Niepodległość się nam, Polakom, należy, jak psu buda. Pod takim zdaniem każdy się podpisze z głębokim przekonaniem. Ale zadajmy, proszę, tak z głupia frant, jedno proste pytanie: a właściwie dlaczego? Z jakiej racji? Czym sobie Polacy na prawo samostanowienia zasłużyli?
Już słyszę, że powstania, że Westerplatte i Monte Cassino, zabory i rozbiory, trudy, ofiary i tak dalej. Nie, kochani, proszę was bardzo – nie mieszajmy w to umarłych. Niech sobie spokojnie spoczywają w Panu, szczęśliwi, że nie muszą oglądać tej wymarzonej wolnej Polski, za którą dali się pozabijać. Mówmy o żywych, dzisiejszych Polakach, o tych trzydziestu paru milionach, które jeszcze nie dały stąd nogi i popychają lepiej lub gorzej swoje życiorysy na obszarze pomiędzy Odrą, Bugiem, południowym wybrzeżem Bałtyku a pasmami Sudetów i Karpat. Czym oni zasługują na własne, niepodległe państwo, uczestniczące w międzynarodowej polityce na prawach samodzielnego podmiotu? Tym, że istnieją, mówią innym językiem i mają swoją odrębną historię?
Obawiam się, że to trochę za mało. Kurdowie także istnieją, mają swoją mowę, zamieszkują na zwartym obszarze, a także złożyli w imię swojej niepodległości wiele krwawych ofiar. To samo daje się powiedzieć o Ujgurach, Czeczenach, Tybetańczykach i jeszcze paru innych nacjach, które, cokolwiek by tam gadano, wcale na niepodległość w oczach świata nie zasługują i nikt im jej nie proponuje.
Nikt tego na głos nie powie, ale zasada samostanowienia narodów jest jedną z tych pięknych zasad polityki międzynarodowej, która jej, owszem, przyświeca, tylko że nie zawsze. Przyświeca, konkretnie, wtedy, kiedy nie wchodzi w sprzeczność z zasadą ważniejszą. Jeśli wchodzi, to się o niej dyplomatycznie zapomina. Słowem, z tym samostanowieniem narodów jest tak samo jak z demokracją: generalnie kraje rozwinięte popierają demokrację, ale kiedy, na przykład, w Algierii demokratyczne wybory wygrali fundamentaliści islamscy, to cały demokratyczny świat rzucił się popierać wojskowy reżim, który tam demokrację obalił. Albo jak z prawami człowieka, o które potrafi Zachód narobić wiele krzyku, gdy, na przykład, miejscowy reżim skaże za cudzołóstwo na śmierć obywatelkę jakiegoś mało ważnego afrykańskiego kraiku – ale gdy podobne i większe okropności dzieją się codziennie w sojuszniczej Arabii Saudyjskiej, Czeczenii, stanowiącej „wewnętrzną sprawę” bratniej Rosji, albo w Chinach, z którymi lepiej nie zadzierać, to obrońcy praw człowieka albo sami wiedzą, że powinni patrzeć akurat w inną stronę, albo nagle przestają być zapraszani do telewizji.
*
Muszę tu od razu zrobić zastrzeżenie, które dotyczyć będzie wielu stwierdzeń zawartych w tej książce. Babrzę się w publicystyce od kilkunastu lat, piszę felietony, artykuły i polemiki na bardzo różne tematy, i dobrze już to znam, że ilekroć o czymś, co wygląda ponuro, napiszę rzeczowo, tak jak naprawdę wygląda, to słyszę od razu: ależ pan narzeka, ależ pan straszy, czy wręcz – ależ pan pluje jadem, żółcią i pogardą. Zaproszono mnie, na przykład, do jakiejś dyskusji o polskiej literaturze. Mówię, że w Polsce połowa obywateli nie czyta nic, a przytłaczająca większość pozostałych jeśli w życiu wzięła do ręki jakąś książkę, to tylko telefoniczną, że w związku z tym w naszym prawie czterdziestomilionowym kraju nakład sprzedany książki literackiej 3000 egzemplarzy uchodzi za duży, a 10 000 to już bestseller. Dla porównania, Czesi, których jest od nas ponad trzykrotnie mniej, drukują książki w nakładzie podstawowym 5000 egzemplarzy (co sprawia, że polskiemu pisarzowi bardziej się opłaca być przekładanym na czeski, niż wydawanym po polsku). Co tam Czesi, Litwini, których jest trzy miliony, z czego jeden nie mówi po litewsku, a pozostałe dwa znają rosyjski i mogą czytać wszystko w tamtejszych, masowych, a więc wielokrotnie tańszych wydaniach, za nakład podstawowy uważają dwa tysiące. Na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, przechrzczonym bezsensownie na „Jarmark Europa” (bezsensownie, bo jest to akurat jarmark Azja), nie znalazłem ani jednego stoiska z polskimi książkami; potrzeby kulturalne miejscowych zaspokajają w zupełności pirackie kompakty i wideokasety, przeważnie zresztą z pornosami. Znalazłem tam natomiast aż cztery wypożyczalnie książek rosyjskich. Aż tyle jest potrzebne do obsłużenia handlujących przy barachołkach kacapów, w stosunku do których przeciętny Polak żywi bezgraniczne poczucie cywilizacyjnej wyższości, odreagowując na nich kompleksy niższości, jakie z kolei ma wobec Zachodu. Nie pytałem o szczegóły, ale interesy w tych wypożyczalniach musiały iść nieźle, skoro oferowały nowości sprzed miesiąca, nawet dwóch tygodni. A ile razy zdarzyło się Państwu widzieć polskiego straganiarza czytającego w oczekiwaniu na klientów książkę?
Takie są realia i od tego trzeba rozmowę o polskiej literaturze zacząć. Tymczasem w odpowiedzi słyszę: ach, pan tu kreśli czarny obraz, pan narzeka, no rozumiem, pan jest rozczarowany, rozgoryczony, sfrustrowany, pan się obraża na Polaków, bo pana nie czytają, i po dziesięciu minutach wszyscy w najlepsze dyskutują o objawionej przeze mnie frustracji pisarza, który się nie cieszy taką popularnością, jaką by chciał, a do podanych przeze mnie faktów i liczb nikt się w ogóle nie próbuje odnieść.
O czymkolwiek byłaby mowa – czy o literaturze fantasy, czy o reformach gospodarczych (w III RP to zresztą tematy sobie bliskie) – miałem takich przygód zbyt wiele, żeby wzruszyć na nie ramionami. Wydaje mi się, że w takich chwilach dotykamy jednej z głównych przyczyn, dla których tak trudno w Polsce o sensowną i prowadzącą do jakichś wniosków rozmowę o naszej sytuacji i sposobach wybrnięcia z niej. Nie żyjemy w świecie realnym, tylko w świecie mitów i stereotypów. Samo stwierdzanie faktów, które powinno być po prostu ustalaniem obiektywnego stanu rzeczy i punktem wyjścia do dyskusji, jest tym samym już traktowane jako polemika – polemika z naszym na niczym nie opartym, ale powszechnym: a jakoś to będzie, nie jest tak źle, nie zginiemy. Świętej pamięci Kisiel wspominał kiedyś, że pukano mu się w czoło i nazywano skrajnym defetystą, kiedy w czterdziestym piątym nie podzielał powszechnej wiary, że najdalej za rok, dwa Amerykanie wypowiedzą Ruskim wojnę, żeby nas wyzwolić; we wspomnieniu Janusza Tazbira znalazłem wzmiankę o jego dziadku, który po klęsce wrześniowej jako jedyny, skrajny pesymista w całej podłomżyńskiej okolicy, oburzył wszystkich obawą, że ta wojna może jeszcze potrwać nawet ze dwa lata. Kolekcjonowanie innych, podobnych cytatów (zaręczam, że można ich znaleźć w różnego rodzaju pamiętnikach mnóstwo) pozostawiam Czytelnikowi, jeśli mu się oczywiście chce. Ograniczę się tylko do stwierdzenia faktu, że mamy w Polsce niewiarygodną wręcz skłonność do głupkowatego optymizmu, który dawał nam wielką siłę w chwilach narodowych katastrof (na tej zasadzie, że czyny bohaterskie najłatwiej przychodzą idiocie, bo nie umie on ogarnąć rozmiarów grożącego mu niebezpieczeństwa), ale w rzadkich momentach, kiedy odzyskamy niepodległość i moglibyśmy zacząć żyć i funkcjonować normalnie, natychmiast wprowadza on nas w świat urojeń i fantomów, uniemożliwiając rozsądną ocenę własnej sytuacji, a tym samym sensowne działanie. Otóż więc: będę pisał o polskich sprawach z brutalną szczerością nie po to, żeby się oburzać, narzekać, protestować czy temu podobne. Nie dlatego również, jakobym był cyniczny i lubił tym epatować, bo to nie ja jestem cyniczny. Ja tylko stwierdzam fakty, a jeśli budzi to w Czytelniku jakieś reakcje emocjonalne, to dlatego, że w Polsce przyjęło się nie przyjmować faktów do wiadomości. Polityczne elity krajów, które takowe posiadają, od pokoleń praktykują sztukę dwójmyślenia, dzięki której potrafią realizować swoje wąsko, a czasem wręcz egoistycznie i cynicznie pojmowane interesy, motywując je różnymi wzniosłymi hasłami – i chyba nawet głęboko w te hasła wierząc, dopóki oczywiście pozostają one wygodne. Polacy natomiast podchodzą do polityki albo z naiwnością dziecka, albo z nieufnością ciemnego chłopa, który instynktem czuje, że ktoś go chce zrobić w konia, ale kto i w jaki sposób – nijak nie jest w stanie pojąć, więc na wszelki wypadek z góry jest obrażony na wszystkich. Obie postawy zresztą wychodzą na jedno, bo nie rozumiejąc praw tej gry, jaką jest polityka międzynarodowa, ani nawet nie rozumiejąc, że to gra, możemy w niej wygrać tylko sporadycznie i czystym fuksem. Ostatni raz udało nam się paręnaście lat temu, a co z tą wygraną zrobiliśmy, o tym właśnie jest ta książka.
*
Świat ma swoje kryterium oceniania, który naród zasługuje na niepodległość, a który nie, i nie ma to nic wspólnego z niepodległościowymi dążeniami tegoż narodu i jego ofiarami. Jest to kryterium czysto praktyczne: na niepodległość zasługują takie kraje, z którymi mniej będzie kłopotu, kiedy będą niepodległe. Jeśli ich niepodległość ma światu przysparzać problemów, to niech lepiej rządzi nimi ktoś inny. Wiele, oczywiście, zależy tu od położenia danego kraju. Gdy chodzi o jakiś zapomniany przez Boga i ludzi kawał afrykańskiego buszu, to wygodniej było państwom zachodnim, zamiast ponosić koszty utrzymywania w nim porządku, zabrać się stamtąd, skoro tylko posiadanie kolonii okazało się nie przynosić spodziewanych korzyści, i nadać miejscowym Murzynom niepodległość – choćby oznaczało to wydanie ich na pastwę ludożerców, sadystów i marksistów po moskiewskiej akademii imienia Lumumby oraz uruchomienie lawiny plemiennych rzezi (oczywiście, Zachód nigdy nie przyznał uczciwie przed samym sobą, że o to w tak zwanej dekolonizacji chodziło – przyjemniej mu trąbić, jak to szlachetnie obdarował Czarne Ludy wolnością). Ale na przykład niepodległy Kurdystan, Palestyna czy którakolwiek z krain kaukaskich byłyby z tak wielkim prawdopodobieństwem państwami niestabilnymi, zagrażającymi spokojowi w regionie i matecznikami międzynarodowego terroryzmu, że lepiej, by były okupowane, skoro przypadkiem tak dobrze się składa, iż ma je kto okupować. Oczywiście, lepiej by było dla świata, żeby każdy z tych narodów wytworzył własny reżim, zdolny utrzymać go w jako takich ryzach. Takiemu reżimowi wybacza się wiele, jak wybacza się choćby środkowoazjatyckim satrapom, bez których świat miałby z tamtym regionem niezły ból głowy. No, oczywiście, tak w ogóle to by było najwspanialej, gdyby tamtejsze narody były w stanie stworzyć demokratyczne państwa, szanujące przyjęte przez Zachód standardy wolności obywatelskich i praw człowieka, ale skoro nie ma na to co liczyć, to trzeba się zadowalać tym, co jest realne.