Problem zasadniczy tego, co przywykło się u nas szumnie nazywać „debatą publiczną”, polega na tym, że jej uczestnicy ciągle nie potrafią znaleźć klucza do polskiej mentalności. Kiedy mówią o przeciętnym Polaku, to nikt, z nimi samymi na czele, nie wie, co to właściwie oznacza. Bo też nie jest łatwo to pojęcie wyjaśnić. Uśrednić paręnaście milionów ludzi na tyle, aby móc opisać zespół ich charakterystycznych zachowań, a przede wszystkim – znaleźć sposób opisania ich w sposób zrozumiały, przejrzysty, a zarazem trafny: oto wyzwanie! Wyzwanie, w podjęciu którego przedstawicielom innych narodów pomagają wykuwane latami stereotypy, uogólnienia, tworzone przez literaturę i przez kulturę masową. U nas te stereotypy zamiast pomagać, jeszcze bardziej przeszkadzają. Nie były tworzone po to, by cokolwiek wyjaśniać, ale dla pokrzepienia serc, dla dodania sobie sił potrzebnych w zmaganiach z losem. W chwili, kiedy owe zmagania wygraliśmy, cały ten bagaż okazał się tylko obciążeniem. Niczemu już nie pomaga, a tylko zakłamuje rzeczywistość i utrudnia rozpoczęcie normalnego życia. Komentator, myśliciel, felietonista, a nade wszystko polityk, który próbuje do zrozumienia rzeczywistości III RP używać starego – przepraszam za przemądrzałe sformułowanie – aparatu pojęciowego, wypracowanego w publicystyce pism podziemnych i emigracyjnych, przypomina rycerza, który po zakończonej wojnie zapomniał ściągnąć zbroję. Tłucze się po domu jak potępieniec, co chwila się o coś potyka albo wali łbem w szafę, bo przyłbica zasłania trzy czwarte widoku, i wszystko mu wypada z usztywnionych żelazną rękawicą palców.
Na przykład: w książce Teresy Torańskiej „My”, złożonej z wywiadów z działaczami byłej opozycji, Jarosław Kaczyński cytuje swoją rozmowę z Antonim Macierewiczem. Miał mu w niej czołowy animator narodowo-katolickiej Konfederacji wyjaśniać, że nie ma sensu budowanie w Polsce nowoczesnej chadecji w typie niemieckim, tylko tworzyć trzeba coś takiego jak ZChN, bo, cytuję z pamięci, to społeczeństwo przez pół wieku żyło w stanie zamrożonym i jest „jakby z Sienkiewicza”.
Z Sienkiewicza! Co za bzdura! Pamiętam, że mało nie rozpękłem się nad lekturą ze śmiechu. O społeczeństwie, które wybrało sobie na prezydenta, jak to bezbłędnie ujął brytyjski „The Economist”, „disco-Polaka” i przez dwie kadencje obdarza go nieodmiennie ponad pięćdziesięcioprocentowym poparciem, które wielkim poważaniem darzy Urbana i z nikogo nie śmieje się tak chętnie, jak z księdza proboszcza, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby było z Sienkiewicza. To kompletne urojenie, zresztą szlachetne, płynące z głębokich patriotycznych wzruszeń, których sam niegdyś doznawałem, śpiewając z tłumem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” – ale nijak się mające do rzeczywistości. Jeśli pominąć wymierających z wolna niedobitków pokolenia AK i garstkę Młodzieży Wszechpolskiej, to Bóg, Honor, Ojczyzna i inne takie sprawy obchodzą dziś nad Wisłą przysłowiowego psa z kulawą nogą. A w każdym razie budzą emocje nieopisanie mniejsze, niż pierwsza z brzegu promocja w hipermarkecie.
Zresztą dokładnie ten sam błąd, co Macierewicz i jego narodowokatoliccy komiltoni (mam nadzieję, że nikogo nie obraziłem, insynuując mu takie komiltoństwo – chociaż nie wiem, bo to środowisko jest wyjątkowo skłócone i z reguły najbardziej zagorzały libertyn i kosmopolita jest dla narodowego katolika daleko mniejszym wrogiem, niż inny narodowy katolik) popełnia także skłócona z nimi na śmierć Familia. Dla niej także podstawowym gatunkiem występującym na obszarze III RP jest Polak-katolik, jakkolwiek widzi w nim ona ucieleśnienie wszelkiego zła, z antysemityzmem i nietolerancją na czele.
Familia (proszę wybaczyć, że operuję tymi określeniami, Familia i Konfederacja, jakby wszyscy mieli obowiązek czytać moje wcześniejsze książki; tym, którzy nie czytali i nie mają ochoty, obiecuję wytłumaczyć je nieco dalej) ma też jednak bohatera pozytywnego. Jest to bohater zbiorowy, któremu na imię „społeczeństwo upodmiotowione”. O ile niepodległościowa część opozycji krzepiła się za czasów peerelowskiego syfu wiarą, że byle przebić głową mur, zaraz tu powstanie tłum Rzędzianów, Charłampów i Soroków restytuować Rzeczpospolitą w imię orła w koronie z krzyżykiem i Najświętszej Panienki, to z kolei opozycja wyrosła na bazie sprzeciwu prawdziwie ideowych marksistów przeciwko temu, że realny socjalizm nie spełnia danych klasie robotniczej obietnic, uroiła sobie, że mieszkańcy kraju pomiędzy Odrą a Bugiem łakną, aby ich „upodmiotowić”. Jak się ich tylko upodmiotowi, to z punktu staną się społeczeństwem obywatelskim i jako społeczeństwo obywatelskie zajmą się prowadzeniem poważnych debat publicznych nad każdym z kluczowych dla kraju problemów.
Może ktoś powiedzieć, że te marzenia, które snuli niegdyś ludzie mający dość odwagi i determinacji, by znosić ciągłe aresztowania na cztery-osiem, obmacywania przez ubeków i dziesiątki innych sposobów uprzykrzania im życia, nawet jeśli były naiwne, nie zasługują, bym sobie dziś z nich drwił, siedząc w wygodnym fotelu i popijając markową whisky. Będzie miał świętą rację. Ale trudno mi powściągnąć złośliwy ozór, kiedy przypominam sobie, co ci wyznawcy upodmiotowiania robili po roku 1989. Wydawałoby się rzeczą najoczywistszą pod słońcem, że jeśli się chce z poddanych totalitarnej władzy uczynić obywateli, to trzeba im przywrócić odpowiedzialność za samych siebie. Niech poczują, że ich własny los leży w ich rękach, że od tego, jaką podejmą decyzję, zależeć będzie lepsza lub gorsza przyszłość ich samych, ich rodzin i bliższych oraz dalszych znajomych. Czy można było to zrobić? Tak, w najprostszy sposób, poprzez odwrócenie tego, co stanowiło istotę komunizmu. Istotę całej tej ponurej, zbrodniczej w każdym jej przejawie ideologii stanowiło zaś odebranie ludziom własności. I aby odwrócić skutki bolszewickiej inżynierii społecznej, aplikowanej mieszkańcom Polski przez pół wieku, należało zacząć od oddania ludziom własności. Gdzie było można – w naturze, zwracając dawnym właścicielom zrabowaną ziemię, place i kamienice. Gdzie indziej natomiast – dzieląc pomiędzy Polaków dobro państwowe, ziemię, mieszkania. Pies trącał, czy nazwalibyśmy to „powszechną prywatyzacją” czy „uwłaszczeniem”. Ważne było, żeby stworzyć tę „klasę średnią”, bez której demokracja istnieć nie może. Klasę średnią, którą, wbrew temu, co by można sądzić z notorycznie głupkowatych polskich mediów, tworzą nie Kulczyk z Krauzem i Starakiem, ale miliony zwykłych, średnio zamożnych ludzi, pracujących w pocie czoła na utrzymanie rodziny i zapewnienie przyszłości dzieciom – tyle tylko, że pracujących na swoim.
Ale, ciekawa rzecz: im głośniej kto gęgał o upodmiotowieniu społeczeństwa i potrzebie stworzenia klasy średniej, tym bardziej zawzięcie zwalczał wszelką myśl o oddawaniu zrabowanych przez komunizm dóbr właścicielom i uwłaszczaniu społeczeństwa majątkiem, które to ono przecież, pod batem i w kieracie kompartii, wytworzyło. Prywatyzacja, oczywiście, owszem, ale tylko taka, która polega na oddawaniu wielkich fabryk w ręce wielkich koncernów, pozostawiająca pole do popisu dla spółek doradczych i dająca okazję do wszystkiego, co się z tym wiąże. Prywatyzacja powszechna, jak najbardziej, ale w drodze przekazania majątku pod zarząd wybranych przez władzę firm-menedżerów, z jednoczesnym wyprodukowaniem papieru wartościowego idealnego do wyprania nakradzionych w ramach ustrojowej transformacji brudnych pieniędzy. Ale tak, żeby z milionów pracowników najemnych stworzyć wielomilionową klasę średnią – nigdy w życiu. Bóg jeden wie, dlaczego właściwie. Być może, mimo całej opozycyjnej przeszłości, w ukąszonych Heglem serduszkach pozostała młodzieńcza wiara w wyższość własności kolektywnej nad tą indywidualną, która rodzi burżuazję, drobnomieszczaństwo, egoizm i „sprzeczności kapitalizmu”. Być może hasła uwłaszczeniowe padły po prostu z niewłaściwych, oszołomskich ust – gdyby do debaty publicznej zgłosił je profesor Geremek, a „Gazeta Wyborcza” dała jasny sygnał, że powszechne uwłaszczenie jest trendy, to co innego. A może poszło tylko o polityczne wyrachowanie; w końcu oddanie własności Polakom musiałoby oznaczać uszczuplenie stanu posiadania ubecko-komunistycznego Układu, w którym sobie oberguru Michnik upatrzył głównego sojusznika do walki ze straszącymi go po nocach demonami polskiego nacjonalizmu. Z drugiej ręki, ale od osoby, do której mam pełne zaufanie, znam rzucone w początkach lat dziewięćdziesiątych w zamkniętym gronie stwierdzenie jednego z luminarzy nieboszczki Unii Demokratycznej, że reprywatyzacja byłaby „społecznie szkodliwa”, bo odbudowałaby znaczenie grup społecznych stanowiących naturalne zaplecze materialne dla prawicy.
W ten sposób, wbrew własnemu gęganiu, dokonała Familia zasadniczego ustrojowego wyboru – bardzo możliwe, że nie zdając sobie sprawy z jego skutków, ani w ogóle z faktu, że go dokonała. Zamiast społeczeństwa obywatelskiego, z szeroką klasą średnią, czyli – objaśnię to raz jeszcze, dobitnie, choć strasznie skomplikuje to składnię niniejszego zdania – warstwą społeczną tworzoną przez ludzi żyjących z pracy własnych rąk, materialnie niezależnych od państwa, ponoszących odpowiedzialność za swoje wybory i przez to niepodatnych na socjalną demagogię i populizmy – zamiast takiego społeczeństwa zbudowano w początku lat dziewięćdziesiątych ekonomiczne podstawy kapitalizmu w stylu latynoskim, z wąską grupą potężnych oligarchów i rzeszą całkowicie wydziedziczonej biedoty, z natury swej tworzącej nieprzewidywalny i podatny na wszelkie oszustwa motłoch.
Mimo wszystko, klasa średnia zaczęła w Polsce powstawać – codzienną krzątaniną drobnych handlarzy, rzemieślników i ludzi „small businessu”, zaczynających od przysłowiowych „szczęk” na ulicach i krok po kroku budujących dobrobyt swój i swojego kraju, pomimo wszystkich rzucanych im pod nogi kłód, mimo nękających ich na każdym kroku kontroli i inspekcji, samowoli wymuszających haracze urzędników, paskarskich podatków i składek na dobrodziejstwa socjalizmu. Nikomu na tych ludziach nie zależało, nikt ich nie bronił, nie wspierał, najwyżej czysto werbalnie, w praktyce zaś, przeciwnie, spadł na nich cały ciężar utrzymywania rozdętego socjalu i wszystkich patologii postkomunizmu. W końcu, żeby utrzymać tego molocha biurokracji, żeby rozdawać wszystkie te zasiłki i dopłaty, żeby odwdzięczać się sponsorom kampanii wyborczych i kupować sobie elektorat, trzeba pieniędzy. A skąd je brać? Wielki, odziedziczony po peerelu przemysł ciężki, wybudowany na potrzeby sowieckich zbrojeń, to ostoja związków zawodowych, współtworzących polityczną siłę i postkomuny, i postsolidarności – ci i tak żadnych podatków i składek nie płacą, jeszcze trzeba ich oddłużać… Inwestorów zagranicznych też się ogolić z kasy nie da, bo raz, że mają dobrych księgowych, a dwa, że dla efektu propagandowego przyciągnięcia jednego czy drugiego koncernu daje im się zwolnienia podatkowe i ulgi aż do granic absurdu i daleko poza nie. Rodzimych oligarchów skubnąć nie ma mowy, wiadomo dlaczego. Chłopstwo od jakichkolwiek powinności finansowych na rzecz kraju, poza czysto symbolicznymi, zwolnione zostało dożywotnio. Tylko drobnych przedsiębiorców można gnoić ile wlezie, jeszcze przy sporej aprobacie polactwa, po którym wieloletnia propaganda przeciwko „prywaciarzom” wcale nie spłynęła jak woda po kaczce.