Nie robiono w tych czasach socjologicznych badań – nie sposób ocenić, jaki procent ludzi akceptował ten system i w jakim stopniu. Czasem ten socjalistyczny bardak zaczynał drażnić, czasem ktoś padł ofiarą absurdu, podpadł jakiemuś partyjnemu kacykowi i tak dalej – ale, jak sądzę, dopóki była micha, większość sobie raczej nie krzywdowała. Zresztą, była jakaś alternatywa? Piło się zdrowo, zakąszało i nie przepracowywało. Cytowany już inżynier budowy Ursusa wspomina, że w dniu popularnych imienin – Jana, na przykład – cała socjalistyczna budowa stawała, bo obsługująca ją betoniarnia zaprzestała pracy już o dziesiątej rano: ani jeden robotnik nie był w stanie już o tej porze utrzymać się na własnych nogach. „Zależało mi kiedyś na zabetonowaniu pewnego fragmentu. Poszedłem do operatorów Stettera i poprosiłem: panowie, niech wam się nic nie popsuje do godziny 17.00, bardzo mi na tym zależy. Dam wam ręką znak, kiedy się już może psuć. I tak było. Po zabetonowaniu dałem znak ręką i zaraz usłyszałem krzyk od strony Stettera: płukać rurociąg, agregat nawalił!”. Mieliby robotnicy nie wspominać tego budowania Ursusa jak złotego wieku? Zwłaszcza że ten inżynier, któremu z jakiegoś powodu (chory jaki, czy co?) zależało na zabetonowaniu czegoś tam na termin, zarabiał pewnie ze trzy razy mniej od nich. Pensje na budowie, z tego samego źródła: inżynier – 4000 zł, operator dźwigu po kilkumiesięcznym przyuczeniu – 20 000. Żeby klasa robotnicza nie miała wątpliwości, kto jest między Bugiem a Odromnysom najważniejszy.
Myliłby się zresztą, kto by sądził, że na takie kursy, po których zarabiało się dwadzieścia tysięcy, pchali się robotnicy masowo. Przypomina mi się opowieść znajomej, która już parę lat po ustrojowej przemianie zadała, z głupia frant, pytanie byczącym się pod sklepem wielobranżowym bezrobotnym, zresztą w regionie o strukturalnym bezrobociu, dlaczego nie spróbują zmienić zawodu, pójść na jakiś oferowany przez pośredniak kurs, nauczyć się czegoś. Usłyszała, że nie ma głupich – był tu, owszem, jeden taki ambitny, to go teraz ciągle do roboty pędzą. Dodajmy, że już w czasach budowy Ursusa wspominany wyżej „nawis inflacyjny” powodował, iż pieniądz był w sumie średnią pokusą, bo niewiele można było za niego kupić. Dobra luksusowe wymagały albo „wystania w kolejce”, względnie wynajęcia do tego zawodowego „stacza”, albo posiadania waluty innego rodzaju – dewiz, czy ich substytutu „bonów PKO”, bądź też „asygnat”, rozprowadzanych przez partię.
Mówiąc krótko: Gierek, ludzki Pan. Do roboty nie za bardzo gonił, a wszystko, co trzeba, było. Świnie się karmiło chlebem ze sklepu, opowiadał mi rozmarzony chłop, bo był tańszy od paszy. Za litr mleka w skupie można było kupić cztery litry w sklepie. Na boku się wyhodowało jedną-drugą „blondynkę”, to miastowe brali za każde pieniądze z pocałowaniem. A z kolei robotnik – potrzebował czegoś, brał z zakładu. Absurd planowej gospodarki łagodził spontanicznie powstały rynek nielegalnych usług i towarów, kierowcy służbowych samochodów wozili pasażerów „na łebka”, konwojenci i sklepowe organizowali na lewo towar, lekarz, za ten lewy towar albo pracę ekipy z państwowej budowy przy remoncie jego domu odwdzięczał się lewymi zwolnieniami lekarskimi i tak to szło, prawie każdy coś tam mógł skręcić albo załatwić – ludzie wyskrobywali sobie nisze w systemie, i w sumie jakoś sobie w nich żyli. Że działo się to kosztem trwonionych miliardów, że szły na to ich przyszłe emerytury i pensje ich jeszcze nie urodzonych dzieci? Ani o tym nie wiedzieli, ani nie mieli na to wpływu, ani ich to w sumie nie obchodziło. Który fornal, kiedy go nie gonią do wykopków, będzie się troskał, że jak zimnioki pognijom, to dziedzic straci? Co się będziemy martwić, niech się oni martwią, mawiało się.
Znam ludzi, którzy w gierkowskich czasach, przyciśnięci niefartem, poważnie się zastanawiali, czy nie przenieść się do PGR-u, bo – dzisiaj młodszym ludziom trudno w to uwierzyć, ale tak było – w PGR-ach kasy nigdy nie brakowało, jako ideologicznie słuszna forma gospodarki rolnej mogły one liczyć na pokrycie każdej straty wywołanej bałaganem i niegospodarnością. Czy wasz PGR przynosi zysk? Tak, licząc z dotacją, w ubiegłym roku mieliśmy zysk półtora miliona złotych. A ile wyniosła dotacja? No, czterdzieści milionów. Taki wywiad z dyrektorem PGR-u zapamiętałem z radia w początkach posierpniowej odwilży, kiedy średnia pensja wynosiła kilka tysięcy złotych.
Przez całą gierkowską dekadę tysiące ludzi pchało się na Śląsk, bo górnikom płacono, jak na owe czasy, krocie, przysługiwały im dodatki, asygnaty i szesnaste pensje, a wojennej machinie Układu Warszawskiego każdej ilości węgla, jaką tylko dało się wydobyć, i tak było za mało, żeby odlać dość czołgowych skorup na potrzeby wyzwalania zachodniej Europy i reszty świata spod kapitalistycznego wyzysku. Na utrzymanie tego wszystkiego poszły zasoby pokoleń, także tych, które dopiero się urodzą.
Kogo to obchodzi. Za Gierka to było życie. Jadło się, piło i popuszczało pasa.
*
Jeszcze jedna sprawa, o której zupełnie się dziś nie pamięta. Czekam z utęsknieniem na książkę, w której ktoś opisałby skalę zbrojeń w peerelu lat siedemdziesiątych – i koszty tego obłędu, jakie na nas spadały. Ta sprawa wydaje się dziś na śmierć zapomniana. Może dlatego, że w wielostopniowym systemie cenzorskich zakazów i propagandowych kłamstw, jaki obowiązywał w peerelu, to wszystko, co dotyczyło tzw. obronności, czyli przygotowań do ataku na Europę, okryte było tajemnicą i cenzurą najściślejszą z możliwych. Prędzej można było zdemaskować klikę partyjnych złodziei, napisać prawdę o Katyniu, nazwać pierwszego sekretarza grubym słowem, nawet naurągać samemu Breżniewowi, niż drobną wzmianką zahaczyć o sprawę wydatków wojskowych bądź władzy, jaką miało wojsko, żartobliwie zwane „ludowym”, nad każdą dziedziną życia.
W istocie, w swojej głębokiej warstwie, peerel, tak jak wszystkie państwa socjalistyczne, zaprojektowany był jako państwo przejściowe i cała jego konstrukcja podporządkowana została wielkiemu zadaniu, jakie postawiła historia przed całym „obozem” – zadaniu zaniesienia płonącej żagwi rewolucji aż do wybrzeży Atlantyku i dalej, na cały świat, żeby i oni zaznali wreszcie tego raju, który raczyli nam zabezpieczyć w Jałcie i Poczdamie. Peerelowskie miasta, do dziś można zauważyć tego ślady, budowano tak, że od przedmieścia do centrum ciągnęły się pasy pustego miejsca. Wiatr duł tymi ciągami, zwłaszcza na peryferiach, tak, że wychodził człowiek zza węgła i miał wrażenie, że cug mu zaraz urwie łeb. Oficjalnie nazywało się to „klinami napowietrzającymi” i jakoby służyć miało temu, żeby do centrum miasta docierało świeże powietrze. Ale nieprawda, chodziło o przepływ w stronę odwrotną – te niezabudowane kliny miały rozbić falę uderzeniową wybuchu atomowego i zminimalizować w ten sposób zniszczenia.
Zauważalny fakt, że każda rzecz wykonana w socjalizmie była toporna, nieporęczna, za duża i w ogóle jakaś taka, chciałoby się rzec, chamska, w dzieciństwie tłumaczyłem sobie marnością socjalistycznej technologii. Byle drobiazg kupiony w peweksie wydawał się śmiać w ręku, zachęcać, żeby go chwycić, jeszcze do tego znać było w nim troskę o ekonomię – wyrób socjalistyczny wyglądał przy nim jak bunkier przy domku z bajek Disneya. Kuchenka czy lodówka opakowane były w blachę diablo grubą, choć każdy głupi widział, że to zwykłe marnowanie surowca, pociągające za sobą na dodatek niewygody dla użytkownika. Kiedyś mi uświadomił znajomy inżynier, że to kwestia maszyn, niezdolnych do precyzyjnych czynności, i tego, że nasze huty po prostu nie były w stanie walcować cienkiej stali. Dlaczego? Dlatego, że te maszyny i te blachy miały służyć przede wszystkim produkcji wojskowej, i do niej były przystosowane. Chwilowo produkowały wyroby cywilne, owszem, ale nie było to ich prawdziwe przeznaczenie. O tym, do czego je zrobiono naprawdę, szczegóły znaleźć można było w kopercie „mob”. Odpowiednie władze wojskowe konsultowały, co można było zainstalować na wyposażeniu fabryki, a co było zbędne. Odpowiedni wydział musiał zatwierdzić każdą przebudowę budynku, każde byle przepierzenie czy podpiwniczenie.
Nie mielibyśmy dziś tak potwornego gospodarczego i społecznego problemu z kopalniami, gdyby były one drążone z myślą o potrzebach Polski, a nie dla napędzania zbrojeniowych młynów Kriuczkowa czy innego Greczki. Nie użeralibyśmy się z kolejarzami, gdyby głównym zadaniem postawionym przed peerelowskimi PKP nie było przewiezienie w odpowiedniej chwili sowieckich jednostek drugiego i trzeciego rzutu, i gdyby w związku z tym nie utrzymywano tam ogromnego nadzatrudnienia. Polskie huty nie miałyby takiego kłopotu z konkurencją na światowych rynkach, gdyby zbudowano je do wytapiania wysokogatunkowej stali i przygotowywania z nich wyrobów potrzebnych w normalnej gospodarce, a nie do produkcji prefabrykatów na pancerze i lufy. I, przede wszystkim, załamanie gospodarcze nie byłoby może aż tak głębokie, gdyby peerel nie utopił ogromnych środków, surowców i bezmiaru ludzkiej pracy w uzbrajaniu na nic nam niepotrzebnej armii, po to tylko, żeby Jaruzelski mógł na jej czele najechać na Danię i okupować ją w imię Marksa-Engelsa-Lenina i ich proroków z Kremla.
*
Jaruzelski. Na liście bohaterów-idoli polactwa zajmuje na pewno drugie miejsce, po Gierku, a tuż przed czterema pancernymi i kapitanem Klossem. Fakt, że sowiecki generał w polskim mundurze i były komunistyczny namiestnik priwislanskiego kraju zachował w Polsce tak liczną rzeszę histerycznie mu oddanych zwolenników, sam w sobie jest wystarczającym dowodem, jakiej degeneracji uległ ten dumny naród, który niegdyś żył na zajmowanych przez nas ziemiach. Trudno mi sobie wyobrazić, co musi się człowiekowi stać w głowę, aby, dostawszy po pysku, jeszcze za to dziękował bijącemu, chwaląc go, że przecież mógł zamiast niego przyjść ktoś silniejszy i obić gorzej.
Zresztą wdzięczność polactwa dla Jaruzelskiego za to, że wprowadzając stan wojenny dał pohulać ubekom i zomolom i pozwolił położyć fundamenty pod przyszłe fortuny różnym komunistycznym szumowinom, obywa się byle jakim pretekstem. Propaganda stanu wojennego bazowała na twierdzeniu, że „Solidarność” szykowała jakieś krwawe zamachy, powstania, falę terroru – i śmiała akcja WRONy zapobiegła wojnie domowej. Była to oczywista bzdura, ale ponieważ po roku 1989, w ramach zawartego kontraktu politycznego, nikt nie prostował ani tego, ani innych kłamstw upowszechnianych latami przez komunistyczną propagandę, więc wcale często można jeszcze spotkać ludzi, którzy wciąż głęboko w tę niedoszłą wojnę domową i jej nieszczęścia wierzą.