A wytrzymałość ludzka ma swój punkt krytyczny. Dziś, gdy spisuję te swoje duszne boleści, w pierwszej połowie roku 2004, wielka część tej niedoszłej, stale tłamszonej i stąd genetycznie skarlonej klasy średniej znalazła się w obozie Leppera. To znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko że polscy drobni przedsiębiorcy mają już dosyć „wolnego rynku”, który w wydaniu III RP oznacza dla nich nieustanną walkę o przeżycie. Z dwojga złego wolą być znowu prywaciarzami w państwie, które wyznaczy im pułapy, których nie będzie wolno przerosnąć – ale i obroni przed konkurencją. Nie rozbudujesz sklepu, ale też nikt nie postawi ci pod bokiem hipermarketu, z którym byś musiał konkurować. Tak jak chłopi, którzy w peerelu niby to byli prywatnymi właścicielami, łamiąc ideologiczne założenia marksizmu, ale funkcjonując w systemie kontyngentów i dopłat wolni byli i od pokus, i od zagrożeń wolnego rynku, co dzisiaj wielu z nich wspomina jak najlepiej.
Fakt, że tak się dzieje – że rolnicy marzą dziś o powrocie tamtego systemu, a drobni przedsiębiorcy chętnie schowaliby się pod kieckę opiekuńczego państwa – jest znakiem zasadniczej, dojmującej klęski reform, które Polska podjęła na początku lat dziewięćdziesiątych i z których już po kilku latach zaczęła się stopniowo wycofywać.
Ale o tym gdzie indziej, w tym rozdziale pisać chciałem o kłopotach ze znalezieniem podstawowego wzorca, opisującego mentalność przeciętnego Polaka. Nie jest to więc, niestety, wzorzec amerykańskiego entrepreneura, rzutkiego przedsiębiorcy, pioniera z gatunku tych, którzy ucywilizowali Dziki Zachód, choć, oczywiście, takich ludzi w Polsce nie brak. Nie jest to także dziewiętnastowieczny Polak-katolik, choć ludzie do tego stereotypu pasujący wciąż jeszcze występują w naszym kraju na tyle licznie, że skupienie ich głosów na jednym szyldzie wystarczy, by wprowadzić do Sejmu trzydziestu – czterdziestu posłów. I nie jest to także, uwierzcie mi na słowo, żeby nie dłużyć już argumentacji, Szwoleżer, Powstaniec, ani Sarmata, choć pewien zespół cech Sarmatyzmu, ale wyłącznie tych negatywnych, daje się u dzisiejszego polactwa wyraźnie obserwować – z przyczyny, którą przy jakiejś okazji pewnie wyjaśnię.
Więc które z licznych historycznych wcieleń Polaka patronuje III Rzeczypospolitej? Moim zdaniem odpowiedź jest prosta jak w pysk dał: pańszczyźniany chłop. To z niego właśnie, czy raczej z tej jego formy, w jakiej przetrwał dziejowy kataklizm, wyhodowała komuna podstawowy model obywatela peerelu, przejęty potem z dobrodziejstwem inwentarza przez „Solidarność” i III RP.
Czemu nie jest to uważane za rzecz oczywistą, dlaczego pisząc tę książeczkę 15 lat po Okrągłym Stole mam wrażenie, jakbym, wskazując na pańszczyźniane korzenie współczesnego Polaka, mówił coś oryginalnego? Może dlatego, że pańszczyźniany, czy fornal, nie doczekał się specjalnego zainteresowania ze strony naszej literatury. Nie wszedł do masowej wyobraźni jako typ ludzki, model, stereotyp, do którego można by się przymierzać. Jeśli już zauważała ona chłopa, to gospodarza, jak u Reymonta. Parobek z zasady swojej był przedmiotem, w najlepszym wypadku – punktem odniesienia. Ruchomy element polskiego pejzażu i nic więcej.
I tak, oczywiście, powinno było pozostać. Ale przyszła najpierw jedna okupacja, hitlerowska, potem druga, dłuższa i gorsza w skutkach – sowiecka. Pamiętam z jakiegoś nagrania, może filmowego, może radiowego, Zbigniewa Herberta, jak wspominał swe szkolne lata. Było nas w gimnazjalnej klasie dwudziestu czterech, mówił Herbert (może rzucił nieco inną liczbę, ale nie o ścisłość tu chodzi), ja byłem spośród nich najmniej zdolny, i z całej klasy tylko ja jeden przeżyłem wojnę. Odrzućmy to stwierdzenie o najmniejszych zdolnościach, będące zapewne przejawem skromności wielkiego poety; ale takich zdziesiątkowanych gimnazjalnych klas, jak wspominana przez niego, były przecież tysiące. Wyginęły całe rodziny – te z tradycjami, z obywatelskimi i patriotycznymi nawykami. Setki tysięcy ludzi wywieźli Sowieci na zagładę w głąb Rosji. Od pierwszej chwili wkroczenia na ziemie polskie w 1939 i naziści, i komuniści mordowali każdego, kogo można było zaliczyć do klas wyższych. Palmiry i Katyń, Syberia i Kazachstan, Powstanie Warszawskie, a po wojnie – polowanie na akowców, gnojenie klasowego wroga i krwawy przerób ubeckich katowni… Nie o tym jest ta książka, kto zapomniał, niech sięgnie sobie po dowolny podręcznik historii i zajrzy do rozdziału „straty ludzkie w czasie drugiej wojny światowej”, a potem niech doliczy do tych strat kolejne spustoszenia, powojenne: emigrację, bataliony górnicze dla „wrogów klasowych” i „awans społeczny”.
Wyobraź sobie, klarowałem swojemu amerykańskiemu przyjacielowi, że przez USA przeszła pół wieku temu taka epidemia, która zabijała każdego, kto miał roczny dochód powyżej pięćdziesięciu tysięcy dolarów albo skończony college. No, nawet, powiedzmy, nie każdego – czterech na pięciu. Wszyscy wasi profesorowie, eksperci, wszyscy wielcy biznesmeni, wszyscy ludzie tworzący potęgę tego kraju wyginęli. Prezydentem jest syn analfabety, po studiach, na których, z braku prawdziwych wykładowców, uczyli go półanalfabeci. Sekretarzem stanu został z braku laku lekko poduczony szoferak, a o gubernatorach poszczególnych stanów nawet nie warto mówić, jeszcze się nie nauczyli jeść nożem i widelcem, bo w ich sferach nie uchodzi to wcale za potrzebną umiejętność. Powiem od razu, że mój przyjaciel nie umiał sobie wyobrazić, jak by wyglądał jego kraj po takim kataklizmie. A ja sobie swojego wyobrażać nie muszę. Ja usiłuję sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska, gdyby zamiast tych wszystkich półinteligentów, chamów, durniów i mętów dyrektorami, ministrami, prezesami oraz działaczami społecznymi byli dzisiaj ci, którzy nie mieli szansy się urodzić, bo ich rodziców pochłonęła zawierucha wzniecona przez dwa zbrodnicze totalitaryzmy.
A przecież przykład, który podałem, był i tak niewspółmiernie łagodniejszy od polskiego doświadczenia. Gdyby nagle cztery piąte mądrych i dobrze wychowanych Amerykanów zabrała jakaś zaraza, to USA, oferując wysokie zarobki i fantastyczne perspektywy ściągnęłyby sobie na ich miejsce wykształconych imigrantów ze wszystkich krajów świata. A sami Amerykanie z niższych półek, aspirując do nagle opuszczonych miejsc na szczytach społecznej hierarchii, świadomi tego, co się stało, staraliby się za wszelką cenę do nich dorosnąć. W Polsce przecież było dokładnie odwrotnie. Przez pół wieku działał tu pełną parą stanowiący istotę „realnego socjalizmu” system selekcji negatywnej. Im byłeś głupszy i bardziej skłonny do podłości, tym wyżej miałeś szansę zajść. Dla zrobienia kariery wiedza była całkowicie zbędna, a elementarna przyzwoitość oraz uczciwość stanowiły wręcz przeciwwskazanie. Kariera wymagała służalczości, zręcznego wkręcania się w układy i zmieniania ich w porę, gdy nowy układ wykańczał poprzedni, cwaniactwa i braku skrupułów. Tu i ówdzie, czasem, partia skłonna była tolerować na ważnym stanowisku fachowca – ale to były odosobnione przypadki, nie reguła. Regułą było to, że człowiek, który nie chciał zmarnować życia na duszenie się w tym syfie, rozpaczliwie kombinował, jak by się stąd urwać. I odkąd w pewnym momencie komuniści uświadomili sobie, że w gruncie rzeczy bardziej im się opłaca takich wypuszczać, niż mieć z nimi kłopoty – wielu z tych najbardziej rzutkich, przeważnie dobrze wykształconych, rzeczywiście spakowało manatki. Zamiast nadrabiać wojenne straty, naród wciąż i wciąż tracił najlepszą krew. Pierwszy taki wielki upust, pierwsza wielka ucieczka – to czasy Gierka. Druga – to lata osiemdziesiąte, po tym, jak Jaruzelski przetrącił Polsce kręgosłup i zabił w kolejnym pokoleniu nadzieję na to, że w swoim kraju kiedykolwiek będzie mogło żyć normalnie. Trzecia wielka fala trwa teraz – to wyjazdy młodych ludzi rozczarowanych tym, co zrobiło polactwo z wolnej Polski, nie myślących żyć w kraju rządzonym teraz już nie przez „dyktaturę ciemniaków”, ale, co jeszcze gorsze i bardziej beznadziejne, przez tychże ciemniaków demokratyczną większość.
Kto zaś nie wyjeżdżał, a nie umiał zabić w sobie uczciwości, starał się przetrwać i zachować czyste ręce – a to oznaczało konieczność odrzucenia marzeń o wielkiej karierze i poprzestania na małym. Myślę, że był to swoisty heroizm – nie jakiś wielki, tylko mały heroizm dnia codziennego. Są trzy luksusy, które można mieć w peerelu, mówiono, własny samochód, własne mieszkanie i własne zdanie, ale kto zacznie od własnego zdania, ten własnego samochodu i mieszkania nie dorobi się już nigdy.
Tej milczącej, przyzwoitej większości – a jeśli nawet nie większości, bo kto i jak ich dziś policzy, to w każdym razie grupie znaczącej – sposób, w jaki pożegnano się nad Wisłą z „realnym socjalizmem” wyrządził ogromną, nie do wybaczenia krzywdę.
Peerel skończył się dokładnie tak, jak będąca doskonałą metaforą komunizmu powieść Orwella „Folwark zwierzęcy”. Zwrócił już zresztą uwagę na to podobieństwo w jednym ze swych „Dzienników pisanych nocą” Gustaw Herling-Grudziński. U Orwella świnie, które w końcu zawładnęły folwarkiem, bratają się przy stole z zaproszonymi ludźmi, wznosząc wspólnie toasty i pokwikując z rozkoszy, a zaglądające przez okno zwierzęta nagle uświadamiają sobie, że już nie potrafią odróżnić, kto jest świnią, a kto człowiekiem – tak się wszystko pomieszało, zamazało i pomyliło. Jedyna różnica, że u nas stół był okrągły. I w imię tego okrągłego mebla takim ludziom jak mój Tata, ludziom, którzy całe życie brzydzili się tą czerwoną hołotą i jej świńskimi sprawami, napluto w twarze. Oznajmiono im wprost, że byli frajerami. Że trzeba było robić karierę, bo prawdziwa sól tej ziemi to Jaskiernie, Czarzaści, Kwiatkowscy, Kwaśniewscy i ich ordynackie świty zetesempowskich i zetespowskich cwaniaczków o rozbieganych oczkach i lepkich rękach.
Dziś czytam i słucham, jak ludzie niekiedy bezpośrednio odpowiedzialni za to wielkie okrągłostołowe świństwo i za wszystkie szwindle założycielskie III RP labidzą, że współczesnej młodzieży brak ideałów, a życiu publicznemu – przyzwoitości. Że zapanował kult pieniądza i kariery za wszelką cenę. Zanikła uczciwość, jedynym liczącym się kryterium jest skuteczność, mierzona materialnym powodzeniem. Oni tego nie rozumieją. Oni ubolewają. Oni nie o to walczyli.