Gwoli sprawiedliwości trzeba zresztą zauważyć, nie brnąc zbyt daleko w rozważania na ten temat, że ta gra interesów, nie mających nic wspólnego z moralnością, daje skutki na swój sposób moralne. Międzynarodowy ład jest wartością, choćby dlatego, że zapobiega wojnom i rewolucjom, a wojna i rewolucja gdziekolwiek się pojawi, kładzie kres wszelkiemu prawu i rozwojowi. A rozwój jest potrzebny po to, żeby ludzie żyli z pokolenia na pokolenie lepiej, żeby więcej dzieci dożywało dorosłości, a mniej dorosłych pozostawało w nędzy. Nędza sprzyja terrorowi i zbrodni. A postęp cywilizacyjny, zwany potocznie globalizacją, sprawia, że terror i zbrodnię coraz trudniej jest ogrodzić wysokim murem i machnąć ręką na cierpienia bliźnich, którzy się za tym murem znaleźli. Tak właśnie swego czasu zrobiono z byłymi koloniami w Afryce – od czasu do czasu posyłając im obłudnie darmową mąkę z nadwyżek, stare ubrania i różne zbędne rupiecie, które, niszcząc popyt na rodzimą wytwórczość (zarazem pozbawioną, wskutek protekcjonistycznej polityki państw bogatych, szans sprzedaży za granicą), do reszty wykańczają tamtejszą gospodarkę i wpychają coraz większy procent ludności w nędzę. I chętnie by tak postąpiono z innymi obszarami globu, gdyby zamach na WTC nie pokazał światu dobitnie, jak takie „dzikie pola” w dowolnym, najbardziej nawet zapyziałym, punkcie kuli ziemskiej wykorzystać może zdolny i pozbawiony skrupułów, a za to mający na swe zabawy trochę kasy terrorysta.
Polska to, oczywiście, nie Afryka ani Afganistan, ale sprawy mają się zasadniczo tak samo – tylko na innym poziomie. Jesteśmy państwem bez porównania bogatszym i stabilniejszym niż Zambia czy Afganistan. Ale też leżymy w punkcie świata, w którym wymagania są bez porównania większe, niż wobec środkowej Azji czy równikowej Afryki. Co do Zambii czy Afganistanu, światu wystarczy, żeby nie runęła nań stamtąd niemożliwa do opanowana fala imigrantów, żeby żadni terroryści nie mogli tam bez przeszkód szkolić kadr i produkować broni masowego rażenia, i, bardziej perspektywicznie, żeby nikt nie przeniósł tam zakazanych przez prawo krajów cywilizowanych eksperymentów naukowych, stanowiących „wyraźne zagrożenie” (clear and present danger, jak ujmuje to stosowna formuła amerykańskiego prawa) dla bezpieczeństwa państw rozwiniętych. No, dobrze by jeszcze było, aby nie miały tam miejsca masowe zbrodnie i katastrofy humanitarne, ale z tym świat zawsze może sobie poradzić, tak samo jak z eksterminacją Czeczenii, po prostu nie wysyłając w trefne miejsce kamer.
Wymagania wobec kraju środkowoeuropejskiego idą dalej: chodzi o to, żebyśmy nie odstawali rażąco od sąsiadów. A więc, żeby Polska się rozwijała, żeby jej gospodarka dawała pracę większości miejscowej siły roboczej, żeby egzekwowano tu prawo, nie czyniono narodowej specjalności z handlu kradzionymi na Zachodzie dobrami materialnymi i spiraconą własnością intelektualną, nie przemycano na masową skalę imigrantów i narkotyków, żeby państwo polskie nie bankrutowało od czasu do czasu, tak jak przydarzyło się Argentynie, było w stanie wybudować tranzytowe autostrady i szlaki kolejowe oraz dopilnować, aby miejscowa ludność nie rozkradła niezbędnych do ich funkcjonowania urządzeń, uregulować rzeki, dopilnować, aby nie zatruwano tu bardziej niż w krajach sąsiednich środowiska, aby nie szwendały się tu setki tysięcy nie leczonych nosicieli HIV-a i gruźlicy. I jeszcze dobrze by było, żebyśmy byli liczącym się partnerem w europejskiej wymianie gospodarczej, który ma co sprzedać i ma za co kupić, i przyczyniali się w ten sposób do rozwoju całej Europy, która nie zarzuciła jeszcze ambicji rywalizowania z coraz bardziej wyprzedzającą ją w rozwoju Ameryką i coraz ostrzej wychodzącymi na pozycję drugiego światowego mocarstwa Chinami. Żeby tutejsza ludność otrzymywała minimum niezbędnego dla funkcjonowania w cywilizacji informatycznej wykształcenia. I żeby, oczywiście, miała Polska stabilny ustrój, spełniający wszelkie pozory demokracji, i względny spokój społeczny.
Taki jest stan wymagań na dziś, pi razy drzwi absolutne minimum. Nie ma, oczywiście, żadnych gwarancji, że nie ulegnie on zmianie. Mamy akurat to szczęście, że po dwóch wielkich wojnach panuje na świecie, a zwłaszcza w Europie, względny spokój i nikt nie zabiera się do przesuwania słupków granicznych. Zachodnia Europa wyludnia się, usiłuje wyleźć ze stagnacji gospodarczej i poddać pewnej selekcji napływ imigrantów ze światowych centrów nędzy. Niemcy, których „Drang nach Osten” przysporzył tyle kłopotów naszym przodkom, dziś borykają się z „ostflucht”, ucieczką niemieckiej ludności ze wschodnich, wyniszczonych socjalizmem landów na bogatsze tereny zachodnie, a Rosja, straciwszy rangę światowego supermocarstwa, ma na razie dość kłopotów ze swoją gospodarką, demografią, narodową tożsamością i „ludnością o kaukaskim wyglądzie”, żeby starania o odzyskanie kontroli nad swą dawną strefą wpływów odłożyć i ograniczyć do marzeń oraz prac studyjnych (których jednak, skądinąd, nie zaniedbuje, podobnie, jak nie szczędzi kosztów na nic, co w przyszłości może posłużyć odbudowie imperium). Słabowite, wiecznie na poły zdechłe państwo polskie, stale zagrożone pomiędzy dwoma wielkimi drapieżnikami, zyskało od losu chwilę spokoju. Mogłoby ją wykorzystać, aby się wzmocnić, urosnąć, nabrać sił i znaczenia, bo nie wiadomo, jak długo ta laba będzie trwać.
Tylko że nie ma kto o tym myśleć. Nikomu nie spędza błogiego snu z powiek świadomość, że „to co było, może przyjść”. Rozwój w ogóle jest ostatnią rzeczą, o której myślimy. Samo trwanie, byle do pierwszego, i tak staje się zadaniem ponad nasze siły. Nie ma dwóch zdań, że gdyby w ciągu najbliższych dziesięciu lat krajom ościennym coś odbiło i zapragnęły nas zaatakować, to sprawa Polska zostałaby załatwiona w ciągu 24 godzin (no, gdyby atakowała armia litewska, to z uwagi na swą liczebność być może potrzebowałaby 48 godzin). Ale nie o tym przecież mówimy, nie o zbrojnej inwazji, bo to na razie nam nie grozi. Mówimy o tym, że jeśli sprawy w Polsce będą dalej szły tak jak idą, to w ciągu najbliższych dziesięciu lat ktoś po prostu będzie musiał odebrać Polakom kompetencje, które wydają się ich przerastać, i zająć się zapewnianiem streszczonego wyżej minimum za nas.
Żebyśmy znowu utracili państwowość, nie trzeba żadnej wojny. Wystarczy, że kolejny „chory człowiek Europy” w tym punkcie mapy jest staremu kontynentowi potrzebny jak gwóźdź w zadku. Jeśli niepodległa Polska okaże się niezdolna do spełnienia minimalnych oczekiwań, jakie ma wobec niej Europa i reszta świata, to sorry Winnetou, trzeba będzie rozwiązać sprawę jakoś inaczej. Możliwe, że poprzez stopniową, niezauważalną kolonizację. Już jakiś czas temu urzędnicy w Brukseli musieli przygotować własne założenia planu rozbudowy polskich autostrad, bo z naszego Ministerstwa Infrastruktury nie mogli się obiecanych papierów latami doprosić. Może więc Belgowie, Niemcy, Francuzi czy ktokolwiek inny zechce też zreformować nam służbę zdrowia, zrestrukturyzować górnictwo, hutnictwo i stocznie, zapewnić bezpieczeństwo na ulicach, wyprowadzić z wiekowego zacofania rolnictwo i załatwić jeszcze parę innych drobiazgów, których Polacy, rękami swoich własnych, demokratycznie wyłonionych rządów, załatwić od kilkunastu lat nie są w stanie. Może skalkulują, że im się to opłaci.
Ale mogą też uznać, że bardziej opłaci się oddać ten przysparzający wiecznych kłopotów kraj pod protektorat Rosji, zawsze chętnej zagwarantować, że w Warszawie znowu zapanuje porządek.
*
Donoszę – pisał Sławomir Mrożek w kpiarskim „Donosie do ONZ”, w czasach, kiedy Zachód, a zwłaszcza zachodnia Europa, traktował nas tak, jak dziś wspominaną tu już kilkakrotnie Czeczenię – że Polacy to też Murzyni, tyle, że biali. W związku z tym należy im się niepodległość. O niepodległość dla Murzynów faktycznie ONZ się wtedy, w 1982, upominała, o naszą nie. Lubimy, co tu gadać, pławić się w takiej ironii. My dla nich, znaczy, dla Zachodu, tyle robimy, a oni nam co? W 1920 powstrzymaliśmy bolszewicką inwazję na Europę, a w 1939 Francja z Anglią w podzięce wystawiły nas do wiatru. Nasi piloci, marynarze i strzelcy przelewali bohatersko krew, a zachodni dyplomaci po prostu sprzedali nas w Jałcie Stalinowi, jak zajeżdżonego konia na kiełbasę. My do Unii Europejskiej z taką miłością i oddaniem, a ona nas, zamiast przytulić do serca i wsunąć parę groszy w kieszonkę, doi jak frajerów, a to utnie fundusze strukturalne, a to przydusi jakimiś normami, a to w inny sposób odbierze, co wcześniej obiecała. My przy Ameryce wiernie u nogi, bez gadania posłaliśmy do Iraku całe dwa tysiące żołnierzy (kto by tam pamiętał, że na koszt budżetu USA), a ci nam nawet nie odpuszczą z wizami i pozwoleniami na pracę!
Stale skrzywdzeni, wystrychnięci na dudka i wydudkani na strychu, nabrani, wykorzystani i oszukani. Tak się czujemy, i wcale nie mówię, że nie mamy się prawa tak czuć. Ale z pławienia się w poczuciu krzywdy i przeżuwania doznanych zdrad niewiele wynika. A już lubować się w tym, wzruszać się, że jesteśmy niewolnicą Isaurą narodów, to po prostu zboczenie, jakiś cholerny, narodowy masochizm. Jeśli ktoś został oszukany raz, to może się uznać za ofiarę przykrego wypadku, jeśli dwa razy, za szczególnego pechowca. Ale jeśli ktoś jest robiony w konia regularnie, i to stale przez tych samych, i stale w taki sam sposób, to chyba nawet będąc ostatnim idiotą powinien w końcu zadać sobie pytanie, czy może nie popełnia w kółko jakiegoś zasadniczego błędu.
*
Mówiąc nawiasem, ta książka miała mieć nieco inny tytuł. Przyznam się: miała mieć tytuł „Gówno chłopu nie zegarek” (takie powiedzonko, którego czasem używał mój Tata – dalszy ciąg: „bo go będzie kłonicą nakręcał”), a podtytuł: „czyli co Polacy zrobili z niepodległością”. Dotąd żałuję, że zgodna opinia wydawcy i mojej żony przeważyła – może i mało kulturalny, ale lepiej by ten tytuł oddawał moje autorskie zamiary. Inna sprawa, że i „polactwo” wystarczy, aby ściągnąć na autora liczne wyrazy oburzenia. Ileż to razy zdarzało mi się wysłuchiwać, że gardzę Polakami! Cóż, na to akurat odpowiedź jest prosta. Gdybym naprawdę Polakami gardził, zbiłbym na tym grubą kasę. Zrobiłbym po prostu to samo co Urban czy Lepper. Założyłbym pismo, przemawiające chamskim, prymitywnym językiem i po chamsku mieszające wszystkich i wszystko z błotem, zgodnie z zasadą, że nic nie daje świni większej radości, niż wywodzenie, że wszyscy są takimi samymi jak ona świniami i taplają się w tym samym błocku. Albo też założyłbym partię polityczną, cynicznie grając na prymitywnych zawiściach prymitywnych ludzi, bluzgając ku uciesze hołoty Balcerowiczowi i bez skrupułów obiecując wszystko, co tylko można obiecać, tak jak w drodze do dyktatury czynił to Lenin. Ten sam Lenin, któremu kiedyś wypsnęło się w chwili szczerości, że aby zostać prawdziwym bolszewikiem, trzeba sobie uświadomić, na jak bezgraniczną pogardę zasługuje istota ludzka. Ciekawe, że podobne powiedzenie przypisuje się też jednemu z amerykańskich magnatów telewizyjnych: pogarda dla widza, miał stwierdzić, zawsze owocuje wzrostem oglądalności. W Polsce ta zasada się sprawdza, czy to w mediach, czy w polityce. Tu pogarda żywiona dla ciemnej masy, podchodzenie do wyborców jak do bandy matołów tak tępych, że można im wcisnąć każdą ciemnotę, stanowi najpewniejszą drogę do władzy i płynących z niej profitów. Kto tak sobie właśnie wyobraża statystycznego Polaka, ten jak dotąd doskonale na tym wychodzi.