Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wracam do domu – oznajmiła chłodnym tonem. – Zdaje się, że tutejsze rozrywki panu również nie odpowiadają, panie Davencourt.

– W samej rzeczy. – W głosie Martina Davencourta dawało się słyszeć ton wisielczego humoru. – Jestem kuzynem Eustach Havard, lady Juliano – damy, która jutro wychodzi za mąż za lorda Andrew. Nie zdawałem sobie sprawy, że to ma być jego… – zawiesił głos, po czym zakończył ironicznie – kawalerski wieczór, zdaje się, że tak należałoby to określić.

Miana uśmiechnęła się. Chłodna dezaprobata to coś, z czym radziła sobie z łatwością. Spotykała się z nią wystarczająco często.

– Jak widzę, nie pochwala pan naszych małych rozrywek, panie Davencourt. Być może na drugi raz powinien udać się pan do Almacka albo na bal debiutantek. Podobno nawet podają tam lemoniadę. Zapewne to odpowiadałoby panu bardziej, skoro dzisiejszy wieczór okazał się dla pana zbyt… wartki.

– Być może skorzystam z pani rady – odparł Martin Davencourt. Nie spuszczając z niej zamyślonego wzroku, skinął w stronę zamkniętych drzwi jadalni. – Swoją drogą, dziwi mnie, że pani już wychodzi, lady Juliano. Przyjęcie dopiero się zaczyna, a po pani wcześniejszym występie można byłoby sądzić, że wniesie pani znaczący wkład w resztę wieczoru.

Juliana wybuchnęła śmiechem. Nawet jeśli Martin Davencourt miał osobliwie nudne upodobania, nie można mu było odmówić ciętego dowcipu. Słowna potyczka z takim mężczyzną sprawiała jej przyjemność.

– Proszę o wybaczenie, skoro pana rozczarowałam, panie Davencourt. Dzisiejszego wieczoru nie mam nastroju na rozrywki u Emmy. – Zmrużyła oczy i popatrzyła na niego z namysłem. – Chociaż, gdyby miał pan ochotę mi towarzyszyć, mogłabym dać się przekonać.

Martin Davencourt obdarzył ją uśmiechem i spojrzeniem tych swoich marzycielskich, ciemnoniebieskich oczu, pod wpływem którego zrobiło jej się gorąco. Przemówił łagodnie:

– Zawsze jest pani tak nieustępliwa, lady Juliano? Sądziłem, że jedna odmowa pani wystarczy.

Juliana wyniośle uniosła brwi.

– Nie nawykłam do tego, że mi się odmawia.

– Ach. Cóż, prędzej czy później zdarza się to nam wszystkim. Powinna pani się z tym pogodzić.

Krew uderzyła jej do głowy ze złości, przede wszystkim na siebie. Sama się prosiła. Wszystko przez tę jej dumę. Chciała, żeby Martin Davencourt pożałował swojej wcześniejszej obojętności, żeby jej zapragnął, co pozwoliłoby jej prowadzić zwykłą grę. Najpierw ośmielała zalotnika, a potem porzucała go, zanim jego atencje stały się nazbyt uciążliwe. Była w tej sztuce prawdziwą mistrzynią. Cóż z tego, skoro Martin Davencourt nie był zainteresowany.

Przejechała palcami po krawędzi futryny, zerkając na niego z namysłem spod rzęs.

– Słyszałam, że wiele pan widział, panie Davencourt, a jednak zachowuje się pan niezwykle pruderyjnie. Wyraźnie pan tu nie pasuje.

– Zdaję sobie sprawę, że jestem w niewłaściwym miejscu – potwierdził z łagodnym uśmiechem – ale być może o pani można powiedzieć to samo. Proszę posłuchać mojej rady, lady Juliano, i odciąć się od tego wszystkiego. Każdy musi kiedyś dorosnąć. Nawet taka rozpustnica, za jaką pani chce uchodzić.

Miana roześmiała się.

– To tak pan o mnie myśli? Że jestem rozpustnicą?

– Ta rola nie jest zastrzeżona dla mężczyzn, jeśli o to chodzi. Czy to nie taką reputację pani sobie wyrabia?

Wzruszyła ramionami.

– Reputacja może być przejaskrawiona.

– To prawda. Można także ją utwierdzać.

Z góry dobiegł łoskot, tak że oboje podskoczyli. Głos Emmy Wren przeszedł w crescendo. Drzwi do pomieszczeń dla służby otworzyły się gwałtownie i kilka przerażonych pokojówek pobiegło na górę.

– Czas stąd odejść – zauważyła Juliana. – Obawiam się, że Emma jest dziś na mnie zła. Odmowa przyłączenia się do gry tak często uraża, prawda? – Uśmiechnęła się. – Panu nie potrzebuję tego mówić, mam rację, panie Davencourt? Sprawia pan na mnie wrażenie kogoś, kto lubi obrażać, odmawiając stosowania się do reguł gry.

– Gram według własnych zasad – przyznał Martin Davencourt. – Zdaje się, że pod tym względem jesteśmy do siebie bardzo podobni, lady Juliano.

– Jeśli tak jest, w takim razie to jedyne, co mamy ze sobą wspólnego.

Martin Davencourt pytająco przekrzywił głowę.

– Jest pani tego pewna?

– Jakże inaczej? – Uniosła brwi. – Pan jest stateczny, przywiązany do konwencji, a może nawet lekko zszokowany towarzystwem, w jakim się pan znalazł.

Martin roześmiał się.

– Odgadła pani bardzo dużo po tak krótkiej znajomości.

– Potrafię rozszyfrować mężczyznę w trzydzieści sekund.

– Rozumiem. A siebie? Zdaje się, że zamierzała pani poczynić jakieś spostrzeżenia na temat swego własnego charakteru.

– No cóż. Jestem niekonwencjonalna, zbuntowana i…

– Szalona? – W głosie Martina Davencourta zabrzmiała nutka ironii, zupełnie jakby wymienione przed chwilą cechy raczej nie zasługiwały na podziw. Juliana niedbale wzruszyła ramionami.

– Jesteśmy jak noc i dzień, panie Davencourt. Nie, po namyśle dochodzę do wniosku, że nie. Obie pory mają zalety. Wino i woda? Prawdę mówiąc, przypomina mi pan zwietrzałego szampana. Tyle zmarnowanego potencjału.

– Zawsze jest pani taka nieuprzejma wobec przypadkowych znajomych, lady Juliano?

– Zawsze. Ale to nic w porównaniu z tym, jaka potrafię być, zapewniam pana. Jestem dla pana wyjątkowo miła.

– Wierzę pani. – Martin zmienił ton. – Powinna pani dwa razy pomyśleć, zanim pozwoli sobie pani na taką grę, lady Juliano. Pewnego dnia weźmie pani na siebie więcej, niż zdoła unieść.

Na chwilę zaległo milczenie.

– Nie sądzę – powiedziała wreszcie Juliana lodowatym tonem. – Potrafię zatroszczyć się o siebie.

Kącik ust Martina Davencourta zadrgał w uśmiechu. Jego spojrzenie przesunęło się po niej, powoli, wnikliwie. Od czubka głowy do palców stóp. Na moment zatrzymało się na rozpuszczonych kasztanowych lokach okalających jej twarz i na piegach u nasady nosa. Spoczęło na wcięciu w talii i szykownych pantofelkach balowych wystających spod sukni. Nie zrobił ani kroku w jej kierunku, a jednak Juliana czuła się dziwnie bezbronna. Kiedy to sobie w pełni uświadomiła, zabrakło jej tchu. Otuliła się ciaśniej peleryną, palcami przytrzymując ją przy szyi, by ukryć cieniutką niebieskozieloną suknię.

– Jest pani pewna? – Martin Davencourt przemówił cicho, nie odrywając badawczego spojrzenia niebieskich oczu od jej twarzy. – Jest pani pewna, że potrafi zatroszczyć się o siebie?

Juliana odchrząknęła, nieświadomie zaciskając palce na pelerynie.

– Oczywiście, że jestem pewna! Mieszkam sama, robię, co mi się podoba, i postępuję tak, odkąd skończyłam dwadzieścia trzy lata.

Martin Davencourt wyprostował się. Uśmiechał się.

– To brzmi jak mantra, lady Juliano. Rodzaj zaklęcia, w które, jeśli powtarza się je wystarczająco często, zaczyna się wierzyć. A więc skoro to prawda, że jest pani… zatwardziałą rozpustnicą, ciekawe, czemu przed chwilą sprawiała pani wrażenie przerażonej pensjonarki.

Julianie nie spodobała się ta uwaga. Za bardzo zgadzała się z tym, co sama widziała wcześniej w lustrze.

– To bardzo pożyteczna umiejętność, zapewniam pana – odparta nonszalancko. – Panowie uwielbiają, kiedy odgrywam wcielenie niewinności. Nawet kurtyzany pytały mnie, jak mi się to udaje. Mam wrażenie, że fałszywa cnota jest w cenie.

– Jest pani niezwykle opanowana, pozwoli pani, że jej to przyznam, lady Juliano. Niemniej, dam pani pewną radę. Jeśli przyrzeka pani coś mężczyźnie, musi pani być przygotowana na dotrzymanie obietnicy. W przeciwnym razie okrzykną panią oszustką.

W Julianie po raz kolejny wezbrała złość.

– Dwie rady jednego wieczoru – zauważyła z przekąsem. – Powinien pan pobierać opłaty, panie Davencourt. Mógłby pan zbić fortunę. Choć z drugiej strony… – zrobiła minę – może nie. Nie jest pan zbytnio interesujący.

Martin Davencourt roześmiał się.

– Była pani takim słodkim dziewczątkiem, lady Juliano. Co się z panią stało?

Juliana zawahała się.

– Próbuje pan mi wmówić, że poznaliśmy się już kiedyś, panie Davencourt?

– Niczego nie próbuję pani wmówić, lady Juliano. Mam wrażenie, że nie pamięta pani naszego poprzedniego spotkania. Pozwoli pani, że o nim przypomnę. Spotkaliśmy się w Ashby Tallant, przy rozlewisku pod wierzbami, jednego z tych długich gorących letnich dni. Miała pani wówczas czternaście lat i była takim słodkim, niewinnym dziewczątkiem. Co panią tak odmieniło?

Juliana odwróciła głowę.

– Pewnie dorosłam, panie Dayencourt. Chciałabym móc po wiedzieć, że sobie pana przypominam, ale tak nie jest. – Uniosła brwi. – Ciekawe dlaczego?

Poczuła, że wije się pod badawczym spojrzeniem Martina Davencourta, a policzki zaczynają ją piec. Zamierzała coś powiedzieć, cokolwiek, byle rozproszyć skrępowanie tej chwili, kiedy usłyszała stukot podków na bruku. Powóz zajechał. Rzadko zdarzało jej się odczuwać taką ulgę na myśl o tym, że wybrnęła z trudnej sytuacji.

– Och, zdaje się, że to mój powóz. Martin uśmiechnął się.

– W samą porę. Tym sposobem może pani uciec jeszcze raz, lady Juliano. – Dwornie przytrzymał jej drzwi wyjściowe. – Dobrej nocy.

Wyszedł za nią i niedbale skinąwszy dłonią, oddalił się niespiesznie ulicą.

Juliana przez długą chwilę odprowadzała go wzrokiem mimo panujących ciemności, z nogą opartą o stopień powozu. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie – na ogół mężczyźni – próbowali wmówić jej, iż poznała ich wcześniej, ale Martin Dayencourt raczej do nich nie należał. Jasno dał jej do zrozumienia, że jej nie podziwia. Jednakże, jeśli naprawdę spotkali się, będąc dziećmi, mogło to tłumaczyć osobliwe wrażenie rozpoznania, które budziło się w niej, ilekroć był w pobliżu.

Dotknięcie kropli deszczu na twarzy przywołało ją do rzeczywistości, toteż zajęła miejsce w powozie, po czym pochyliła się, aby zaciągnąć zasłonki przy oknie. W tym momencie jej uwagę zwrócił ruch po drugiej stronie placu. Jakiś mężczyzna wkroczył w krąg światła rzucany przez lampy uliczne. Juliana wbiła w niego wzrok. Serce zaczęło jej walić jak szalone. Patrzył wprost na nią, a przekrzywienie jego głowy i kształt ramion wydały jej się znajome. Wyglądał jak jej zmarły, nieopłakiwany mąż, Clive Massingham. Ale przecież Massingham zginął ugodzony nożem w bójce w jakimś włoskim więzieniu!

5
{"b":"90627","o":1}