Trzeba naprawdę tłumaczyć, że gdyby jakiekolwiek cuda dało się zrobić, politycy nie wahaliby się ani chwili? Przecież gdyby którakolwiek z rządzących ekip zdołała zaspokoić roszczenia, rządziłaby do dziś. Ba – gdyby umiała jakąś kasę wyczarować, sama by się jeszcze nachapała!
Ale, niestety, wbrew przekonaniu wielkiej części mieszkańców naszego kraju pieniądze nie biorą się z drukarni. Ich zasoby są ograniczone. Dwa plus dwa równa się cztery, i będzie tak zawsze, choćbyś pękł – w cywilizowanym świecie to podstawa rachunków, a u nas przecież „liberalizm”, i to jeszcze liberalizm „doktrynalny” i „antyspołeczny”. Nie można więcej wydawać, niż się ma, i więcej pożyczać, niż się będzie w stanie oddać – w innych krajach takie przekonanie nazywa się zdrowym rozsądkiem, ale u nas to „monetaryzm”, chętnie nazywany „skrajnym” czy „obłędnym”. A każdy, mniejsza, czy deklaruje się jako katolik, czy jako ateista, kto w liberałów i monetarystów wali jak w bęben, może u polactwa liczyć jeśli nie na poparcie, to przynajmniej na poklask. Pod hasłem walki z monetaryzmem i liberalizmem już od dawna wygrywa się u nas każde kolejne wybory. Dopiero potem, po wygranych wyborach władza otrząsa z siebie wiecową retorykę, zaczyna przeglądać szuflady świeżo wziętych w posiadanie biurek i szukać jakiegoś profesora, który jej objaśni, o co w tym interesie chodzi.
Ja, oczywiście, profesorem nie jestem, ale potrafię to każdemu, kto chciałby sobie Polską porządzić – naprawdę, jak pokazują kolejne przykłady, nie wymaga to żadnych kwalifikacji i każdy może – wyjaśnić sprawę bardzo przystępnie. Dawno już odkryłem i ogłosiłem prawo, które rządzi u nas konstruowaniem finansów publicznych. Pozwoliłem sobie nawet, w swej nieokiełznanej pysze, nazwać je „prawem Ziemkiewicza”. Prawo to jest bardzo proste. Owoż: rząd musi wydawać pieniądze w pierwszej kolejności na to, czego obywatele nie potrzebują. Na to, czego obywatele potrzebują, rząd wydawać pieniędzy nie musi.
Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Za to, czego potrzebują, ludzie zapłacą i tak. Na przykład – potrzebujemy opieki medycznej, więc jeśli lekarzowi nie zapłaci państwo, zrobią to pacjenci. Państwo może latami tolerować stan, w którym profesor specjalista nominalnie dostaje pensję mniejszą niż sprzątaczka, bo wiadomo, że jak ktoś zachoruje, albo zachoruje mu ktoś z najbliższej rodziny, sprzeda medalik i obrączkę, żeby dostać się na odpowiedni oddział i załatwić operację. Potrzebujemy bezpieczeństwa, więc jeśli na ulicy nie ma policjantów, właściciele sklepów najmą ochroniarzy, a za tych ochroniarzy zapłacą, w cenie towarów i usług, ich klienci.
A komu z państwa przyszłoby do głowy wcisnąć kopertę z pieniędzmi reprezentującemu go i walczącemu o jego żywotne interesy przywódcy związkowemu? Kto gotów jest zapłacić chłopu za mnożenie wieprzowej nadprodukcji, i jeszcze potem chłopskiemu posłowi za to, że raczy trzymać tę nadprodukcję w swojej chłodni albo silosie? Kto z własnej kieszeni wyłożyłby kasę na pensję pełnomocnika do spraw równego statusu kobiet, na idiotyczne ekspertyzy, służące tylko temu, żeby dać zarobić kolesiom władzy, na tysiące stołków w administracji istniejących tylko w tym samym celu? Nikt. A kto weźmie na siebie zaspokajanie roszczeń „silnych branż”? Kto dobrowolnie da bodaj złotówkę na przekupywanie związkowego aparatu, żeby zapewnić krajowi „pokój społeczny”? Też nikt, oczywiście.
I właśnie dlatego musi to zrobić państwo.
Dobrze. Jakoś mnie to wszystko nagle przestało śmieszyć, więc teraz już przez chwilę śmiertelnie poważnie. Od chwili swego powstania III Rzeczpospolita trwoni nasze skromne zasoby na rzeczy, z których jako naród nie mamy i nie będziemy mieli żadnego pożytku. Duża część tych zasobów została od razu na starcie, w ramach ustrojowej transformacji przeprowadzonej według ubeckiego scenariusza, zmarnowana i rozkradziona przez komunistyczne specsłużby i aparat. Jeszcze większa została roztrwoniona na kręcenie kiełbasy wyborczej, bo, jak już pisałem, żeby móc się dorwać do koryta, trzeba sobie kupić wyborców. Wbrew jednak potocznemu mniemaniu, nawet kilkuset wielkich aferzystów i oligarchów nie jest w stanie ukraść drobnej części tego, co kradną rzesze drobnych wyłudzaczy i oszustów powszednich; to tak jak z piraniami, które, choć malutkie, potrafią, dzięki swej mnogości obgryźć krowę do gołego szkieletu w kilkadziesiąt sekund, czego nie dokona największy nawet rekin. Ale i to wszystko, co ukradziono i co nadal się kradnie, to jeszcze grosze wobec strat, jakie wywołuje fakt, że priorytety finansowe naszego państwa ustalane są dokładnie odwrotnie, niżby nakazywał interes wspólny.
Wspominałem już o pewnym badaniu opinii publicznej z roku 2001. Pytanie: na co rząd powinien w pierwszej kolejności przeznaczać pieniądze, można wybrać więcej niż jedną opcję. Utrzymywanie nierentownych miejsc pracy, zabezpieczenie społeczne, interwencyjny skup płodów rolnych i tego typu rzeczy – wszystko powyżej 50 procent wskazań. Obronność – osiem procent. Inwestycje – dwanaście. Edukacja – jedenaście.
Cokolwiek mówić złego o kolejnych ekipach rządzących, spełniały one to społeczne oczekiwanie. Kraj, który przez tyle pokoleń krwawił w walkach o niepodległość, od 1989 co roku wciąż bardziej i bardziej obcina budżet swoich sił zbrojnych (jak ten budżet jest potem wykorzystywany, to osobny kryminał, ale może napisze o tym ktoś inny) i dziś mamy armię mniej więcej taką, że, proporcjonalnie do sąsiadów, w porównaniu z tym w 1939 byliśmy autentyczną militarną potęgą. Kraj, który bardziej niż czegokolwiek innego potrzebuje wykształconych kadr, modernizacji, rozwoju, którego być albo nie być leży w dogonieniu Zachodu, wszelką edukację ma za piąte koło u wozu – profesorowie i badacze nie przyjdą przecież pod URM napierdalać kamieniami, więc władza ich olewa. Nie podoba im się, to niech wyjeżdżają do Ameryki, tym lepiej, pastuchami łatwiej się będzie rządziło. Kraj zapóźniony w cywilizacyjnym rozwoju o pół wieku, którego żywotnym interesem jest wyjść z zacofania poprzez inwestycje, inwestycjom szczególnie nie sprzyja; chyba, że to spektakularne, dające się zdyskontować w politycznej propagandzie wielkie fabryki, które „tworzą miejsca pracy” – nikt nie zwraca uwagi, że kosztem takich podatkowych umorzeń i budżetowych dotacji, iż więcej na tym Polska traci, niż zyskuje.
Na co kieruje, zamiast tego, nasz kraj zasoby? Na podtrzymywanie w stanie wegetacji archaicznego, niewydolnego rolnictwa. Na utrzymywanie milionów nierobów i meneli. Na przedłużanie agonii kopalń i hut, pobudowanych swego czasu na potrzeby sowieckich zbrojeń, i oddalanie w nieskończoność zmian w państwowych kolejach, zorganizowanych nie na potrzeby krajowego transportu, ale do przewiezienia w stosownej chwili setek tysięcy sołdatów i czołgów ruszającej na Europę krasnoj armiji. Na „sprawiedliwość społeczną”. Na rozkurz. Na wyrzucenie w błoto.
Krótko mówiąc, na to, co w przyszłości profituje, co przynosi rozwój, zwiększa bogactwo i daje korzyści – nie mamy pieniędzy. Bo wszystko przeznaczamy na rzeczy, z których pożytek dla narodu jest żaden, a często wręcz niosą one szkody.
Naród, który tak się rządzi, szykuje sobie zagładę.
Naprawdę.