Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I ile by już politycy nie zachapali, i tak im tego wszystkiego mało. Mając do podziału tyle etatów we władzach wszystkich szczebli, zwykli jeszcze zatrudniać po kilkudziesięciu doradców oraz „gabinety polityczne” – dziwne, nie przewidziane w konstytucji koleżeńskie gremia, opłacane z kieszeni podatnika nie bardzo wiadomo za co. Przed wojną – podaję za Stefanem Bratkowskim, którego wiedza w takich sprawach góruje nie tylko nad moją, ale i większości odpowiedzialnych za administrację wysokich urzędników – prezydent Mościcki, który skupiał w swym ręku najwyższą władzę, zatrudniał 60 osób; 40 w kancelarii cywilnej i 20 w wojskowej, bo był też najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Dziś prezydent Kwaśniewski, którego obowiązki, poza polityką zagraniczną, mają charakter czysto symboliczny, zatrudnia 600 osób. Jego kancelaria dubluje wszystkie resorty Rady Ministrów, stanowiąc jakby drugi rząd, który tyle tylko, że niczym nie rządzi. A na wszelki wypadek mamy jeszcze trzeci rząd – ogromną i również dublującą wszystkie resorty kancelarię premiera. Proszę mi pokazać inny kraj na świecie, który stać na utrzymywanie trzech rządów, w tym jednego rozdętego ponad wszelkie pojęcie i dwóch rezerwowych!

Ale w wielkim dojeniu Rzeczypospolitej mają swój udział także rzesze prostych obywateli, i to mają w nim udział decydujący, bo żeby się dorwać do rządowego koryta, trzeba najpierw sobie kupić odpowiednio wiele głosów – najlepiej poprzez rozdawanie pomiędzy swoich wyborców pieniędzy publicznych. Stąd, według danych z marca 2004, pracuje w Polsce 13 100 tysięcy osób, a rozmaite zasiłki i świadczenia pobiera 13 200 tysięcy. O sto tysięcy więcej – i nie zdziwię się wcale, jeśli przewaga tej grupy do momentu wydania moich słów drukiem wzrośnie jeszcze bardziej. Oczywiście, trzeba tu wziąć poprawkę na tych, którzy pobierając zasiłki jednocześnie pracują, tylko nielegalnie. Ale z drugiej strony, wielu formalnie żyjących z własnej pracy w istocie wykonuje jakieś bezsensowne, biurokratyczne czynności, z których nic nie wynika. Summa summarum, można więc uznać, że dane Eurostatu odzwierciedlają faktyczne proporcje. Pokażcie mi drugie państwo na świecie, które stać na to, żeby połowę swoich dorosłych mieszkańców utrzymywać z budżetu! A Trzecią Rzeczpospolitą – owszem. Stać nas na 3 miliony 100 tysięcy rencistów, w większości w kwiecie wieku i zdrowych jak byki. Drugi po nas kraj OECD w tej konkurencji, Norwegia, ma rencistów w stosunku do całej ludności dwukrotnie mniej niż my. Można by sądzić, że przez nasz kraj przeszły jakieś potworne kataklizmy, jakaś Czeczenia i Afganistan do kwadratu, tak, iż po prostu nie zostało tu ani jednej rodziny, w której ktoś nie miałby urwanej ręki albo nogi. Ale odpowiedź jest prostsza. Wystarczy u nas iść do lekarza-orzecznika, powiedzieć, że ma się depresję albo chorą nóżkę, oczywiście wsuwając przy tym drobną grzeczność do kieszonki, i renta załatwiona. Kolejne rządy przymykają oko na radosne rozdawnictwo uprawnień rentowych, w błogim przekonaniu, że w ten sposób pacyfikuje się nastroje bezrobotnych, poprawia statystyki i nie musi się im płacić zasiłków.

Co bynajmniej nie znaczy, żeby którykolwiek z naszych włodarzy skąpił na zasiłki dla bezrobotnych. Jak przed chwilą wspominałem, znaczna część tych, którzy je pobierają – według autorów raportu sporządzonego na jesieni 2003 jedna trzecia, czyli, skromnie licząc, koło miliona – albo pracuje na czarno, albo nie pracowała nigdy w życiu i pracować nie zamierza, a zasiłek traktuje jak rentę socjalną. Stać nas.

Przeciętny obywatel Unii Europejskiej odchodzi na emeryturę w wieku nieco ponad 61 lat, a USA – ponad 63. U nas na emeryturę przechodzi się statystycznie mając lat niespełna 57. Krócej od nas zachowują zawodową aktywność tylko Belgowie, Francuzi i obywatele Luksemburga, ale i oni zauważają coraz częściej, że ceną takiego lenistwa jest spowolnienie wzrostu gospodarczego i zadają swoim rządom pytanie, czy aby ich na to stać. W Polsce nikt nie ma takich wątpliwości. Tłumy krzepkich ubeków i milicjantów, którym III RP łaskawie pozwoliła lata poświęcone utrwalaniu w Polscesowieckoj własti zaliczać sobie do stażu pracy podwójnie, są dla pracodawców nader atrakcyjni, bo nie trzeba za nie płacić horrendalnych składek na ZUS, podobnie jak za tych, którym rozmaite branżowe przywileje pozałatwiali zawodowi związkowcy. Pozałatwiali, oczywiście, na koszt podatników, a nie swoich związków. Zresztą ich związki też żyją na koszt państwa. Same pensje górniczych działaczy związkowych to rocznie kilkaset milionów złotych, na wypłacanie których też Rzeczpospolitą stać.

*

Skorośmy już o tym wspomnieli: górnictwo… Duma i potęga peerelu, wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie przestała być oczkiem w głowie III RP. Nie wiem wprawdzie, czy nadal jesteśmy – jak się chlubiła gierkowska propaganda – czwartą światową potęgą w wydobyciu „czarnego złota”. Na świecie, generalnie, wiek dziewiętnasty dobiegł już końca (choć nie wszyscy to zauważyli), zapotrzebowanie na węgiel kamienny jest niewielkie i wydobycie tego surowca spada z roku na rok, mimo pewnych perturbacji na światowych rynkach wywołanych podjęciem przez Chiny intensywnych zbrojeń, skutkujących wzmożonymi zakupami tego surowca – więc możliwe, że awansowaliśmy w zaszczytnej rywalizacji jeszcze wyżej; z drugiej strony, przodujący przed laty w wydobyciu bratni Związek rozpadł się na kilka państw z równie rozbudowanym przemysłem wydobywczym, co musiało namieszać w statystykach. Przyznam, że nie dotarłem do odpowiednich danych. Ale dotarłem do wiadomości, że pod koniec 2003 mieliśmy w Polsce 140 tysięcy górników. Cała Unia Europejska (ta jeszcze nie rozszerzona) razem wzięta miała ich w tym samym czasie tylko 110 tysięcy. Unia to, bądź co bądź, 15 krajów, w tym parę znacznie od naszego większych, ale jeśli ktoś uważa, że to za mało, by się czuć węglowym mocarstwem, to dodajmy jeszcze 36 tysięcy górników pozostających na pięcioletnich urlopach, na których dostają oni wprawdzie tylko 75 proc. pensji, ale zachowują wszystkie przysługujące im ze wspólnej łaski komuny i „Solidarności” dodatki socjalne (z najzabawniejszym „ołówkowym”, czyli zasiłkiem na przybory szkolne dla dzieci – co zdaje się dowodzić jakiegoś szczególnego w tej grupie zawodowej zamiłowania do kształcenia potomstwa), deputat węglowy, nagrody jubileuszowe i barbórkowe, trzynaste i czternaste pensje. Publicysta, od którego spisuję te dane, oszacował takiego „urlopowanego” na pięć lat górnika na jakieś dwa tysiące miesięcznie na rękę. W Warszawie to może niedużo, ale na Śląsku z taką kasą można już funkcjonować, zwłaszcza że nie wiąże się ona z jakimikolwiek obowiązkami. Zresztą byle tylko dotrwać do emerytury. Przeciętny górnik, który zjechał pod ziemię w wieku lat 18, emeryturę dostaje mając lat 43; czas spędzony na urlopie liczy się oczywiście tak samo, jakby pracował. Cóż, górnictwo to zawód niszczący zdrowie, a nasz naród, sądząc po liczbie rencistów, jest wyjątkowo wątły. W takich Niemczech górnik haruje jak w każdej innej branży, a kiedy słyszy, że jego Polski kolega w wieku lat 43 już jest emerytem, łapie się za głowę i nie może uwierzyć, z jak bogatym krajem sąsiaduje.

Nie muszę chyba dodawać, że krzepki emerytowany górnik jest dla pracodawcy równie atrakcyjnym nabytkiem jak emeryt „mundurowy”, albo krzepki rencista. Zresztą górnik na urlopie też. Co prawda, z górnikami jest ten problem, że przeważnie nie potrafią oni niczego innego poza ryciem w podziemnych złożach, ale i na to jest rada. Kopalnie, które na koszt państwa wypchnęły swoich pracowników na górnicze urlopy bądź emerytury, muszą przecież zatrudnić kogoś, kto będzie rył pod ziemią zamiast nich – inaczej spadłoby im wydobycie i przykopalniane spółki nie miałyby długów do hodowania. Podpisują więc umowę z prywatną firmą, tak się dziwnie składa, że przeważnie należącą do jakiegoś zawodowego obrońcy praw ludu pracującego, a górniczego zwłaszcza, ta zaś dostarcza im siłę roboczą zatrudnioną na umowę zlecenie, czyli tych właśnie niby-urlopowanych bądź odprawionych. Rzeczpospolita płaci, stać ją na to.

Jakich znowu odprawionych? – ma prawo zapytać słabiej zorientowany w problematyce górniczej Czytelnik. Otóż urlopy dla górników, aczkolwiek zyskały sobie wśród nich największą popularność, nie były jedynym sposobem okazywania im przez Rzeczpospolitą swej hojności. Przez kilka lat górnik, który tylko łaskawie zgodził się przestać być górnikiem, dostawał za to na rękę czterdzieści tysięcy z hakiem (piszę „na rękę”, oficjalnie było to bodaj 55 tysięcy, ale brutto, bo państwo wyjąwszy tę sumę z jednej kieszeni, odliczało zaraz od niej i przekładało do drugiej kieszeni różne składki i podatki; jak każda hojna ciocia Rzeczpospolita bywa cokolwiek sfiksowana, zresztą takie przekładanie z kieszeni do kieszeni pozwala znaleźć zatrudnienie dla tych rzesz urzędników, których utrzymywanie świadczy o opiekuńczości i wrażliwości społecznej rządzących). Według zgodnej opinii znawców problemu te 30 tysięcy górników, którzy skorzystali z oferty i których możemy śmiało doliczyć do liczby 140 tysięcy nadal pozostających na utrzymaniu kopalń i 36 tysięcy urlopowanych, to najlepiej wykształceni, najbardziej zaradni i najbardziej przedsiębiorczy z całej górniczej braci. Wyobrażam sobie tych niezaradnych – bo spośród zaradnych prawie jedna trzecia przehulała odprawy w kilka miesięcy i zgłosiła się po zasiłek do pomocy społecznej. Oczywiście, nikt im go nie poskąpił. Gdzieżby tam Polski nie było stać na zasiłki!

W zasadzie liczba pracowników kopalń (zostawmy już na boku górników na urlopach, odprawach i zasiłkach) nie jest bezwzględnie związana z ilością wydobywanego węgla. We wstrętnej, kapitalistycznej Wielkiej Brytanii, gdzie przed dwudziestu laty Margaret Thatcher w okrutny sposób pogwałciła prawa socjalne i związkowe, 12 tysięcy górników wydobywa w ciągu roku 33 miliony ton węgla; u nas w 2002 roku 146 tysięcy górników wydobyło 100 milionów ton. Z tego 23 miliony sprzedaliśmy na eksport. Wydobycie tony węgla w polskiej kopalni kosztuje średnio 140 złotych, a cena, jaką można za tę tonę węgla uzyskać, to około 100 złotych. Ostatni głąb, jeśli nie jest działaczem związkowym albo partyjnym, potrafi policzyć, że do każdej tony dopłacamy 40 złotych, co daje kolejną imponującą sumę 800 milionów złotych; w praktyce zresztą więcej, bo kopalnie, o czym za chwilę, mają swoje powody, by sprzedawać poniżej cen rynkowych. Jest to kwota, którą Rzeczpospolita, z pieniędzy zabranych swoim obywatelom, dotuje obywateli państw znacznie od nas bogatszych. I na to też nas stać.

12
{"b":"90281","o":1}