Ukryła twarz w dłoniach. W praktyce nie było to takie proste. Przede wszystkim mogło być tak, że ojciec odmówi wypłacenia stu pięćdziesięciu tysięcy funtów. Bez trudu wyobraziła sobie, jak nieprzejednany starzec tym razem umywa ręce od całej sprawy. Któż mógłby go za to winić? Czy można było wymagać od niego, by dał olbrzymią sumę pieniędzy człowiekowi, który uciekł z jego żoną, a po latach ożenił się z jego córką? Wstępne kroki na drodze do porozumienia, poczynione przez nią i ojca, zostaną całkiem zniweczone. Jednakże, jeśli markiz nie zapłaci, Massingham wystąpi z najbardziej mściwymi, najobrzydliwszymi historiami na jej temat, jakie będzie w stanie wymyślić, co gorsza, nie oszczędzi też jej matki, a wówczas markiz się załamie. To byłoby zbyt wiele dla tego słabowitego starego człowieka.
Zaszlochała na myśl o utracie Martina. Kochała go tak bardzo – byli tacy szczęśliwi. Cóż jednak mogli zrobić? Była żoną Massinghama, a co za tym idzie kochanką Martina. Ni mniej, ni więcej. Nie mogli mieszkać razem, bo skandal zwichnąłby mu karierę i zrujnował życie jego siostrom. Musi pozwolić jej odejść.
Znała Martina i wiedziała, że to będzie najtrudniejsze. Massingham sugerował, żeby okłamała Martina, oszukała go. Wiedziała, że nie może tego zrobić. Był człowiekiem honoru i w zamian zasługiwał na szczerość i uczciwość. Poza tym nigdy by nie uwierzył, gdyby mu powiedziała, że kocha Massinghama. Natychmiast by się domyślił, że to kłamstwo.
Skrzywiła się. Gdyby powiedziała mu całą prawdę, nie pozwoliłby jej odejść. Na pewno stałoby się coś strasznego. Nalegałby, żeby się rozwiodła z Massinghamem albo nawet gorzej, wyzwałby Massinghama na pojedynek i tak czy inaczej wybuchłby skandal i wszyscy mieliby zrujnowane życie. Martin nigdy by jej nie zostawił. Jednak mimo wszystko musiała powiedzieć mu prawdę.
Zsunęła się z łóżka.
W domu panowała cisza, tylko zza otwartych drzwi do salonu dobiegały przyciszone śmiechy i głosy. Przypomniała sobie, co powiedziała Martinowi zaledwie dzień wcześniej, kiedy spacerowali razem w ogrodzie „Nigdy nie byłam szczęśliwsza niż tu i teraz”.
Juliana wzięła głęboki oddech. Kiedy stanęła w cieniu drzwi prowadzących do salonu, odwrócili uśmiechnięte twarze w jej stronę i pomyślała, że zapamięta ten moment na zawsze. Potem zobaczyła, jak twarze im się zmieniają i uśmiechy zaczynają znikać, bo zauważyli jej minę i ktoś, chyba Amy, spytał:
– Co się stało?
Juliana patrzyła na Martina, który już zdążył wstać i ruszył ku niej przez salon.
– Wybaczcie mi – przemówiła opanowanym głosem, nawet na sekundę nie odrywając oczu od twarzy męża. – Przepraszam, ale muszę Martinowi o czymś powiedzieć. A potem, tak myślę, muszę o tym powiedzieć także wam.
Martin obejmował ją tak mocno, że Juliana miała uczucie, że żebra jej popękają, lecz nie zaprotestowała ani słowem. Ukrył twarz w jej włosach i powtarzał:
– Nie pozwolę ci odejść. Nie pozwolę ci odejść. Nigdy. Juliana oswobodziła się. Siedzieli w pustym salonie do późna w noc. Powiedziała o wszystkim i spierali się, aż utknęli w martwym punkcie, bo Juliana próbowała uświadomić mu, jak ważne jest zachowanie całej sprawy w tajemnicy, a Martin upierał się, że liczy się tylko to, żeby byli razem, i pal sześć konsekwencje. Wiedziała, że tak właśnie powie, chciała to usłyszeć, a jednak była przerażona.
Odgarnęła potargane włosy z twarzy i usiadła wygodnie na sofie.
– Martin, mówiliśmy już o tym tyle razy, kochany. Nie ma innego wyjścia. Jestem żoną Massinghama niezależnie od tego, jak bardzo oboje tego nie chcemy.
– Jesteś pewna? – spytał nagle. – Jesteś pewna, że wasze małżeństwo było zgodne z prawem?
Juliana popatrzyła na niego i zaczęła się śmiać.
– Och, Martinie, naprawdę byś wolał, żebym żyła z nim w grzechu niż legalnie?
– O wiele. – Podszedł i ukląkł przy niej. – To nie byłaby twoja wina, a nawet gdyby, to nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Chodzi tylko o to, żebyśmy byli małżeństwem. Oficjalnie, ma się rozumieć, bo w sercu zawsze będziesz moją najdroższą żoną.
– Moje małżeństwo z Massinghamem było zgodne z prawem – powiedziała beznamiętnie. – Ślub dał nam angielski pastor w Wenecji. Mam świadectwo ślubu. Przykro mi, Martinie. Też wolałabym, żeby było inaczej, ale, niestety, to prawda.
Światło znikło z twarzy Martina jak zdmuchnięta świeczka. Przeganiał ręką włosy.
– W takim razie musisz się z nim rozwieść. Juliana z rozpaczą rozłożyła ręce.
– Martin, już o tym mówiliśmy. Nie znasz tego człowieka!
Rozpowszechni o mnie najobrzydliwsze plotki i wówczas będziesz naprawdę skończony.
– To nie ma znaczenia. Wciąż będę miał Davencourt. I ciebie.
– A co z dziewczętami? – spytała Juliana. – Jak one będą się czuły, kiedy ludzie przyczepią im etykietki szwagierek najbardziej znanej bigamistki w Londynie?
Zapadła cisza.
– Będą musiały się z tym pogodzić – odezwał się w końcu Martin.
– Och, Martinie, nie możesz im tego zrobić! Wiesz, że nie możesz.
Martin znów podszedł do niej.
– Albo to, albo wpakuję w niego kulę. Wybieraj. Juliana pokręciła głową.
– To nie jest wyjście, choć brzmi niezwykle kusząco! Nie myślimy jasno.
– Nie opuszczę cię – powtórzył Martin. – Załóżmy, że zaszłaś w ciążę. Nie mógłbym zgodzić się ani na to, że Massingham uzna dziecko za swoje, ani na to, żebyś była zmuszona wychowywać je sama.
Juliana nie pomyślała o tym i teraz przeniknął ją nagły ból. Nosić pod sercem dziecko Martina, a jednak nie móc się z nim połączyć – to wydawało się nie do zniesienia. Nie nosić jego dziecka, kiedy tak rozpaczliwie tego pragnęła – to wydawało się niemal równie okropne.
– Nasze dziecko? Och, Martinie, nawet o tym nie myśl.
– Muszę. Myślisz, że to niemożliwe? Juliana zamknęła oczy.
– Nie. Przynajmniej wkrótce się tego dowiemy.
– To za mało. To tylko kolejny powód, dla którego nie mogę zostawić cię z tym wszystkim samą.
Juliana ukryła twarz w dłoniach.
– Nie jestem w stanie się skupić. Prześpijmy się z tym, a rano wrócimy do tej rozmowy.
Twarz Martina złagodniała.
– Wyglądasz na wyczerpaną, najdroższa. Musisz się położyć.
– Nie bez ciebie. – Juliana spojrzała na niego. Na ułamek sekundy pojawiło się między nimi dziwne napięcie. – Nie zasnę bez ciebie.
Martin wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. Pocałował ją, wkładając w to całą miłość. Chciała zatrzymać tę chwilę na wieki, ale wypuścił ją z objęć i zrobiło jej się zimno.
– Chodźmy do łóżka. Rano może wszystko wyda się prostsze.
Dom był pogrążony w ciemności i ciszy. Weszli po schodach, trzymając się za ręce, lecz kiedy znaleźli się na piętrze, Martin skierował się do swej garderoby.
– Powinienem zostawić cię samą.
Juliana uśmiechnęła się drżącymi wargami. Uniosła rękę i dotknęła jego twarzy, wyczuwając pod palcami szorstki zarost.
– Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż mnie nie zostawisz? Tak szybko wycofujesz się z tej obietnicy?
Martin wtulił wargi w jej dłoń.
– Juliano, Bóg mi świadkiem, że cię pragnę. Tak bardzo cię kocham. Niemniej… teraz nie powinienem cię dotykać.
– W takim razie Massingham już wygrał – zauważyła Juliana ze znużeniem – i nie ma nic więcej do powiedzenia.
Odwróciła się, ale Martin złapał ją za ramię. Z hukiem otworzył drzwi do sypialni, pchnął ją do środka i kopniakiem je zamknął za nimi. Hattie, która ogrzewała koszulę Juliany przed kominkiem, uniosła głowę, wystraszona.
– Zostaw nas samych, proszę – rzucił zwięźle.
Ledwie za pokojówką zamknęły się drzwi, kiedy Martin jedną ręką objął Julianę w pasie i mocno przytulił, a drugą przesunął do wycięcia sukni. Ściągnął ją, oswobadzając jej piersi, wystawiając ją na swoje spojrzenia.
Juliana wydała stłumiony okrzyk. Pożądanie i desperacja Martina przeniosły się na nią. Ogarnęło ją szaleństwo. Przygnębienie i żal wypaliły się w gwałtownej burzy uczuć. Martin szybko pozbył się ubrania. Rzucił suknię Juliany na podłogę i pociągnął ją za sobą na łóżko. Polizał ciepłe wgłębienie między jej piersiami i całe jej ciało przeszył dreszcz, kiedy dotknął językiem brodawki, przygryzając delikatnie. Wargami wytyczył szlak przez jej brzuch, napięty z podniecenia i żarliwego oczekiwania. Nogi rozchyliły się bezwładnie pod naporem jego słodkich pocałunków. Wkrótce powrócił do jej ust i znów całował ją namiętnie, aż objęła go mocno. Przetoczyli się przez łóżko i upadli na podłogę przed kominkiem, gdzie ogień rzucał blask na wypolerowane deski. Juliana usiłowała wstać, ale Martin ją przytrzymał. Barkami dotykała nagiego drewna, a on całym ciężarem przygniatał ją i nie puszczał. Był na niej i w niej, pieścił jej piersi, wołał jej imię, aż ogarnęła ją ciemność i bezwład, a niedługo potem dotarła do krawędzi ekstazy i dalej.
Wtem przepełniło ją wzruszenie. Odwróciła twarz i płakała, aż wypłakała wszystkie łzy. I choć Martin przeniósł ją z powrotem na łóżko, trzymał w ramionach i pocieszał, wiedziała, że już nigdy nie będzie tak samo.