Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Potem chwalcy Jaruzelskiego wystąpili z tezą, że gdyby nie stan wojenny, doszłoby do ruskiej inwazji. A ruska inwazja, ma się rozumieć, spowodowałaby tak straszne ofiary, że tych kilkunastu zastrzelonych górników plus ponad sto ofiar skrytobójstwa „nieznanych sprawców” to przy tym pikuś. Bzdura jest tak piramidalna, że aż człowiek nie wie, od czego zacząć jej rozplątywanie. Po pierwsze, teza, że wejście do Polski Sowietów wywołałoby jakieś spontaniczne powstanie, jest kompletnie wyssana z palca. Skoro nie było żadnych większych wystąpień przeciwko rodzimemu żołdactwu i ZOMO, choć ktoś mógłby się łudzić, że Polak do Polaków strzelać nie będzie – to znaczy, że tym bardziej nikt nie wyszedłby na ulice demonstrować ani nie barykadowałby się w fabrykach przeciwko Armii Czerwonej. A tej ostatniej też przecież nie zależałoby na krzyczących relacjach w zachodniej prasie. Najpewniej cała interwencja przeszłaby nie bardziej krwawo, niż w Czechach. Zresztą szkoda o tym gadać, bo – po drugie – wiemy przecież ponad wszelką wątpliwość, że Sowieci wchodzić do Polski z wojskiem nie zamierzali, mamy ujawnione przez Bukowskiego protokoły z samego ich centrum decyzyjnego. I, mało jeszcze, jasno wynika z rozmów, które tam sowieccy przywódcy toczyli, że to Jaruzelski zabiegał u nich o zbrojną interwencję, i od nich właśnie usłyszał, że ma sprawę załatwić sam.

Mówiąc nawiasem, Czesi, nad którymi polactwo przyzwyczaiło się odczuwać wyższość, kpiąc sobie z ich tchórzostwa (dlaczego w Czechach nie było w czasie wojny partyzantki? Bo Niemcy zabronili) jakoś nigdy nie czcili Husaka i nie wmawiali sobie, że w końcu mogli im Sowieci osadzić u władzy kogoś gorszego. Nikt na Węgrzech nie ośmieli się nazwać patriotą Kadara. W tych krajach trafili się komuniści – Dubczek i Nagy – którzy zasłużyli sobie na wdzięczną pamięć swoich narodów, ale za to akurat, że, choć czerwoni, mieli odwagę postawić się Moskwie. W Rumunii z tego samego powodu do dziś zdarza się usłyszeć dobre słowo o Ceausescu – drań był, ale nasz, i z ruskim potrafił gadać ostro. Jedno tylko polactwo upatrzyło sobie na bohatera właśnie tego komucha, który na rozkaz Moskwy przetrącił swojemu własnemu narodowi kark.

Mówiąc jeszcze jednym nawiasem, kult Jaruzela łączy polactwo zupełnie harmonijnie z kultem Gierka, do czego trzeba nielichej dawki demencji. Kult Gierka, poza wymienionymi już przyczynami, żywi się w znacznym stopniu konstatowaniem i przeżywaniem wielkiej krzywdy, jaką wyrządzono byłemu pierwszemu sekretarzowi, wywalając go z partii i odbierając związane z tym apanaże, tak, że na starość musiał żyć bardzo skromnie z emerytury, na którą zapracował sobie w młodości, kopiąc węgiel u wrażych kapitalistów (poglądowa lekcja, swoją drogą, wyższości kapitalistycznego wyzysku pracownika nad socjalistyczną troską o tegoż). Oczywiście sklerotykom, którzy stawiają dziś Gierkowi pomniki, zawieruszyło się w pamięci, że w ten sposób potraktowała ich idola nie brzydka „Solidarność”, która za amerykańskie dolary zniszczyła socjalny raj peerelu, tylko drugi ich idol – Jaruzelski. I że to on właśnie zapakował Gierka i jego ekipę do internatu, zarzucając jej zrujnowanie kraju, bo wymyślił sobie, niesłusznie, że społeczeństwo będzie miało Gierkowi coś za złe. Popieram pomysł Macieja Rybińskiego, żeby dla oszczędności obie miłości polactwa połączyć w jednym pomniku, przedstawiającym Jaruzelskiego internującego Gierka.

Jest i trzeci element Jaruzelskiego kultu, nie do końca pasujący do pozostałych, bo wykuty w intelektualnych kuźniach Michnika – i o tym trzeba napisać najwięcej. Owoż, wedle pokrętnej michnikowej logiki, Jaruzelski zasłużył sobie na wdzięczność potomnych, bo, wprowadzając stan wojenny, otworzył drogę do historycznego kompromisu przy Okrągłym Stole. To niezłe wykręcenie kota ogonem. Można by równie dobrze rzec, iż atak Hitlera na Polskę we wrześniu 1939 otworzył drogę do zwycięstwa nad faszyzmem i na tej podstawie wzywać do oddania Adolfowi historycznej sprawiedliwości. Ale mniejsza o pokrętność, o michnikowszczyznie piszę gdzie indziej. Tu czuję się w obowiązku wystąpić w obronie Jaruzelskiego, przeciwko krzywdzie, jaką mu – zapewne nieświadomie – taką linią obrony Michnik wyrządził.

Otóż robienie z Jaruzela jakiegoś liberała, który po to tylko wprowadził stan wojenny, aby potem móc oddać władzę i rozpocząć ustrojową transformację, oznacza automatyczne odebranie mu tego, że był, i chyba do końca pozostał, ideowym komunistą. A jest to bodaj jedyna rzecz, z jakiej Jaruzelski mógłby być dumny; wedle stosowanej już wcześniej metodologii opisu łączył on bowiem partyjność z osobistą uczciwością. Chyba ta właśnie ostatnia cecha sprawiła, że na ostatnim (wszystko wskazuje na to, że naprawdę ostatnim) zjeździe SLD delegaci urządzili mu większą owację niż któremukolwiek z czynnych wówczas liderów lewicy. Facet, który przez ładnych parę lat sprawował w Polsce władzę niemal dyktatorską i nie skorzystał z okazji, żeby się nakraść, to na tle lewicowców III Rzeczypospolitej niezłe dziwowisko.

Ale Jaruzelski naprawdę chciał bronić socjalizmu. Na tym polegało całe nieszczęście: jako szczery komunista, on naprawdę wierzył, że socjalizm to przodujący ustrój, a trudności mają charakter przejściowy. Naprawdę był głęboko przekonany, że towaru nie ma w sklepach tylko dlatego, że wykupili go spekulanci, a niskiej wydajności pracy i marnym ekonomicznym wynikom socjalistycznych przedsiębiorstw można zaradzić wprowadzeniem w nich wojskowej dyscypliny. Socjalizm uratować miały inspekcje robotniczo-chłopskie, wojskowe grupy operacyjne posyłane w teren do walki z marnotrawstwem i spekulacją, oraz komisarze wojskowi przy socjalistycznych zakładach pracy. Zwłaszcza z tymi ostatnimi bywała niezła jazda. Jeśli trafił się jakiś rozsądny, to po prostu się w nic nie wtrącał, produkując tylko dla picu jakieś raporty dla dowództwa, ale wielu podwładnych towarzysza generała głęboko się przejęło otrzymaną od niego misją i aktywnie zabrało do uzdrawiania powierzonych im zakładów – jedynymi metodami, jakie znali. Spotęgowało to, oczywiście, chaos jeszcze bardziej, choć parę miesięcy przed stanem wojennym wydawało się to już niemożliwe, i stanowiło jeśli nie ostatni, to na pewno jeden z ostatnich gwoździ do trumny dla przodującego ustroju.

W jednostce, w której odsługiwałem zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny przed dybiącymi na nią Duńczykami, chodziła opowieść o tym, jak to Jaruzelski podczas jakiejś inspekcji miał wyleźć na wartownika i jak wartownik, zgodnie z regulaminem, położył go wraz z całą świtą na ziemię do czasu przybycia wezwanego dowódcy warty. Pointa była taka, że miał ów żołnierz na osobiste polecenie, nie pamiętam już, czy jeszcze tylko ministra obrony, czy już premiera i pierwszego sekretarza, Jaruzelskiego właśnie w każdym razie, zostać nagrodzony urlopem za wzorowe pełnienie służby. Nie dam głowy, czy tak było naprawdę, ale zakładam, że nikomu nie chciałoby się wciskać nam kitu. Nawet zresztą gdyby, to fabrykowanie takich kitów też by dobrze świadczyło o wyczuciu ludzkich potrzeb, a ich podchwytywanie przez kadrę oficerską – o autorytecie, jaki sobie Jaruzel u niej wyrobił. W każdym razie przypomniała mi się ta opowieść parę lat później, gdy pani premier Suchocka jechała nieprzepisową kawalkadą i pewien policjant usiłował ją zatrzymać, a wobec braku reakcji na jego polecenia dobył broni i oddał strzały ostrzegawcze w powietrze. Zachował się dokładnie tak, jak według przepisów i regulaminów powinien, ale ponieważ w jednym z łamiących przepisy samochodów jechała jaśnie pani, został za to ukarany. Śledziłem tę sprawę, głęboko przekonany, że pani Suchocka zrobi to, co się na jej miejscu narzucało, ale jakoś nie wpadła na pomysł, aby tę niesprawiedliwą karę anulować. Jaruzelski, choć komunista i pachoł okupantów, miał jednak cechy dobrego dowódcy i klasę zdecydowanie kontrastującą z większością późniejszych przywódców państwa – przykro to przyznawać, ale trzeba, bo w narodzie tak skłonnym do kierowania się zewnętrznymi pozorami mają te fakty na pewno znaczenie dla zrobionego Jaruzelowi pijaru.

Duże znaczenie miało też dla niego to, iż Jaruzelski wypowiadał się publicznie, jak na pierwszego sekretarza, dość rzadko i zwięźle, a przemówienia miał dobrze napisane. Mając przy tym dobrą dykcję i głos, potrafił na poddanych sprawić wrażenie mądrego. Że nie jest to prawdą, dowodzą przechowywane dziś w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej stenogramy z posiedzeń politbiura i rządu. Dopiero te zapisy długich, ciągnących się chyba godzinami tyrad towarzysza generała na każdy możliwy temat pokazują, jaki rzeczywiście był poziom wiedzy i inteligencji człowieka, który deklarował, że będzie „bronił socjalizmu jak niepodległości”. Każdy, kto miał nieprzyjemność odsługiwać w latach peerelu służbę wojskową wie, co kryje się w słowie „trep”, ale miał już prawo zapomnieć znaczeniowe niuanse tego słowa. Otóż, czytając te tyrady Jaruzelskiego, odkryłby je na nowo. To po prostu najklasyczniejsze bredzenie peerelowskiego trepa, z jego charakterystyczną pokręconą logiką, pustosłowiem oraz natłokiem cudacznych słów z partyjno-wojskowego żargonu umożliwiających zadawanie pozorów sensu i logiki oczywistym bredniom ignoranta. A i tak, jak twierdzi historyk, z którym rozmawiałem, fragmenty, które znalazłem w jego pracach, to te najbardziej jeszcze strawne i najbardziej o czymś. Towarzysz generał znał się na wszystkim i o wszystkim miał swym podwładnym coś mądrego do opowiedzenia, od wytopu surówki po delikatne kwestie wychowania seksualnego młodzieży.

Nie różniło go to zresztą od poprzedników – można nawet z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że zanim sam został numerem pierwszym przodującego ustroju, musiał cierpliwie i z gotowością potakiwania wysłuchiwać podobnych bredzeń swoich zwierzchników. Socjalistyczni przywódcy tak właśnie mieli. Z zachwytem oglądałem kiedyś w telewizji satelitarnej, jak na wiecu w Hawanie Fidel Castro z wyżyn swojej wszechwiedzy opowiadał Kubańczykom o produkcji, budowie i eksploatacji roweru – niestety, w telewizji pokazano tylko drobny, dziesięciominutowy ułamek z półtoragodzinnego przemówienia. To i tak nic wobec dokonań wielkiego wodza Kim Ir Sena, rozwiązującego na poczekaniu problemy, nad którymi na próżno biedzili się najwięksi naukowcy świata. Kolega z klubu fantastyki, w czasach, kiedy można u nas było dostać północnokoreańską gazetę wydawaną po rosyjsku przynosił czasem, zaczerpnięte z niej, fantastyczne doprawdy opowieści o Wielkim Wodzu. Wódz nawiedzał w tych opowieściach gospodarstwa rolne, fabryki i instytuty naukowe, spotykał się ze swymi prostymi poddanymi na ulicach, i każdemu udzielał jakiejś cennej rady, która z początku wydawała się dziwna, ale po zastanowieniu i zrozumieniu potwierdzała nadprzyrodzony geniusz koreańskiego przywódcy.

40
{"b":"90281","o":1}