Kiedy wicepremier Grzegorz Kołodko stwierdził w radiowych „Sygnałach dnia”, cytuję z pamięci, „gołym okiem widać, że polska gospodarka rozkwita”, to nikt mu nie uwierzył. Może dlatego, że akurat następnego dnia podał się do dymisji. Kiedy premier Miller oznajmił na konferencji sprawozdawczej, że Polska jest w znakomitej sytuacji, i tylko propaganda nieżyczliwych rządowi mediów wytwarza u co bardziej naiwnych odwrotne wrażenie, a następca Kołodki, Hausner, przy tej samej okazji zrugał jak niegrzecznych chłopców ekonomistów (praktycznie wszystkich, z wyjątkiem dwóch czy trzech afiliowanych bezpośrednio przy SLD), że kraczą i sieją defetyzm, zamiast dostrzegać niewątpliwe sukcesy rządu – to w najlepszym wypadku potraktowano ich wypowiedzi jak bezpodstawną fanfaronadę.
A tymczasem, rzeczywiście, Polska jest gospodarczym mocarstwem. Potęgą. Trzeba tylko umieć, no i, oczywiście, chcieć spojrzeć w odpowiedni sposób, żeby to zauważyć. Naprawdę, powtórzmy to: jesteśmy gospodarczą potęgą, rozkwitamy, rośniemy w siłę i żyje się nam coraz dostatniej.
Myślą Państwo pewnie, że sobie robię jaja?
No cóż, szczerze: oczywiście, że sobie robię jaja. Robienie sobie jaj to ostatnia broń bezsilnych, żadna inna już mi nie została. Ale moje kpiny odnoszą się do faktów, które każdy może łatwo sprawdzić.
Łatwo sprawdzić, że nie jesteśmy państwem biednym. Czy nazwiecie biednym faceta, który buduje sobie ogromną willę z dwoma basenami, spędza wakacje w najdroższych zagranicznych kurortach, jeździ luksusową limuzyną i funduje żonie kosztowne futra? No nie. Możecie go nazwać co najwyżej skończonym idiotą, kiedy okaże się, że wydaje na te luksusy pożyczone pieniądze. Ale biedny nie jest na pewno.
Otóż biedną Polskę, w której każdy kolejny rząd malowniczo wywraca kieszenie i jak mantrę powtarza, że nie ma pieniędzy na tę lub inną potrzebę, stać na takie rzeczy, na jakie nie stać żadnego innego państwa na świecie.
Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze. W polskim parlamencie zasiada 560 posłów i senatorów. Dokładnie tyle samo, co w USA. Tylko że USA liczą sobie około ćwierć miliarda mieszkańców. O jakimkolwiek zmniejszeniu liczby parlamentarzystów partie polityczne, dla których poselskie diety i ryczałty stanowią istotną część wpływów, nie chcą nawet słyszeć. Z tego samego powodu nie chcą też słyszeć o zmniejszeniu liczby radnych. W amerykańskim sześćdziesięciotysięcznym mieście pod Chicago, gdzie kiedyś bawiłem, rada miejska liczy sobie 8 osób. Kiedy mój współtowarzysz podróży powiedział, że u niego, w miejscowości liczącej sobie sześć tysięcy dusz, radnych jest ponad dwa razy tyle, autochtonom szczęki poopadały. Przez uprzejmość nie skomentowali tego w żaden sposób, ale co sobie o Polsce pomyśleli, nietrudno zgadnąć.
Podobnie jak ja w tym momencie, musiał się poczuć profesor Kieżun, kiedy – opisywał to w jednym z wywiadów – na międzynarodowej sesji zmuszony był odpowiedzieć na pytanie, jak wygląda ustrój polskiej stolicy. To bowiem, co wymyślono w Warszawie, stanowiło szczyt absurdu i pośmiewisko całego świata. Nasza stolica utrzymywała przez długi czas prawie 700 radnych (same ich roczne diety, nie licząc innych kosztów utrzymania tak licznej municypalnej władzy, stanowiły równowartość kosztu budowy jednego mostu). Tu jednak trzeba przyznać, że rzucanie grochem o ścianę dało pewien efekt – iście heroicznym wysiłkiem całej klasy politycznej udało się zmniejszyć tę liczbę o połowę, do 350. I tak jest to cyrk, zważywszy, że wielomilionowe metropolie na Zachodzie mają zazwyczaj po 40 – 60 radnych. Ach, omal bym zapomniał dodać – w większości wypadków pracujących społecznie. We wspomnianym już amerykańskim miasteczku – podam nazwę, żeby każdy, kto nie wierzy, mógł sprawdzić: Tinley Park; ale jeśli coś w Internecie nawali, możecie sprawdzać w dowolnym innym – radni dostają pieniądze na zatrudnienie sekretarki, prowadzenie biura i opłacanie ekspertyz, ale oni sami nie biorą żadnych diet. Ani centa! Co tam zresztą radni – sam burmistrz też pracuje po godzinach, za friko, na co dzień utrzymując się z pensji nauczyciela w miejscowej szkole. Takie sknerusy z tych jankesów.
Co roku – dane z ostatnich sześciu lat – przybywa w Polsce 30 tysięcy etatów dla urzędników państwowych. Szeroko pojęta administracja publiczna zatrudnia już 530 tysięcy urzędników i zapowiada się, w ramach dostosowania do standardów unijnych, zatrudnienie całej rzeszy nowych: nowi przejmą funkcje dotąd teoretycznie spełniane przez starych, ale o zwalnianiu tych ostatnich jakoś się nie słyszy. Przerosty idą od samego szczytu: ministrów, wiceministrów i sekretarzy stanu mamy około dziewięćdziesięciu, ponad dwa razy więcej, niż licząca o połowę więcej ludności i uchodząca za najbardziej zbiurokratyzowany kraj Zachodu Francja. Pod każdym, oczywiście, zwiesza się piramida zastępców, referentów i sekretarek. W tejże zbiurokratyzowanej Francji z zasady każdy minister ma tylko jednego zastępcę; bodaj w dwóch czy trzech resortach zastępców jest dwóch. U nas na przykład wicepremier Hausner ma wiceministrów – trzymaj się krzesła, Czytelniku – jedenastu! Akurat Hausner przyszedł mi w tym momencie do głowy, bo w ramach swojego bardzo z początku nagłaśnianego planu oszczędności, które potem obcinano, obcinano, aż nie zostało z nich nic poza pośmiewiskiem, zapowiedział ze strony rządu niewiarygodne wręcz poświęcenie i oddanie po jednym stanowisku wiceministra w każdym resorcie. Niestety, rozpatrzywszy uważnie swe potrzeby rząd uznał, że nie może sobie na tak znaczącą redukcję pozwolić: z wielkim bólem zdobył się na zdymisjonowanie… dwóch wiceministrów. Nie chce mi się szukać, kim był ten drugi – pierwszym był zastępca ministra kultury, z tym że akurat ten z jego zastępców, który uchodził za kompetentnego, tylko, wedle opinii panujących w środowisku, miał inny od ministra pomysł na prywatyzację polskiej kinematografii (czytaj – komu obhandlować cenne działki, zajmowane w kilku miastach przez wytwórnie filmowe). Nikt natomiast nie miał zakus na, na przykład, wiceministerialną rangę byłego rzecznika rządu Tobera, który w tym samym resorcie nawet nie udaje, że ma cokolwiek do roboty. Oficjalnie były rzecznik dostał zadanie przygotowania nowej wersji ustawy o mediach, po tym, jak wersję poprzednią trzeba było wywalić do kosza po aferze Rywina. Ale prace nad taką ustawą toczą się w Sejmie, nie w rządzie, zresztą gdyby nawet, to do pisania projektu ustawy nie trzeba przywilejów ministerialnej „siatki R”, samochodu, biura i innych luksusów. Trzeba natomiast zawodowych kwalifikacji.
Żeby nie było nieporozumień – w wynagradzaniu stołkami różnych kolesiów SLD Millera nie ustanowił żadnej nowej jakości. W gabinecie AWS, rządzonej rozmaitymi wewnętrznymi „parytetami”, liczba ministrów, wiceministrów i podsekretarzy stanu była jeszcze większa – 112. A w mieście stołecznym Warszawa w połowie lat dziewięćdziesiątych zawiązała się do rządów centroprawicowa koalicja, która dla usatysfakcjonowania wszystkich swoich uczestników postanowiła zwiększyć liczbę zastępców prezydenta miasta z trzech do 12 (słownie: dwunastu). Co prawda, koalicja w końcu do władzy nie doszła, ale wcale nie dlatego, żeby ten pomysł kogokolwiek oburzył.
Wydawałoby się, że w sytuacji takiego przerostu administracji wręcz narzuca się opozycji hasło wywalania biurokratów na zbitą twarz. Ale, ciekawostka – taka na przykład partia Leppera stanowczo odcina się od planów cięć w administracji publicznej, oznajmiając swoim ogłupiałym wyborcom, że ma ona pomysł znacznie lepszy, a mianowicie, żeby zamiast ciąć wydatki budżetu, zwiększać jego dochody. I jeszcze przedstawia to jako dowód swej wyższości nad tymi, którzy by chcieli tę przerośniętą biurokrację redukować. Rzecz jest tak charakterystyczna, że warto się nad nią na chwilę zatrzymać. Po pierwsze – dlaczegóż niby jedno miałoby przeczyć drugiemu? Rozsądna naprawa finansów państwa musi uwzględniać oba elementy – i redukcję wydatków, i zwiększenie wpływów. Z tym, że wpływy trzeba zwiększać tak, aby nie zaszkodziło to gospodarce, a to znaczy: poprzez obniżanie podatków. Tak, jak całkiem niedawno udało się to Słowacji, która po bardzo znaczącej obniżce podatków już w pierwszym kwartale 2004 zanotowała nadwyżkę budżetową, bo wiele przedsiębiorstw uznało, iż przy tak niskich podatkach opłaca im się wyjść z „szarej strefy”. Wpływy budżetu państwa rosną albo wtedy, kiedy postępuje wzrost gospodarczy i podatnicy, zarówno indywidualni, jak i przedsiębiorstwa, coraz więcej zarabiają – albo wtedy, gdy się ich niszczy coraz wyższymi stawkami podatkowymi, doprowadzając stopniowo do ruiny. Która z tych metod ma sens, chyba nie muszę wyjaśniać. Ale to tak, na marginesie.
Natomiast robienie polactwu wody z mózgu, że „zwiększanie wpływów” jest lepsze od „cięć” oznacza jedną, prostą rzecz: prąca do władzy opozycja ani myśli redukować liczby stołków, bo przecież niebawem zamierza sama je obsadzać. W końcu ma dość kolesiów, których trzeba będzie za zasługi dla wyborczego zwycięstwa jakoś nagrodzić i zobowiązać. To zupełnie tak samo, jak z histerycznymi wrzaskami opozycji, by ustępująca ekipa „nie wyprzedawała majątku narodowego”, czyli, by wstrzymała prywatyzację licznych spółek skarbu państwa. Ustępująca ekipa sama to krzyczała, gdy parła do władzy, a kiedy ją objęła, na długi czas istotnie prywatyzację wstrzymała – no, ale wtedy to ona rozdawała królewskim gestem fuchy w zarządach i radach nadzorczych. Pod koniec kadencji, kiedy i tak wiadomo, że wyżerka się skończyła, potrzeba ustawienia się ulega potrzebie napełnienia dziurawej państwowej kasy – i stąd wrzask opozycji: bo gdzie taki na przykład Lepper pousadza swoich licznych kolesiów, jeśli Miller mu posprzedaje spółki skarbu państwa? Cała sztuczka polega na nazwaniu tego, co państwowe, a więc podlegające łupieniu przez polityków, „własnością narodu”. Oczywiście polactwo, mentalnie wciąż zanurzone w ustroju, w którym wszystkie fabryki należały do ludu pracującego miast i wsi, ciągle daje się na to złapać. W ten sposób od dziesięciu z górą lat funkcjonuje u nas postkomunistyczny, gospodarczy koszmarek, pod nazwą „jednoosobowa spółka skarbu państwa”, czyli przedsiębiorstwo ni to państwowe, ni to prywatne, którego zarząd i rada nadzorcza obsadzane są przez politycznych mianowańców, pragnących wyciągnąć ze swej kadencji maksymalne prywatne korzyści i w najmniejszym stopniu nie zainteresowanych długofalowym sukcesem firmy. Politycy, z właściwą sobie perfidią, tłumaczą to obroną interesów państwa. Łżą bezczelnie. Jeśli państwo chce zachować wpływy w jakimś strategicznym sektorze, ma na to bardzo prosty sposób, z powodzeniem stosowany w Wielkiej Brytanii za czasów rządów Margaret Thatcher. Nazywa się to „golden share” – złota akcja. Państwo, prywatyzując firmę o znaczeniu strategicznym, zachowuje w niej jedną symboliczną akcję, ale jest to akcja „złota”, czyli uprzywilejowana, co najczęściej oznacza powiązanie jej z prawem weta. Jeśli nowy, prywatny właściciel, chciałby podjąć jakąś decyzję sprzeczną z interesem państwa, rząd, jako właściciel złotej akcji, udaremnia to, i już. Gdyby polskim politykom naprawdę leżało na sercu dobro państwa, sięgnęliby po ten sprawdzony wzór. Ale im chodzi wyłącznie o zachowanie przedsiębiorstw w ręku państwa, o te latyfundia, jakie stanowią rady nadzorcze i zarządy, po to, by mieć gdzie usadzać kolesiów.