter bowiem nie pozwolił wyrąbywać drogi.

– Im mniej wrzawy narobimy, tym prędzej osiągniemy cel wyprawy – tłumaczył. – Musimy pamiętać, że goryle unikają spotkań z ludźmi, a niepokojone, natychmiast się przenoszą w inną okolicę.

W plątaninie lian i drzew musieli wyszukiwać łatwiejsze przejścia dla tragarzy i zwierząt jucznych. Chwilami schodzili w łożysko strumienia, by posuwać się jego łagodnym nurtem. Tomek, uczulony na węże, z niepokojem wyśledził kilka wodnych żmij, które szybko umykały spod nóg.

Uciążliwa wędrówka zajęła sporo czasu. Dopiero po trzech godzinach dotarli do przerzedzonego lasu o niezwykłym kolorycie. Między długimi szpalerami jasnokarmazynowych akacji rozrzucone były drzewa brzoskwiniowe i złoto kwitnące dzikie mimozy. Nie opodal była polana wybrana uprzednio przez tropiciela.

Mieli się tu zatrzymać na dłuższy czas, więc rozbili namioty, a cały obóz otoczyli ogrodzeniem zbudowanym z gałęzi i mocnych lian. Tomek ściął w lesie wysmukłe drzewo, które po usunięciu gałęzi miało służyć za maszt flagowy. Razem z Sambem wkopali go pośrodku obozu i na umocowanych do drzewca blokach bardzo uroczyście wciągnęli polską flagę. Dopiero tuż przed zachodem słońca uporali się z najpilniejszymi pracami obozowymi.

Wieczorem, zmęczeni nużącym przedzieraniem się przez dżunglę, podróżnicy paląc fajki niewiele rozmawiali. Sen sklejał im powieki i już mieli się rozejść do namiotów, gdy naraz z głębi dżungli doszedł dźwięk, jakby uderzano w wielki metalowy kocioł.

– Tam-tamy! – zawołał Tomek, lecz zamilkł natychmiast.

W mrocznym lesie rozległ się ryk przypominający z początku jakby szczekanie wielkiego brytana, a potem głuche warczenie podobne do huku dalekiego grzmotu. Przerażający ryk oraz dudnienie powtarzane przez echo zdawały się rozbrzmiewać we wszystkich zakątkach dżungli. Biali podróżnicy i Murzyni z zapartym tchem wsłuchiwali się w te niesamowite głosy.

– Leśni ludzie! – szepnął Matomba poszarzałymi ze strachu wargami.

– Soko! – cicho przywtórzył Santuru.

– Czy jesteś pewny, że to głosy goryli? – zapytał Hunter.

– Tak, tak. Santuru słyszał już nad jeziorem Kiwu gniewające się soko – zapewnił nadworny łowczy.

– Wygaście zaraz ognisko, bo inaczej leśni ludzie przyjdą tu w nocy i zjedzą wszystkich – pospiesznie zawołał Matomba.

– Uspokój się, Matomba, takim gadaniem straszysz niepotrzebnie siebie i innych – skarcił Hunter – Twoi leśni ludzie są zwykłymi zwierzętami, które nie odważą się napaść na nasze obozowisko. Ogień musimy wygasić, aby nie spłoszyć goryli.

Murzyni pospiesznie zadeptali ognisko, natychmiast też przestali narzekać na zmęczenie. Niektórzy przykucnęli na ziemi trzymając ostre dzidy w pogotowiu, jakby oczekiwali napaści.

– Dlaczego Murzyni nazywają goryle leśnymi ludźmi? – zapytał podniecony Tomek.

Wilmowski spokojnie wyjaśnił:

– Wiele szczepów murzyńskich mniema, że goryle są naprawdę dzikimi ludźmi. Mają oni rzekomo przebywać w głębi dżungli z obawy, aby nie zaprzęgnięto ich do pracy. Umyślnie jakoby udają również nieznajomość ludzkiej mowy. Należy wziąć pod uwagę, że do tej pory bardzo mało wiemy o życiu małp człekokształtnych. Z tego też powodu niejedna już powstała o nich legenda.

41
{"b":"90669","o":1}